Zawsze powtarzam, że niezwykłość Doktora Who polega na tym, że nie da się go oceniać w standardowy sposób, ponieważ znacznie ważniejsze od fabuły czy bohaterów jest to, jakie emocje ten serial wywołuje w widzu.
23-go listopada minęło sześćdziesiąt lat od premiery Doktora Who i z tej okazji niedawno wyemitowano trzy odcinki specjalne. Obchody tego jubileuszu były dla mnie tak ekscytujące, że – ja widzicie – po raz pierwszy, od bardzo dawna, znalazłam powód, by napisać nowego Dyrdymała!
Zapnijcie więc pasy, zaopatrzcie w kanapki oraz termos pełen gorącej herbaty na drogę. Zabiorę was bowiem w emocjonującą (i to chyba dość dosłownie) wyprawę przez Whoniversum.
Głównym punktem tej podróży będą oczywiście niedawno wyemitowane, odcinki specjalne. Jednak poza kwestiami związanymi z regeneracją i zakończeniem, Dyrdymał nie będzie raczej zawierał spoilerów.
Gotowi? Świetnie! W takim razie startujemy!
PS. W kilku miejscach pojawią się linki do filmów na YouTube. Pamiętajcie, że można w nich uruchomić automatycznie wygenerowane, polskie napisy.
Nadziejolot
Kiedy odkryje się nowy, ciekawy serial (lub serię książek), to obcowanie z takim dziełem uskrzydla. Lecimy, z podekscytowaniem odkrywając nowe lądy i przeżywając kolejne przygody. Niestety nic nie jest idealne i podróż z czasem może stać się wyboista. Jakiś odcinek okaże się kiepski, pewien wątek zostanie rozwiązany w niesatysfakcjonujący sposób, pojawi się głupi zwrot akcji. Mimo to dalej przemierzamy ten świat. Dlaczego? Bo wehikuł, w którym się poruszamy, jest trochę, jak balon. Wznieśliśmy się nim w przestworza, bo napompowaliśmy go tymi wszystkimi, pozytywnymi emocjami, które na początku wywołał w nas serial. Dzięki temu nawet, jeśli coś będzie nie tak, to nie rozbijemy się i nie zakończymy naszej podróży od razu, bo balon wciąż będzie napompowany wystarczająco mocno, by unosić nas dalej. Co jednak, jeśli serial niemal zupełnie przestanie dostarczać paliwa, dzięki któremu lecimy?
W takiej sytuacji możemy stwierdzić, że dość, że wystarczy i zakończyć podróż albo… zacząć pompować balon samodzielnie. Tym razem już nie mieszanką pozytywnych emocji, ale – naszą nadzieją.
PS. Wiem, że prawdziwe balony nie działają tak, jak to wyżej opisałam. W tym Dyrdymale występują jednak metaforyczne balony, które muszą być wypełnione paliwem, żeby lecieć. Czyli działają trochę, jak sterowce, ale też chyba nie do końca… Po prostu nie zastanawiajajcie się zbyt mocno, czy działanie balonów w tym Dyrdymale jest zgodne z prawami fizyki i innymi zasadami, dobrze?
Doctor Who jest najdłuższym lotem nadziejolotem, jaki kiedykolwiek miałam.
Pierwsze cztery sezony uniosły mnie chyba wyżej, niż jakikolwiek inny serial. A potem przyszedł Jedenasty Doktor i Stephen Moffat, i dostawy pozytywnych emocji się skończyły. Zaczęło się pompowanie serialu nadzieją. Naprawdę chciałam polubić Jedenastego i podczas oglądania jego przygód mieć taką samą frajdę, jak wcześniej. Jednak TO COŚ między nami nie chciało zaskoczyć.
Nie udało się w tym odcinku, ale to nic, może uda się w kolejnym – stwierdzałam, a obłok nadziei wypełniał balon.
Nie udało się w tej serii, ale w następnej już na pewno wszystko będzie OK – myślałam, wtłaczając do balonu kolejne porcje nadziei.
Pojawiła się nowa towarzyszka – podmuch radości uniósł mój balon odrobinę wyżej.
Zmiana towarzyszki jednak nie poprawiła serialu – pompowanie balonu nadzieją zaczęło się na nowo.
Odcinek na pięćdziesięciolecie, powrót Dziesiątego Doktora, wściekłe brwi Dwunastego w kulminacyjnej scenie – dostałam paliwo, by lecieć dalej!
Dwunasty Doktor okazał się fajniejszy, od Jedenastego, jednak wciąż oglądanie serialu nie dawało mi takiej radości, jak kiedyś, więc nadzieja dalej była głównym paliwem mojego balonu.
Nowa towarzyszka Dwunastego – to było to, czego serial potrzebował! W końcu zaczęłam na nowo cieszyć się lotem przez Whoniversum!
Niestety moja radość okazała się przedwczesna, bo tylko pierwsza połowa serii była udana, reszta okazała się totalnym rozczarowaniem. Na szczęście zaraz miał się zmienić nie tylko Doktor, ale także showrunner serialu. A klucze do TARDIS oddano nie byle komu, bo Chrisowi Chibnallowi, czyli osobie, która stworzyła moje ukochane Broadchurch. Dlatego byłam przekonana, że teraz już wszystko będzie dobrze. Mój balon znów wzleciał na wyższy pułap, wypełniony mieszanką ekscytacji i nadziei.
Chibnall okazał się jednak zdradzieckim draniem i ostrzelał mój nadziejolot serią rozczarowań. Ja jednak byłam uparta – dotarłam już tak daleko i nie miałam zamiaru teraz się poddawać! Uzupełniałam więc paliwo w moim wehikule dalej, licząc na to, że może w następnej scenie, w kolejnym odcinku, w nowym sezonie… kiedyś w końcu polubię Trzynastkę.
A potem mój nadziejolot został storpedowany pociskiem Timeless Child. I to niestety był cios ostateczny. Pozbawiona sił, opadłam na dno gondoli. Przestałam pompować balon nadzieją, bo sama już jej nie miałam.
Nie potrafiłam jednak zakończyć podróży natychmiast. Pozwoliłam, by pozbawiony paliwa, podziurawiony i poszarpany przez Timeless Child nadziejolot, opadał coraz niżej i niżej. Udało mi się dolecieć do finału sezonu o Fluxie. Potem balon bez większych emocji osiadł na ziemi.
Nie obejrzałam ostatnich odcinków specjalnych z Trzynastką. Niby wiedziałam, że ma się pojawić nowy Doktor i nowy showrunner, ale byłam zbyt zmęczona, by lecieć dalej. Straciłam nadzieję na to, że ten serial znowu mnie zachwyci.
Kiedy wszystko wydawało się stracone, do mojego rozbitego balonu podszedł Russell T. Davies, czyli showrunner pierwszych czterech serii Doktora Who. Stwierdził, że z powrotem przejmuje pieczę nad serialem i zaczął naprawiać mój balon.
Wiedziałam, że nie jestem jedyną osobą, której nadziejolot rozbił się niedawno w krainie Whoniversum. Od jakiegoś czasu oglądalność serialu pikowała w dół, przez chwilę mówiono nawet, że Doktor Who zostanie anulowany. Przywrócenie Daviesa na stanowisko showrunnera było więc ewidentnym chwytaniem się ostatniej deski ratunku.
Trzynasta Doktor regenerowała. Obok Daviesa pojawił się David Tennant i zaczął mu pomagać w naprawie mojego nadziejolotu. A później dołączyła do nich jeszcze Catherine Tate.
Ja jednak, zamiast z radością obserwować, jak ta trójka stara się umożliwić mi dalszy lot, stwierdziłam ponuro, że muszą być naprawdę zdesperowani, skoro przywrócili nie tylko najbardziej cenionego przez Whovian showrunnera, ale też najbardziej lubianego przez wszystkich Doktora i jego towarzyszkę.
Jedną z dziur w nadziejolocie zacerował Bernard Cribbins, który wrócił do roli Wilfreda Motta. Drugą załatała informacja, że za produkcję serialu znów będzie odpowiadać Julie Gardner i Phil Collinson. Trzecią naprawiła wiadomość, że ścieżkę dźwiękową ponownie skomponuje Murray Gold. Kolejne uszkodzenie zakleił plaster z ogłoszeniem, że nowe odcinki będą się pojawiać na Disney+, zaraz po premierze na BBC.
– Spójrz, w końcu przestaliśmy geo-dyskryminować Whovian mieszkających poza Wielką Brytanią! – stwierdził dumnie Tennant. – Czyż to nie wspaniałe?
Ja jednak ciągle nie byłam przekonana. Nie wierzyłam, że to wszystko może się udać.
Na horyzoncie pojawiła się premiera pierwszego odcinka na sześćdziesięciolecie serialu. Davies, Tennant i Tate napompowali mój nadziejolot na tyle, że zaczął on chybotliwie unosić się kilka centymetrów nad ziemią. Paliwa nie było dużo, wiedziałam, że wystarczy go na bardzo krótki lot. Mało tego – konstrukcja balonu dalej była uszkodzona na tyle mocno, że wystarczyłaby jedna, drobna turbulencja, żeby się rozbił. I tym razem byłaby to katastrofa, która naprawdę mocno by mnie zabolała.
Jednak Davies, Tennant i Tate radośnie zachęcali mnie do dalszego lotu. Czy mogłam się im oprzeć? Oczywiście, że nie! Dlatego niepewnie weszłam z powrotem na pokład nadziejolotu i rozpoczęłam dalszą podróż…
Niedouczona Trzynastka
Zanim polecimy dalej, muszę zrzucić balast i powiedzieć wam, czemu oglądanie ostatnich sezonów Doktora Who było dla mnie tak męczące.
Wyjaśnienie będzie dość krótkie, bo moim zdaniem wszystkie problemy tych serii wynikały z jednej rzeczy: z tego, że Chris Chibnall nie rozumiał Doktora Who.
Bo Doktor, którego ja polubiłam, był przede wszystkim postacią niezwykle empatyczną. Nawet gburowaty Dwunasty, choć potrafił być nieprzyjemny dla innych, to przejmował się ich losem. Trzynastka może i mówiła, że się troszczy, ale nie było tego widać w jej działaniach.
Doktor, któremu ja kibicowałam, choć miał dość dobry kompas moralny, to czasem się mylił. Na szczęście zawsze miał na pokładzie TARDIS kogoś, kto zakwestionował jego osąd. Trzynastka natomiast w wielu momentach zachowywała się wręcz przytłaczająco niemoralnie, ale żaden z jej towarzyszy nigdy nie miał z tym problemu.
Doktor, którego ja podziwiałam, był postacią galaktycznie tolerancyjną. I kiedy na przykład któryś z jego towarzyszy śmiał się z wyglądu jakiegoś kosmity, to Doktor przypominał, że nie należy oceniać kosmitów wedle „ludzkich” standardów. Tymczasem Trzynastka potrafiła przez cały sezon kpić z tego, że jeden z kosmitów wygląda jak pies i pozwalała swoim towarzyszom również z tego żartować.
Doktor, na którym mi zależało, wiedział, że TARDIS jest czymś więcej, niż tylko maszyną. Na pewno nie pozwoliłby na to, by nie tylko jego, ale w ogóle jakakolwiek TARDIS uległa zniszczeniu. I nigdy nie doprowadziłby do zniszczenia TARDIS którejś ze swoich inkarnacji. Tymczasem Trzynastka tak właśnie zrobiła i nawet powieka jej przy tym nie drgnęła.
I wreszcie, choć mój Doktor na pierwszy rzut oka wydawał się być najmądrzejszą i najodważniejszą istotą w czasoprzestrzeni, to po bliższym poznaniu okazywało się, że jak na standardy Władców Czasu był dość przeciętny. Czasem czegoś nie wiedział, bo kiedy uczyli o tym w szkole, to on był na wagarach albo nie uważał. Nie przeszedł niektórych prób, którym poddawani byli Władcy Czasu, bo był zbyt tchórzliwy. Ba, oblał nawet egzamin z pilotowania TARDIS! Wszystkie te wady nie czyniły jednak Doktora gorszym, tylko przeciwnie – były jego największą zaletą. Kiedy więc okazało się, że Trzynastka jest Timeless Child, pierwszym Władcą Czasu, wybrańcem i tak dalej, to było to coś, czego w najmniejszym stopniu nie mogłam zaakceptować.
Wiem, że dla niektórych Whovian niezwykle istotne było to, że w Doktora w końcu wcieliła się kobieta. I że część widzów świetnie się bawiła, śledząc jej przygody. Nie twierdzę, że ich ocena jest nieprawidłowa. Dla mnie jednak oglądanie błędów, które wymieniłam wyżej, było podwójnie bolesne, bo zaufałam Chibnallowi. Naprawdę wierzyłam w to, że dzięki niemu Trzynastka stanie się moim ulubionym Doktorem. A on nie dość, że podziurawił mój nadziejolot niespełnionymi oczekiwaniami, to na dodatek trafił go rakietą z głupimi pomysłami.
Wystarczy jednak tracenia czasu na Trzynastkę i Chibnalla! Balast został zrzucony, pora lecieć dalej!
Destination Skaro
Wcześniej troszeczkę wprowadziłam was w błąd, bo moja dalsza podróż nadziejolotem nie rozpoczęła się w dniu premiery pierwszego odcinka specjalnego, tylko tydzień wcześniej. Wtedy właśnie w ramach Children in Need (to brytyjska akcja charytatywna podobna do naszego WOŚP) wyemitowano kilkuminutowy filmik Destination Skaro. I te parę scen dało mi jedną z rzeczy, których od dawna brakowało mi w Doktorze Who – HUMOR! Nie mam tu jednak na myśli typowej komedii lub innego slapsticku. Najlepsze żarty w Doktorze Who wynikają z samoświadomości jego twórców, którzy pokazują, iż zdają sobie sprawę z tego, że serial ma w sobie coś kiczowatego i absurdalnego. I właśnie taki rodzaj humoru tutaj dostałam.
W Destination Skaro jest jeszcze jedna, cudowna rzecz. Widzicie filmik powyżej? Możecie go obejrzeć? Niby nic w tym niezwykłego, jednak do tej pory takie dodatkowe materiały bardzo często albo nie pojawiały się na oficjalnym kanale Doktora Who na YouTube, albo były schowane za geoblokadą.
Dlatego cieszy mnie, że podejście twórców serialu do reszty świata w końcu się zmieniło i otworzyli się oni na Whovian spoza Wielkiej Brytanii. Nawet jeśli ta zmiana wynika tylko i wyłącznie z tego, iż teraz współproducentem Doktora Who jest Disney+, który wymusił taką otwartość.
The Star Beast – pierwsze wrażenie
Kolejna niby błaha, ale jednak w przypadku Doktora Who niezwykła rzecz. W sobotę wieczorem po prostu rozsiadłam się wygodnie na kanapie, włączyłam Disney+ na telewizorze i mogłam bez problemu obejrzeć pierwszy z trzech specjalnych odcinków. I to na dodatek z polskimi napisami! Uwierzcie mi, po tych wszystkich latach kombinowania z oglądaniem tego serialu, to było cudowne, choć zarazem nieco surrealistyczne doświadczenie.
Odcinek rozpoczął się koszmarnym prologiem. Wyglądało to tak, jakby dzień przed premierą, ktoś w Disney'u zorientował się, że potrzebują streścić, o co chodzi widzom, którzy nigdy wcześniej nie oglądali Doktora Who. Szybko postawiono więc Tennanta na green screenie, żeby mógł powiedzieć kilka słów, a potem w tle wstawiono kosmiczny wygaszacz ekranu. Dużo naturalniej wypadła część z Donną i strasznie szkoda, że nie udało się czegoś podobnego zrobić z Doktorem (który mógł przecież opowiedzieć to wszystko, co powiedział, jakiemuś przypadkowo spotkanemu kosmicie).
Nigdy nie przepadałam za intrem w sezonach Trzynastej Doktor. Wiem, że nawiązywało ono do klasycznych serii, ale dla mnie wyglądało jak nieciekawe, kosmiczne gluty. Kiedy więc pojawiło się nowe intro – pełne kolorów, z dynamicznym motywem muzycznym i po prostu – kipiące optymizmem, byłam pod wrażeniem. Niby to drobnostka, ale jednak fajnie, że serial otwierają napisy, których nie chce się przewijać!
Nowy, stary Doktor
Kiedy pojawiły się pierwsze plotki o tym, że David Tennant może powrócić do roli Doktora na sześćdziesięciolecie serialu, bałam się, że zrobią z aktorem to samo, co dziesięć lat wcześniej, czyli nałożą mu kilo makijażu na twarz i każą udawać, że dalej jest tym samym, Dziesiątym Doktorem, co w 2008 roku. W odcinku na pięćdziesięciolecie było bowiem trochę widać, że Dziesiąty nie wygląda do końca tak, jak powinien. Gdyby więc ten sam Doktor miał pojawić się także teraz – myślę, że nikt już by się na to nie nabrał.
Na szczęście twórcy serialu wpadli na inny pomysł – Tennant wcielił się w nowego, Czternastego Doktora, który jest starszy od Dziesiątego, przez co wygląda na osobę w takim samym wieku, jak grający go aktor. To z kolei sprawia, że Doktor wydaje się nie tylko dojrzalszy, ale też bardziej zmęczony. Oczywiście nie wynika to tylko z tego, że Tennantowi przybyło zmarszczek, bo David swoim spojrzeniem zawsze potrafił oddać, że jego bohater przeżył ponad tysiąc lat i nie zawsze były to przyjemne doświadczenia. Jestem jednak pewna, że gdyby twórcy serialu użyli TARDIS, porwali Tennanta z 2008 roku i zatrudnili do roli Czternastego Doktora, to odbiór tej postaci byłby zupełnie inny.
Podoba mi się także to, że Czternasty dostał nowy strój. Stylistycznie nawiązujący do ubioru Dziesiątego, ale jednak zupełnie inny. Dalej lekki, ale jakby bardziej poważny. Zmiana koloru płaszcza z jasnego na ciemny także wyszła na dobre, bo znów – w jakiś sposób podkreśliła dojrzałość i zmęczenie bohatera.
Żeby jednak nie było – Czternasty Doktor nie jest całkowitym ponurakiem! Kiedy w pierwszej scenie wychodzi z TARDIS i zaczyna z optymizmem przechodzić się po mieście – czujemy tę radość. Kiedy się śmieje – nie sposób nie zaśmiać się razem z nim. A kiedy jest podekscytowany – nam też udziela się ten nastrój.
Niezbyt spodobał mi się projekt nowego śrubokręta sonicznego. Wydawał mi się zbyt podobny do śrubokręta Jedenastego i za bardzo bajerancki. Niemniej, choć dalej uważam, że nic nie przebije prostoty śrubokręta z pierwszych czterech serii, to jednak kiedy zobaczyłam nowy śrubokręt w akcji, w dłoniach Czternastego Doktora, to jakoś się do tego gadżetu przekonałam. Pomysł na to, że można nim rysować ekrany i pola ochronne, także wydaje mi się całkiem fajny.
Donna i reszta bohaterów The Star Beast
Kim jednak byłby Doktor bez osoby towarzyszącej? Donna wróciła i… jest po prostu Donną. Hałaśliwą i nieustępliwą, ale jednocześnie, kiedy trzeba – pełną empatii.
W jej przypadku trochę martwiłam się o to, jak zostanie rozwiązany problem tego, że nie może sobie przypomnieć swoich wcześniejszych przygód z Doktorem. Czy przez trzy odcinki Doktor będzie robił wszystko, żeby Donna nie zobaczyła jego twarzy? Czy uda mu się wymazać pamięć Donny do tego stopnia, że ta będzie mogła przeżyć z nim nowe przygody, bez przypominania sobie tych poprzednich?
Na szczęście wszystkie te problemy zostały bardzo sprytnie rozwiązane. I co równie ważne – nie przeciągnięto tematu niepamięci Donny na wszystkie odcinki specjalne i zakończono go w The Star Beast.
Poza Donną, w odcinku pojawiła się także jej mama, mąż oraz córka – Rose. Podobało mi się, jak te postaci zostały napisane, i że bez problemu można było je polubić.
Jedyne zastrzeżenie, jakie mam w tym miejscu dotyczy… transpłciowości Rose. A dokładniej tego, że moim zdaniem ten temat został poruszony za bardzo między wierszami. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego w pewnym momencie chłopcy przezywają Rose Jason
, a w innej scenie babcia Rose mówi do Donny: jemu nie mówiłam, że ślicznie wygląda
. Podczas pierwszego oglądania nie zwróciłam też większej uwagi na to, że Rose użyła słowa niebinarny
. Dopiero później, kiedy obejrzałam kilka materiałów dodatkowych związanych z tym odcinkiem, dotarło do mnie, o co w tym wszystkim chodziło. Skoro więc dla mnie ten wątek był niejasny, to podejrzewam, że inni widzowie też mogą go nie zrozumieć.
W The Star Beast poznaliśmy też Shirley z UNIT, czyli kolejną bohaterkę, z którą Russell T. Davies zrobił to, czego Chibnallowi nie udało się osiągnąć z prawie żadną postacią za czasów Trzynastej Doktor. Otóż Shirley jest osobą, którą lubimy i na której po prostu nam zależy. Niby tylko tyle, ale jednocześnie – aż tyle!
Czy mogę napisać coś złego o Meepie? Absolutnie nie! Podoba mi się to, jak bardzo uroczy był na początku i jak karykaturalnie złowrogi stał się później. To ostatnie owszem, było dość kiczowate, ale właśnie o to chodziło!
Emocjonująca bestia
Przejdźmy jednak do najważniejszej kwestii, czyli do tego, jak podobał mi się ten odcinek.
Kusiło mnie, żeby przed premierą zmaratonować pierwsze cztery serie serialu i na nowo poczuć emocje, które sprawiły, że pokochałam Doktora Who. Koniec końców stwierdziłam jednak, że nie będę tego robić i zasiądę do oglądania The Star Beast tak bardzo na chłodno, jak to tylko możliwe.
I wiecie co? Okazało się, że odświeżanie sobie przygód Dziewiątego i Dziesiątego Doktora nie było konieczne, bo już po kilku minutach oglądania nowego odcinka poczułam dokładnie tę samą radość jak te kilka lat temu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Doktora Who (to na pewno było tylko kilka lat, przecież niemożliwe, żebym od tamtego momentu minęła ponad dekada!).
Przez te wszystkie lata, kiedy showrunnerem serialu był Moffat i Chibnall, zastanawiałam się, co takiego musiałoby się zmienić w Doktorze Who, żeby jego oglądanie znów sprawiało mi przyjemność. Nigdy nie udało mi się odpowiedzieć na to pytanie.
Podczas oglądania The Star Beast stwierdziłam, że dokładnie TEGO mi w tym serialu brakowało. Czym jest TO COŚ? Niestety dalej nie wiem.
Na pewno istotne jest to, że – jak wspomniałam wcześniej – zależało mi na bohaterach. Jednak, co równie ważne – od razu dostrzegłam jakie są relacje między nimi. Mama Donny nie musiała deklarować, że troszczy się o swoją córkę – po prostu było widać, że tak jest. Mąż Donny ani razu nie wyznał jej miłości, a ja wiedziałam, że jest w niej po uszy zakochany. A Rose nie tylko kocha swoich rodziców, ale też jest im wdzięczna za to, jakie wsparcie jej okazują, choć znów – nigdy na głos tego nie mówi.
Kolejną istotną rzeczą było to, że odcinek zręcznie balansował między epickością a kiczem oraz między dramatem i komedią. I ani przez moment nie czuło się, że któregoś z tych elementów jest za dużo lub za mało.
Poza tym fabuła The Star Beast po prostu mnie wciągnęła. Nie było ani jednej sceny, która by mnie znudziła. A oglądanie było tak angażujące, że nawet przez moment nie zastanawiałam się nad tym, czy coś tu jest nielogiczne.
Podobało mi się, jak bardzo prosta i kameralna była ta historia. Owszem, trzeba było powstrzymać złola, który chciał zabić wielu ludzi, ale w grę nie wchodziło ratowanie całej ludzkości lub wszechświata. Dostaliśmy kilku bohaterów, a miejsce akcji ograniczało się do paru lokacji. Teoretycznie brzmi to niskobudżetowo, jednak dla mnie liczy się jakość, a nie ilość. I po tych kilku sezonach z Trzynastką, gdzie stawka zawsze była najwyższa, co chwilę zmieniało się miejsce akcji, a po drodze przedstawiano mi pierdyliard postaci drugoplanowych, które zupełnie mnie nie obchodziły – takie „wyciszenie” Doktora Who było kolejną rzeczą, której serial moim zdaniem potrzebował.
I na koniec – emocje! Pisałam już, że serial zaczął je u mnie wywoływać od pierwszej sceny. Jednak to nic, w porównaniu z emocjonalnym z rollercoasterem, jaki zaserwowano mi w kulminacyjnej scenie. W napięciu siedziałam na skraju kanapy. Było mi smutno, śmiałam się, potem prawie się popłakałam, by na końcu znów radośnie chichotać. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem oglądanie Doktora Who było dla mnie tak emocjonujące! Choć chwila, nie, jednak pamiętam! Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w finale ostatniego odcinka, w którym pojawił się Dziesiąty Doktor.
Akceptowalny minimalizm
Jedyną rzeczą, która udała się Chibnallowi, było wnętrze TARDIS. Podobała mi się jego organiczność, to, że było zarazem ciemne i pełne kolorów. I to, że… tak, dobrze zgadliście… ten wygląd trochę nawiązywał do TARDIS Dziewiątego i Dziesiątego Doktora.
Kiedy więc Czternasty wszedł do nowego, sterylnie białego TARDIS, mocno się skrzywiłam. Zupełnie mi się ono nie podobało.
Potem jednak nastąpiło coś magicznego. Doktor zaczął radośnie biegać po wnętrzu swojego wehikułu i całkowicie zaraził mnie swoim entuzjazmem. Dostrzegłam piękno w prostocie tych jasnych kolorów. I choć dalej nie uważam, że to najlepsze wnętrze TARDIS, to jednak całkiem je lubię.
Oglądanie The Star Beast pochłonęło mnie tak bardzo, że nawet nie zauważyłam, kiedy część z dziur w moim nadziejolocie samoczynnie się naprawiła, a balon wypełnił entuzjazmem. Po raz pierwszy, od bardzo dawna, poczułam, że znów cieszy mnie ta podróż. A potem ciepły podmuch wiatru szarpnął nadziejolotem i uniósł go wysoko nad ziemię. To Donna wylała kawę na konsolę TARDIS, tym samym zostawiająć mnie z cudownym cliffhangerem zapraszającym do przygody w kolejnym odcinku!
Doktor i woke feminizm
Zanim polecimy dalej, muszę poświęcić chwilę na woke feminizm w Doktorze Who.
Nie powiem wam, jakie jest moje zdanie na temat samego woke feminizmu, bo jest to problem na tyle złożny, że na jego opisanie potrzebowałabym kolejnego, bardzo długiego Dyrdymała. W dużym skrócie napiszę więc jedynie, że jestem za, a nawet przeciw.
Wróćmy jednak do Doktora Who i tego, że Trzynastce zarzucano bycie za bardzo woke, a teraz niektórzy recenzenci mają ten sam problem z The Star Beast.
Czy Trzynastka powtarzała przy każdej, możliwej okazji, że jest lepsza od innych, bo jest kobietą? Tak!
Nie wynikało to jednak z jej feminizmu, tylko z tego, że Doktor jest postacią dość narcystyczną, która lubi troszeczkę się wywyższać. I gdyby Trzynastka nie była kobietą, tylko na przykład chomikiem, to jestem pewna, że stwierdzałaby co chwilę, że jest lepsza od innych, bo jest gryzoniem.
W The Star Beast Donna powiedziała w pewnym momencie do Doktora: Nic nie wiesz. Szkoda, że przestałeś być kobietą. Bo ona by zrozumiała
, co dla niektórych było przejawem toksycznego woke feminizmu.
Rzecz w tym, że te słowa wypowiedziała Donna, która co chwilę lubi żartować z Doktora na zasadzie „niby jesteś taki mądry, ale jednak straszny z ciebie głąb”. Zachowanie Donny we wspomnianej scenie w The Star Beast było więc całkowicie zgodne z charakterem tej postaci.
Owszem, tym razem Donna nie nazwała Doktora osłem (lub innym idiotą), tylko mężczyzną. Jednak gdybym miała szukać w tym drugiego dna, innego niż „Donna kpi z Doktora, bo jest Donną”, to moim zdaniem jej słowa wynikały z tego, że obok stała jej transpłciowa córka, która też wiedziała to, czego Doktor nie wiedział. I jak dla mnie, Donna chciała w ten sposób utwierdzić swoje dziecko w przekonaniu, że jej decyzja o zmianie płci była właściwa, bo tak naprawdę, w głębi duszy, Rose też jest kobietą.
Jeśli więc usłyszycie, że w Doktorze Who pojawia się woke feminizm, w złym tego słowa znaczeniu, to pamiętajcie, że takie rzeczy zazwyczaj mówią ludzie, którzy nigdy nie oglądali tego serialu i wyrwali słowa z kontekstu.
Into the Wild Blue Yonder
Czasem tęsknię za sposobem, w jaki obcowałam z serialami, kiedy byłam na studiach. Bo wtedy nie chodziło tylko o to, by obejrzeć następny odcinek. Równie istotne było to, jak mijał czas przed jego emisją. Na dzieleniu się wrażeniami, na analizowaniu każdej sceny, na snuciu teorii, co wydarzy się dalej.
Dziś już niczego w ten sposób nie oglądam. Nie tylko z powodu tego, że seriali jest za dużo, a ja mam za mało wolnego czasu, ale głównie przez to, że nigdy nie czuję potrzeby aż tak mocnego angażowania się w jakąś produkcję.
A przynajmniej nie czułam do tej pory, bo po The Star Beast nie potrafiłam spokojnie czekać na następny odcinek. Chciałam więcej i chciałam tego już teraz. Na szczęście BBC wie, co Whovianie lubią najbardziej i przez cały tydzień podsyłało mi materiały zza kulis, wywiady i inne wspaniałości. Obchody sześćdziesięciolecia Doctora Who stały się dzięki temu trzytygodniową, fanowską fiestą.
Kiedy zasiadałam do oglądania The Star Beast, byłam pełna obaw. Kiedy uruchomiłam odtwarzanie drugiego odcinka – Wild Blue Yonder towarzyszyło mi głównie silne poczucie ekscytacji.
Co prawda oglądanie czegoś w takim stanie niesie ze sobą niebezpieczeństwo, że to, co zobaczymy, nie spełni naszych mocno wygórowanych oczekiwań. Ale na szczęście Wild Blue Yonder mnie nie rozczarował.
Podwójna przyjemność
Zaczęło się niewinnie, od cudownie przeuroczej sceny z Isaackiem Newtonem. A potem Newton został pod swoją jabłonią, a my trafiliśmy na tajemniczy statek kosmiczny, na którym poza Donną i Doktorem nie było absolutnie nikogo. Każda minuta spędzona w tym towarzystwie, obserwowanie ich rozmów, przekomarzania się i kłótni – och, to więcej, niż mogłabym sobie wymarzyć i nie potrzebowałam do szczęścia niczego ponadto! Tak mi się przynajmniej wydawało, bo na pokładzie statku pojawiły się sobowtóry naszych bohaterów. I okazało się, że od duetu Catherine Tate - David Tennant lepszy może być tylko kwartet składający się z dwóch Catherine i dwóch Davidów.
Z materiałów zza kulis wiem, że twórcy odcinka chcieli, żeby sobowtóry Doktora i Donny były tak jakby demonami zrodzonymi z negatywnych emocji, które kłębiły się w naszych bohaterach. Jednak dla mnie były one także metaforą sztucznej inteligencji. Zwłaszcza w scenach, w których zastanawiały się, jak długie powinny mieć ręce i jaka jest właściwa liczba kolan. Jest to oczywiście moja nadinterpretacja, ponieważ odcinek był kręcony kilka miesięcy przed premierą Chat GPT i nie wydaje mi się, by Russell T. Davies, który napisał scenariusz do tego epizodu, choć przez chwilę myślał o AI. To jednak dodatkowo pokazuje, jak świetna jest historia w tym odcinku – wykraczająca poza jedną, prostą interpretację.
Wiem, że niektórych Whovian zdenerwowało to, że w odcinku został wspomniany Flux i Timeless Child. Większość fanów Doktora Who liczyła bowiem na to, że Davies będzie pisał nowe przygody Doktora tak, jakby tamtych wydarzeń nigdy nie było.
Mi jednak to nawiązanie zupełnie nie przeszkadzało i nawet ucieszyłam się, że wątek został poruszony. Bo Trzynastki te sprawy prawie w ogóle nie poruszyły, przez co dla mnie też były one zupełnie nieistotne (to znaczy, jeśli nie liczyć gigantycznej złości, jaką wywołała u mnie heca z Timeless Child). Tymczasem Tennant, w jednej, krótkiej scenie wyraził więcej, niż Jodie Whittaker przez trzy sezony bycia Doktorem. A obserwowanie gniewu, frustracji, smutku i przerażenia, jaki w Czternastym wywołało wspomnienie tamtych wydarzeń sprawiło, że ja też (w końcu!) dostrzegłam, że to nie były kolejne, błahe przygody Trzynastki, tylko coś, co naprawdę mocno zdruzgotało Doktora.
Heksagonalna perfekcja
Wybaczcie, ale muszę poświęcić część tego Dyrdymała statkowi kosmicznemu z tego odcinka, bo rety, jaki on był piękny! Czy istnieje jakiś plebiscyt na najładniejsze statki kosmiczne w popkulturze? Jeśli tak, to statek z Wild Blue Yonder dostaje mój głos!
Bardzo podobał mi się pomysł na to, że korytarz statku mógł się przebudowywać, żeby zmieniać swoją funkcjonalność. Niestety całość tego korytarza (poza podłogą) została wygenerowana komputerowo, więc obawiam się, że będzie to ten element odcinka, który zestarzeje się najszybciej (zwłaszcza że już teraz momentami kłuł on trochę w oczy). Na szczęście tego samego nie można powiedzieć o mostku kapitana, który był prawdziwą scenografią. Łącznie rurkami, w których naprawdę płynęła woda. Swoją drogą, co za fantastyczny pomysł – wymyślić, że statkiem nie steruje elektronika, tylko ciecz.
Diabeł tkwi w szczegółach, a ja lubię szczegóły. Właśnie dlatego kolejnym elementem, który mnie zachwycił, były kopyto-glify czyli pismo na statku. Twórcy scenografii słusznie założyli, że jeśli statek należy do rasy kosmitów, która przypomina konie, to ich pismo musi wyglądać, jak coś, co da się napisać kopytem.
Fantastycznie wypadła scena z kosmicznym dronem. To było chyba najbardziej „kinowe” ujęcie w Doktorze Who, jakie kiedykolwiek widziałam. Niby nic, ale wgniatało w fotel. Równie pięknie prezentowały się ujęcia z kapitanem statku kosmicznego (koniosmicznego?). Teoretycznie powinny niepokoić, ale było w nich też coś majestatycznego i hipnotyzującego.
Wisienką na tym pięknie zaprojektowanym, kosmicznym torcie, był oczywiście Jimbo. Gdybym miała wskazać jedną postać z Doktora Who której figurkę chciałabym postawić w pokoju, na półce, to myślę, że byłby to właśnie ten zabójczo uroczy robot.
Żegnaj, stary przyjacielu!
Nie mogę nie wspomnieć o ostatniej scenie Wild Blue Yonder, która była zarazem najcudowniejszym i najsmutniejszym momentem wszystkich odcinków specjalnych na sześćdziesięciolecie serialu. Oto bowiem po raz kolejny zobaczyliśmy Bernarda Cribbinsa w roli Wilfreda Motta. I dostaliśmy z nim niestety tylko tą, jedną scenę, bo aktor umarł niedługo potem. Co wielu Whovianom, w tym także mnie, naprawdę złamało serce, bo Wilfred był moim ulubionym towarzyszem Doktora. Cieszę się jednak, że mogłam go jeszcze ten jeden, ostatni raz zobaczyć.
Zmierzając w nieuniknione
Wild Blue Yonder sprawił, że mój nadziejolot wzniół się tak wysoko, że niemal wypadł z pola mawitacyjnego Ziemi i odleciał w kosmos.
Kiedy odetchnęłam i wyrównałam lot, dostrzegłam na horyzoncie niepokojącą, gęstą mgłę. Nie widziałam jej nigdy wcześniej w krainie Whoniversum, jednak spotkałam się z tym zjawiskiem już wcześniej.
Parę lat temu podróżowałam przez kolorowy świat nowych Kaczych Opowieści. Na kilka odcinków przed końcem serialu, dopadło mnie przytłaczające poczucie smutku, że oto, już niedługo, przyjdzie mi się pożegnać tą produkcją, a przecież jej oglądanie sprawiało mi tyle radości. To uczucie było tak silne, że… przerwałam swoją podróż. Stwierdziłam, że jeśli nie obejrzę tych kilku, ostatnich odcinków, to w pewnym sensie dla mnie serial się nie skończy, nie będę musiała rozstać się z jego bohaterami i cały czas będzie na mnie czekało kilka nieodkrytych przygód.
To było bardzo dziwne rozwiązanie. Nie dawało radości, nie przyniosło ulgi, ale nie pogłębiło też smutku. Kacze opowieści, niczym Kot Schrödingera przez parę lat były dla mnie jednocześnie żywe i martwe. Dopiero w te wakacje poczułam się wystarczająco silna, by obejrzeć tę animację do końca.
Dokładnie to samo uczucie dopadło mnie teraz, przed The Giggle.
To miał być ostatni odcinek, w którym wystąpi David Tennant. I to najprawdopodobniej ostatni na amen, bo Tennant w kilku wywiadach wspomniał, że raczej już nigdy więcej nie zagra Doktora.
Kiedy zaczęłam oglądać The Star Beast chciałam, żeby serial znów dostarczył mi tych samych, pozytywnych emocji, co kiedyś. Niby zdawałam sobie sprawę z tego, że ponowne spotkanie z Doktorem Tennanta będzie krótkie i zakończy się jego wymianą na Doktora Ncuti Gatwy, ale starałam się nie myśleć o tym szczególnie mocno. Dopiero teraz dotarło do mnie, że nieodłączną częścią Doktora Who jest nie tylko radość, ale także smutek, i właśnie ten drugi rodzaj emocji będę musiała niedługo, na nowo przeżyć.
Nie byłam na to gotowa. Te dwie, radosne przygody z Doktorem i Donną, to było stanowczo za mało. Nie chciałam, żeby to wszystko już się skończyło.
Gdybym więc nie obejrzała ostatniego odcinka i nie zobaczyła, jak Doktor regeneruje, to Czternasty, w pewnym sensie, dalej byłby dla mnie żywy.
Pokusa była naprawdę silna. Mgła wokół nadziejolotu gęstniała coraz bardziej.
I wtedy mnie olśniło. Zrozumiałam, że tym, co sprawiało, że przez tyle lat przemierzałam krainę Whoniversum, nieustannie pompując mój balon nadzieją, wcale nie był mój upór. Tym, co ciągle pchało mnie do przodu i nie pozwalało przerwać podróży, była CIEKAWOŚĆ!
Jak skończy się ta historia? Kim będzie następny Doktor? Czy polubię nową towarzyszkę? I jakie przygody nich czekają?
Przecież nie mogłam pozostawić tych pytań bez odpowiedzi! A z Czternastym Doktorem, podobnie jak kiedyś z Kaczymi Opowieściami prędzej czy później i tak będę musiała się rozstać. Nie było sensu odkładać dalszej podróży na później, skoro nowa przygoda czekała na mnie tuż za rogiem!
Niespełnione oczekiwania
The Giggle miał być wielkim finałem obchodów sześćdziesięciolecia serialu. Przeciwnikiem Doktora został Zabawkarz, który był przedstawiany, jako niezwykle potężna i trudna do pokonania postać. Mało tego – w antagonistę wcielił się Neil Patrick Harris, czyli utalentowany aktor, którego przy okazji bardzo lubię. A skoro w wyniku starcia z Zabawkarzem Doktor miał regenerować, to wiele wskazywało na to, że to będzie niezwykle zacięta potyczka.
Tymczasem otrzymaliśmy odcinek, który moim zdaniem był najsłabszą częścią sześćdziesięciolecia serialu.
Zupełnie nie czułam zagrożenia. Niby ludzkość oszalała, a świat płonął, ale bohaterowie bezpiecznie siedzieli w kwaterze UNIT i nie wyglądali na mocno przytłoczonych całą sytuacją.
Zabawkarz potrafił dosłownie zmieniać ludzi w marionetki i robić inne czary, ale postać ta ani przez moment nie wywoływała u mnie grozy lub poczucia dyskomfortu.
Odniosłam wrażenie, że twórcy serialu skupili się na pokazywaniu umiejętności Neil Patricka Harrisa, zamiast samego Zabawkarza. Harris potrafi tańczyć, więc dostał scenę, w której to robił. Potrafi żonglować – więc żonglował. Ma doświadczenie w lalkarstwie – no to w pewnym momencie poruszał kukiełkami. Z tych wszystkich scen tylko ta z tańcem pokazała, że Zabawkarz jest potężnym, nieokiełznanym i szalonym żywiołem. Jednak to było moim zdaniem stanowczo za mało.
Rozczarowujące było też te kilka chwil, w których Zabawkarz rozmawiał z Doktorem. Niby po Czternastym było widać, że boi się przeciwnika i jego mocy, ale ja zupełnie nie czułam napięcia.
Dodatkowo w ogóle nie odnosiło się wrażenia, że to finał obchodów sześćdziesięciolecia Doktora Who. Wielu recenzentów krytykuje za to wszystkie trzy przygody Czternastego Doktora – że były one jak zwykłe odcinki serialu, a nie coś, co celebruje jubileusz. Wcześniej mi to jednak nie przeszkadzało, bo przy The Star Beast oraz Wild Blue Yonder świetnie się bawiłam. Jednak w The Giggle rzeczywiście brakowało mi poczucia niezwykłości i epickości. Dla porównania, choć odcinek na pięćdziesięciolecie serialu też miał wiele wad, to jednak robił wrażenie, a jego kulminacyjna scena do tej pory wywołuje u mnie ciarki ekscytacji.
I don't want (you) to go
UWAGA! Od tego momentu będą spoilery!!!
W końcu nastąpił moment, którego tak bardzo się obawiałam. Czternasty został śmiertelnie ranny. Sposób, w jaki do tego doszło, wzbudził we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony był niespodziewany, ale z drugiej – zbyt prosty.
Doktor upadł. Donna złapała go za jedną rękę, Mel, czyli towarzyszka z Classic Who, która pojawiła się w tym odcinku, za drugą. Nie chciały, żeby Czternasty był sam w tym trudnym momencie.
Było w tym jednak coś sztucznego. Coś kiczowato-melodramatycznego. Dramatyzm sytuacji trochę psuło to, że Donna i Mel wspierały Doktora na zasadzie „to tylko regeneracja, wszystko będzie dobrze”, zamiast przejąć się, że ta inkarnacja Doktora zaraz przestanie istnieć. Zwłaszcza w przypadku Donny brakowało mi tego, że nie powiedziała czegoś w stylu „nie możesz odejść teraz, kiedy cię odzyskałam”. Poza tym głupi komentarz Zabawkarza dodatkowo popsuł klimat.
Czternasty zaczął regenerować, a ja, podobnie, jak on, miałam łzy w oczach. Moje wzruszenie nie było jednak wywołane przez samą scenę, tylko przez to, że na nowo odżyły emocje, które przeżywałam, kiedy żegnałam się z Dziesiątym. Poza tym, tak, jak pisałam wcześniej – świetnie się z Czternastym bawiłam i było mi smutno, że przyjdzie mi się rozstać zarówno z nim, jak i z Tennantem w tej roli.
A potem regeneracja nie nastąpiła. To było dziwne, niespodziewane, intrygujące i przy okazji trochę zabawne. Jednocześnie bardzo w stylu Russella T. Daviesa, który przecież podobnie droczył się z widzami pod koniec czwartej serii.
Kiedy Doktor poprosił Donnę i Mel, żeby pociągnęły go za ręce, myślałam, że Czternasty zostanie rozerwany na pół i z jego wnętrza wyskoczy nowy Doktor. Tak się na szczęście nie stało (i dobrze, bo to byłoby makabryczne!). Zamiast tego Doktor bi-generował.
Miałam mieszane uczucia co do tego pomysłu. Nie chodziło bynajmniej o to, że takie rozwiązanie jest sprzeczne z kanonem. Mam w nosie kanon, dopóki historia jest emocjonująca i przemyślana.
Istotniejsze jest to, że każda regeneracja, choć smutna, daje jednocześnie wykraczające poza serial poczucie nadziei. Przypomina nam, że w życiu przykre wydarzenia też mogą przeplatać się z tymi radosnymi. Zawsze dawało mi to pewnego rodzaju poczucie catharsis, którego teraz, przy bi-generacji, z wiadomych powodów nie poczułam.
Ncuti Gatwa w roli Doktora prezentuje się świetnie. Napisałabym, że polubiłam go od pierwszej chwili, mam jednak w pamięci, że podobne wrażenie, zaraz po regeneracji, zrobił na mnie Matt Smith. A ponieważ w przypadku Jedenastego nasza przyjaźń się nie rozwinęła, to teraz wolę zachować optymistyczny sceptycyzm.
Po bi-generacji nastąpił ostateczny pojedynek z Zabawkarzem. I niestety był on bardzo niesatysfakcjonujący. W scenariuszu zabawa w łapanie piłki może wyglądała ciekawie, jednak na planie okazało się, że żaden z aktorów nie radzi sobie z tym dobrze, dlatego twórcy serialu musieli skorzystać w tym miejscu z magii montażu. Niestety zrobili to w najbardziej irytujący sposób, czyli dali nam scenę krótkich, chaotycznych ujęć, na których Tennant, Gatwa i Harris udawali, że łapią piłkę.
Nie tylko słabo to wyglądało, ale też ani nie było czuć, że gra toczy się o najwyższą stawkę, ani tym bardziej – że oto nowo regenerowany Doktor skopuje tyłek swojemu przeciwnikowi.
Zabawkarz został pokonany, ale to nie był jeszcze koniec odcinka.
Pojawił się nowy problem, który, jak się wydawało – można było rozwiązać tylko w jeden sposób. Doktorów było dwóch, ale TARDIS – tylko jedna.
Dostaliśmy naprawdę wzruszającą scenę, w której Czternasty zrozumiał, że co prawda udało mu się (dosłownie) zachować twarz, ale będzie musiał oddać TARDIS nowemu Doktorowi.
To rozwiązanie wydawało mi się właściwe, bo zaczęło wywoływać emocje podobne do tych, które pojawiają się przy regeneracji. Niby Doktor wygrał, ale nie do końca i jednak musiał zrezygnować z czegoś, co było dla niego bardzo ważne.
Niespodziewanie dostaliśmy drugą „bi-generację” – nowemu Doktorowi udało się podwoić TARDIS. Teoretycznie powinnam się z tego ucieszyć, ale zamiast tego stwierdziłam, że to ciągłe unikanie smutnych scen jest niewłaściwe i odrobinę męczące.
Sielskie popołudnie
Nie czułam się rozczarowana The Giggle, ale nie byłam nim też szczególnie mocno zachwycona. Znowu nie dostałam tego, co chciałam, choć ponownie nie wiedziałam, czym TO COŚ mogłoby być.
A potem nastąpiło sielskie popołudnie w ogrodzie, na tyłach domu Donny.
Wszystko miało ten sam, spokojny, nieco melancholijny i odrobinę pozytywny vibe, który pojawia się w moich ulubionych scenach w Broadchurch.
Czternasty Doktor w końcu odebrał prawdziwą nagrodę za te wszystkie rzeczy, których dokonał. Nie musiał już przejmować się losami wszechświata, mógł zaparkować TARDIS i cieszyć towarzystwem ludzi, których kochał.
I wiecie, co? Kiedy zobaczyłam radość i jednoczesną ulgę w jego oczach, kiedy usłyszałam, jak mówi, że nareszcie czuje się szczęśliwy, to stwierdziłam, że bi-generacja i powielenie TARDIS nie były jednak takim głupimi pomysłami. Bo tego właśnie potrzebowałam – poczucia, że czasem wszystko może po prostu dobrze się ułożyć. Radości ze zbliżających się przygód nowego Doktora, bez jednoczesnego smutku z powodu nieodwracalnej straty jego poprzedniego wcielenia.
Prawdopodobnie nigdy nie dostanę innych, nowych przygód Czternastego. Jednak to nic, to dobrze. Wystarczy mi świadomość, że on już na zawsze, gdzieś tam będzie.
Ahoj, przygodo!
Mój nadziejolot w pełni się naprawił. Czasza balonu jest po brzegi wypełniona ekscytacją, ciekawością i optymizmem. Lecę na wysokim pułapie, z którego jest najlepszy widok na wszystko. Z zaciekawieniem rozglądam się dookoła. Nie jestem sama, wokół mnie w powietrze wzbija się wiele innych osób, które podobnie, jak ja, rozstały się z Doktorem Who za sprawą Trzynastki, a teraz wróciły do oglądania. I choć nikt nie jest bezkrytyczny, to zabawne jest to, jak bardzo różne oceny zbiera serial. Coś, co podobało się jednej osobie, drugiej zupełnie nie przypadło do gustu i odwrotnie. Część grzmi co prawda, że Doktor Who upadł jeszcze niżej, niż wcześniej, jednak większość wydaje się być zachwycona. I razem ze mną, z niecierpliwością wypatruje zbliżającego się wschodu słońca, który rozpocznie nową erę w historii tego najdłużej emitowanego serialu na świecie.
Czy można wejść dwa razy do tego samego strumienia czasoprzestrzennego?
I tak, i nie. Świat się zmienia. Sposób opowiadania historii i ich przedstawiania na ekranie jest inny niż kiedyś. Aktorzy się starzeją. My z resztą też.
Russell T. Davies doskonale o tym wiedział i dlatego nie próbował dać nam tego samego Doktora Who, co w 2005 roku, kiedy po długiej przerwie przywrócił serial do życia.
Jednocześnie ten showrunner zdaje się świetnie rozumieć zarówno Doktora Who, jak i jego fanów. Wiedział, czym jest TO COŚ, czego serial potrzebował wtedy, niemal dwadzieścia lat temu i dokładnie to samo dał nam teraz. Dzięki temu znów udało mi się poczuć emocje, które wywołały u mnie pierwsze cztery serie Doktora Who.
Jeśli więc miałabym porównać strumień czasoprzestrzenny do zwykłego… potoku, to powiedziałabym, że choć brzeg strumienia się zmienił: miejsce, w którym palio się ognisko – zarosło trawą, niektóre drzewa rosnące wokół są wyższe, a inne uschły lub zostały złamane, to jednak woda w samym potoku jest tak samo orzeźwiająca, jak kiedyś i równie hmm… mokra?
A jak to jest w waszym przypadku, niestrudzeni czytelnicy, którzy dotrwaliście do końca tego, jak zawsze długiego, Dyrdymała?
Czy istnieje świat jakiegoś serialu lub serii książek, którą przemierzaliście swoim nadziejolotem równie uparcie, jak ja krainę Doktora Who?
A jeśli podobnie, jak ja, też podróżujecie przez świat Whoniversum, to jak w waszym przypadku wygląda ta wyprawa? Czy też miejscami bywa wyboista i pozbawiona nadziei, czy może idzie bardziej gładko?
No i przede wszystkim: czy widzieliście już odcinki na sześćdziesięciolecie serialu, a jeśli tak, to jak się wam one podobały?
Odezwijcie się koniecznie w komentarzach, bo jak zawsze jestem bardzo ciekawa waszych opinii! ︎:)
Zdjęcie ilustrujące wpis podwędzone z David Tennant Asylum. Obrazki balonów i chomik zostały wygenerowane przez Dall-e 3. Pozostałe zdjęcia są wykonanymi przeze mnie kadrami z trzech, specjalnych odcinków Doktora Who powstałych na sześćdziesięciolecie serialu.