Przeczytałam ostatnio u Katarzyny Czajki-Kominiarczuk, że w Polsce nie ma jeszcze wojny, ale jednocześnie – nie żyjemy już w czasach pokoju. Jesteśmy więc gdzieś pomiędzy, w czasach nie-pokoju.
Zgadzam się z tym, choć nie do końca. Bo sama odczuwam niepokój już od wielu lat, a Rosyjska agresja na Ukrainę sprawiła, że stan ten stał się bardziej odczuwalny.
Dzisiejszy Dyrdymał nie będzie traktował o wojnie i o polityce, bo nie jestem odpowiednio wykwalifikowaną osobą, by pisać o takich rzeczach. Zamiast tego opowiem o tym, co przeżywałam podczas ostatniego miesiąca. Bo tylko z takiej, własnej perspektywy, mogę opowiadać o czasach nie-pokoju, w których przyszło nam wszystkim żyć.
PS. Wpis ilustrują zdjęcia, które zrobiłam podczas pobytu w Charkowie, w 2018 roku.
Kolekcjoner konserw
Kiedy pierwszy raz baliście się, że wybuchnie wojna?
Ja jeszcze w przedszkolu. Pamiętam to do dziś. I pamiętam, że bałam się wtedy tego, że mojego Tatę „wezmą do wojska”, i że zginie tak samo, jak moi pradziadkowie w czasie II Wojny Światowej.
Dopiero wiele lat później odkryłam, że te moje dziecięce obawy były zupełnie bezpodstawne, bo tamta wojna nas, Polaków, bezpośrednio nie dotyczyła. To, co pamiętałam z dzieciństwa było bowiem Wojną w Bośni i Hercegowinie.
Po raz drugi wybuchu wojny zaczęłam się bać w 2010 roku. Zaraz po Katastrofie Smoleńskiej, kiedy jeszcze nie było wiadomo, czemu samolot się rozbił i tu i ówdzie słyszałam sugestie, że może to wcale nie był wypadek, tylko celowe działanie Rosjan. Pierwszy krok ataku na Polskę.
Poszłam wtedy do sklepu i kupiłam tyle konserw, ile byłam w stanie unieść. By mieć co jeść na wypadek, jakby wybuchła wojna.
I choć wojna nie wybuchła, a zgromadzone konserwy po pewnym czasie zostały zjedzone – to stan niepokoju, który wtedy poczułam, do tej pory nie opuścił mnie całkowicie.
Do kolekcjonowania konserw powróciłam w 2014 roku, kiedy Rosja zaatakowała Krym. Najbardziej przerażało mnie wtedy nie tyle samo działanie Rosjan, co sposób, w jaki na wszystko zareagował świat zachodni. Lub prędzej brak jakiejkolwiek reakcji, bo działania polityków ograniczyły się wtedy niemal tylko i wyłącznie do wyrażania oburzenia w przemówieniach i social-mediach.
Bałam się wtedy, że Putin nie zatrzyma się na Krymie, tylko dopiero na niemieckiej granicy. I że NATO oraz inni sojusznicy Polski zachowają się tak samo, jak w 1939 roku, czyli nie kiwną nawet palcem, by nam pomóc.
Na szczęście wojna się wtedy nie zaogniła. Jednak moje poczucie niepokoju – dalej nie spadło do zera.
Jak się okazuje, do odczuwania niepokoju wcale nie potrzeba konfliktu zbrojnego. Rządy PiS-u sprawiły, że od kilku lat nieustannie pilnuję, by moja kolekcja konserw była zawsze kompletna. I nawet – nieznacznie ją rozszerzyłam. Powód? Boję się, że politycy będą szczuć Polaków na siebie tak bardzo, że w końcu rzucimy się sobie do gardeł. Że w naszym kraju wybuchnie wojna domowa. Czasem martwię się o to bardziej, a czasem mniej, ale nie potrafię się od tego lęku całkowicie uwolnić.
Nowych konserw chyba mi nie trzeba
24 lutego 2022 roku, kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę, nie poczułam większego poczucia niepokoju.
Tym razem atak nie nastąpił nagle. O tym, że Rosjanie szykują się do czegoś takiego, mówiło się już od jakiegoś czasu.
Zupełnie inna była też reakcja zachodu, który tym razem nie ograniczył się do pustych słów. Wiele krajów wysyłało na Ukrainę broń i amunicję. A to dawało nadzieję, że zaatakowana Ukraina nie będzie musiała walczyć z Rosją sama.
W Krakowie czuło się wtedy pierwszy powiew wiosny (po raz pierwszy w tym roku, wyszłam na pole bez czapki). A ja zamiast zwykłego dnia w pracy miałam warsztaty z komunikacji międzyludzkiej. Nie siedziałam więc przy komputerze i nie miałam czasu na śledzenie newsów i przejmowanie się tym, co dzieje się za naszą wschodnią granicą.
W przerwie, w trakcie szkolenia, wyskoczyłam do piekarni kupić pączki (to przecież był Tłusty Czwartek!). Kiedy wracałam ze sklepu, zadzwoniła do mnie Siostra i zaczęła mnie wypytywać, jak się czuję i czy wszystko u mnie w porządku. Nie rozumiałam, czemu zadaje mi takie pytania, więc Ela doprecyzowała, że przecież Rosja zaatakowała Ukrainę, i że pomyślała, że może mnie to martwić (bo ją martwiło to strasznie).
Odpowiedziałam jej to, co napisałam wyżej, o wsparciu państw zachodnich. I jednocześnie zrobiło mi się trochę głupio, że piękna pogoda oraz warsztaty pochłonęły mnie tak bardzo, że zupełnie zapomniałam o odczuwaniu niepokoju.
Po przerwie miałam na warsztatach wykonać zadanie, które polegało na tym, że podzieliliśmy się na dwiuosobowe grupy i najpierw jedna osoba z pary musiała przez dwanaście minut bez przerwy mówić (cokolwiek, na dowolny temat), a druga tylko jej słuchać, bez wypowiadania ani jednego słowa, a potem role się zmieniały (ćwiczenie jest naprawdę fajne, więc jeśli macie z kim, to polecam wam też raz na jakiś je czas wykonać).
Na początku byłam osobą, która mówiła. Opowiedziałam więc o mojej wcześniejszej rozmowie z Siostrą, o tym, że Rosyjska agresja na Ukrainę mnie nie martwi, i że bardziej bałam się kilka lat wcześniej, kiedy Ruscy przejęli Krym, a reszta świata miała to w nosie.
Spojrzałam na zegarek. „Ojej, minęła dopiero minuta ćwiczenia!” – stwierdziłam z rozpaczą i zaczęłam gadać o innych, mało istotnych sprawach (serio, prowadzenie przez dwanaście minut monologu wcale nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać!).
Kiedy role się odwróciły osoba, z którą byłam w parze, także opowiedziała o tym, jakie uczucia u niej wywołuje atak Putina na Ukrainę. Ona przejmowała się dużo bardziej ode mnie. Mówiła, że razem z mężem zebrała wszystkie ważne dokumenty w jednej torbie – tak, by mogła je ze sobą szybko zabrać, na wypadek, jakby wojna dotarła do Polski i trzeba było uciekać z kraju. Opowiadała o tym, że już od wielu dni nie śpi spokojnie i o strachu, który odczuwa teraz pomimo tego, że rano zażyła środki uspokajające.
Warsztaty się skończyły, a moje poczucie niepokoju ciągle pozostawało na niskim poziomie.
Miałam skierowanie na szczepienie przeciwko Covid-19, na dawkę przypominającą. Planowałam zaszczepić się dopiero w okolicach kwietnia, bo pod koniec zimy zawsze mam obniżoną odporność, więc nie chciałam jej dodatkowo osłabiać szczepionką. Stwierdziłam jednak, że w obecnej sytuacji trudno przewidzieć, co przyniesie jutro, i że lepiej nie odkładać tego szczepienia na później.
Udało mi się zapisać na szczepienie tego samego dnia. A po powrocie do domu – częściowo od szczepionki, a częściowo pewnie od nadmiaru wrażeń – byłam tak zmęczona, że od razu położyłam się spać. Bez sprawdzania newsów dotyczących sytuacji w Ukrainie.
Z wizytą u fryzjera
W piątek pracowałam w domu, przy włączonym radiu, z którego co chwila napływały wiadomości z Rosyjskiej agresji na Ukrainę. Po pracy stwierdziłam, że radio mi nie wystarczy i zaczęłam wyszukiwać informacji o sytuacji w Ukrainie w internecie. I nim się obejrzałam, wciągnęłam się w doomscrolling.
Choć może doomscrolling nie jest tu do końca dobrym określeniem, bo na tym pierwszym etapie wojny więcej było informacji, które albo były na swój sposób zabawne, bo przedstawiały nieudolność rosyjskiego wojska, albo przywracały wiarę w ludzkość, bo pokazywały, że Rosjanie nie chcą tak naprawdę walczyć, albo dawały nadzieję na to, że wojna szybko się skończy, i że wygrają ją dzielni Ukraińcy. Tylko informacje o długiej na sześćdziesiąt kilometrów kolumnie rosyjskich wojsk zmierzających w stronę Kijowa budziły prawdziwy niepokój.
Chciałam pomóc uchodźcom z Ukrainy, ale w sposób przemyślany. Dlatego w weekend nie zrobiłam zakupów dla uchodźców. Stwierdziłam, że to nie ma sensu i lepiej przekazać pieniądze bezpośrednio na dedykowaną temu celowi zbiórkę. Bo po pierwsze – organizatorzy takiej zbiórki będą lepiej ode mnie wiedzieli, jakie produkty są potrzebne, po drugie hurtowo będą w stanie zakupić takie rzeczy taniej i co za tym idzie – w większej ilości, a po trzecie – będą mogli kupić towary, które są poza moim zasięgiem (takie, jak na przykład specjalistyczne lekarstwa).
Oczywiście nie twierdzę, że ci wszyscy ludzie, którzy w tamten weekend ogołocili półki sklepowe, postąpili głupio. Po prostu chcę odnotować, dlaczego ja nie zrobiłam czegoś podobnego.
Chciałam jednak pomóc bardziej, ale jednocześnie – zrobić to na własnych zasadach.
W poniedziałek podeszłam do zakładu fryzjerskiego, w którym zawsze się strzygę, i gdzie pracują głównie panie z Ukrainy. Zwykle na dyżurze są dwie lub trzy fryzjerki. Tym razem była tylko jedna. Kiedy zapytałam, gdzie są jej koleżanki, powiedziała ze łzami w oczach, że wróciły na Ukrainę, do swoich rodzin.
Nie przyszłam jednak w tamto miejsce tylko po to, by pytać, co słychać. Podałam pani fryzjerce kartkę z moim numerem telefonu i powiedziałam, że gdyby ktoś uciekł z Ukrainy i potrzebował noclegu, to mam wolny pokój i mogę taką osobę przez jakiś czas przenocować.
Pani Ukrainka wzruszyła się jeszcze bardziej i ja też poczułam, że łzy napływają mi do oczu.
Uścisnęłyśmy się. Chciałam zrobić jeszcze więcej, pocieszyć ją jeszcze bardziej. Nie wiedziałam jednak co powiedzieć. Bo czy w takiej sytuacji jakieś słowa mogą przynieść otuchę?
Konserwy to nie wszystko
Nie martwiłam się, kiedy Putin zaatakował Ukrainę, bo kraje zachodnie nie zareagowały na tę inwazję obojętnie. Jednak po pierwszych dniach po inwazji mój początkowy optymizm stopniał. Politycy grozili Rosji sankcjami, ale jednocześnie nikt nie kwapił się do tego, by naprawdę je wprowadzić. Wyglądało więc na to, że zachód wesprze Ukrainę tak samo, jak wtedy, kiedy zaatakowany został Krym – czyli jedynie słownie.
Czarę niepokoju przelała moja Siostra, która w poniedziałek, niedługo po mojej wizycie u fryzjerki, podczas rozmowy telefonicznej zapytała, czy mam plecak ucieczkowy.
Od 2010 roku kolekcjonowałam konserwy, ale o wspomnianym plecaku nigdy nie pomyślałam. A przecież jego posiadanie było jak najbardziej sensowne. Bo jeśli musiałabym szybko ewakuować się z mieszkania, to raczej w kilka minut nie udałoby mi się tych wszystkich konserw spakować. O innych, potrzebnych rzeczach, nie wspominając.
Pytanie mojej Siostry było więc czymś, co przelało czarę niepokoju. I co jednocześnie sprawiło, że od tamtej pory, już nie doomscrollowałam internetu, tylko zamawiałam w sieci ekwipunek do mojego placaka ucieczkowego.
Wiedziałam, że pewnie przesadzałam, i że najprawdopodobniej taki plecak nigdy mi się nie przyda. Tak samo, jak te konserwy, które od lat kolekcjonuję. Jednak kiedy słyszałam specjalistów, którzy mówili, żeby nie panikować, bo Putin na pewno nie zaatakuje Polski, to ich słowa wcale mnie nie pocieszały. Bo ci sami specjaliści kilka tygodni wcześniej równie pewnie stwierdzali, że Putin na pewno nie zaatakuje Ukrainy.
Złapało mnie
Po szczepieniu cały czas czułam się osłabiona. Stres oraz doomscrolowanie internetu do późnych godzin nocnych także dały mi w kość.
W piątek – tydzień i jeden dzień po przyjęciu dawki przypominającej – zaczęło boleć mnie gardło, co w moim przypadku jest pierwszym objawem zbliżającego się przeziębienia.
Oczywiście natychmiast podjęłam wszystkie możliwe środki zaradcze. Dzięki temu w sobotę poczułam się lepiej i myślałam, że udało mi się zgasić chorobę w zarodku. Niestety moje przekonanie było błędne i w niedziele obudziłam się całkowicie chora.
W poniedziałek zostałam w domu. Lekarz podczas teleporady zlecił mi zrobienie testu na koronawirusa. Stwierdziłam, że to zbyteczne, bo miałam tylko katar i kaszel, ale zgodnie z przepisami musiałam się przetestować, więc to zrobiłam.
We wtorek przyszedł wynik badania i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że jestem zarażona Covid-19. Pech chciał, że tego samego dnia odezwała się do mnie pani fryzjerka z pytaniem, czy moja propozycja przenocowania kogoś z Ukrainy ciągle jest aktualna. Z bólem serca musiałam jej więc odmówić. I choć wiedziałam, że nie byłam niczemu winna, to jednocześnie czułam, że zawiodłam.
Staram się nie nienawidzić
Covid przeszłam dość łagodnie – miałam katar i trochę kaszlałam (gardło już mnie nie bolało). Wcześniej niejedno przeziębienie sponiewierało mnie bardziej.
Postanowiłam jednak, że wykorzystam chorobowe, które dostałam tak, jak należy, czyli głównie na leżeniu w łóżku, bez wyrzutów sumienia, że marnuję w ten sposób czas. Spałam więc niemal tak często, jak mój kot – drzemka po śniadaniu, po drugim śniadaniu i oczywiście, obowiązkowo – po obiedzie.
Stwierdziłam, że przy okazji zrobię sobie też wolne od komputera. Niestety nie potrafiłam odciąć się od świata całkowicie i ciągle słuchałam radia i przeglądałam social-media w telefonie.
Napływające do mnie wiadomości z jednej strony napawały optymizmem, bo Ukraińcy dzielnie stawiali czoła agresorom, a świat w końcu zdecydował się narzucić na Rosję sankcje, z drugiej natomiast powodowały frustrację, bo cały czas wydawało mi się, że Unia Europejska i NATO, gdyby chciały, mogłyby zrobić znacznie więcej.
Zupełnie inaczej zaczęłam też patrzeć na informacje dobiegające z samej Ukrainy.
W pierwszych dniach inwazji współczułam zarówno Ukraińcom, jak i Rosjanom. Wszyscy oni byli bowiem takimi samymi ofiarami zachłanności Putina. Potem jednak rosyjska taktyka walki się zmieniła.
Pamiętam z lekcji historii, że kiedy w 1920 i potem w 1939 bolszewicy zaatakowali Polskę, to w obydwu przypadkach rosyjska armia była zgrają bosych, głodnych i upitych wódką bandytów, którzy grabili, gwałcili i mordowali wszystkich, których spotkali na swojej drodze.
Niepojęte i jednocześnie przerażające jest dla mnie to, że po stu latach chyba jedyne, co się w tej kwestii zmieniło, to to, że rosyjska armia nie jest teraz bosa i może jest nieco mniej pijana, niż wcześniej.
I choć ze wszystkich sił staram się nie czuć nienawiści do Rosjan, to kiedy czytam o bombardowaniach (często bombami zabronionymi przez międzynarodowe konwencje), gwałtach i morderstwach ludności cywilnej – nie potrafię jej nie odczuwać. Za każdym razem, kiedy widzę zdjęcie wysadzonego w powietrze ruskiego czołgu lub innego wozu opancerzonego, to choć wiem, że w wyniku wybuchu najprawdopodobniej zginęły wszystkie osoby jadące w takim pojeździe, myślę sobie wtedy „dobrze wam tak, skurwysyny!”. Nie czuję się z tego powodu dobrze i wiem, że to niewłaściwe, ale jednocześnie – nie potrafię już wykrzesać z siebie choć odrobiny współczucia dla Rosjan. Czy to czyni mnie złym człowiekiem?
Przebodźcowanie
Ponieważ tak, jak pisałam wcześniej – nieraz zdarzało mi się mieć gorsze przeziębienia, niż to, które miałam teraz, podejrzewałam, że być może wcale nie miałam koronawirusa. Słyszałam z różnych źródeł, że czasem testy na Covid-19 dają fałszywie pozytywny wynik i co więcej – że taki test może wyjść pozytywny po szczepieniu.
Jednak kiedy po dwóch tygodniach zwolnienia lekarskiego wróciłam do pracy, stwierdziłam, że chyba jednak miałam koronawirusa. Bo choć fizycznie czułam się dobrze, to mój umysł nie ogarniał wszystkiego tak, jak powinien.
Nigdy wcześniej nie czułam się w taki sposób. Maile, telefony i wiadomości na czacie w dziwny sposób mnie przytłaczały. Mój mózg chyba nie był w stanie poradzić sobie z przetwarzaniem wszystkich bodźców, które do niego napływały. To natomiast wywoływało u mnie dziwne poczucie sfrustrowania i niepokoju.
Trudno jest mi to do końca opisać, ale to było mniej więcej takie uczucie jak wtedy, kiedy jest się w pokoju pełnym ludzi, każda z tych osób prowadzi rozmowę na inny temat i nie wiadomo, kogo słuchać.
I choć w pracy mam teraz w miarę spokojny okres i nie dzieje się absolutnie nic, co mogłoby mnie zestresować, to ja czułam się zdenerwowana i wewnętrznie roztrzęsiona. Dodatkowo miałam ściśnięty żołądek, nie potrafiłam wziąć głębszego oddechu, a w głowie czułam taki ucisk, jakbym miała założoną za małą czapkę.
Myślałam, że z czasem będzie lepiej, ale zamiast tego z dnia na dzień uczucia te coraz bardziej przybierały na sile. W końcu dałam za wygraną i wczoraj poszłam do lekarza. Dowiedziałam się, że mam stany lękowe i że takie rzeczy zdarzają się po Covidzie. Na szczęście z czasem powinny minąć, ale nie wiadomo, kiedy dokładnie to nastąpi.
Dzień powszedni
Choć nadmiar informacji mnie stresuje, to paradoksalnie newsy z Rosyjskiej agresji na Ukrainę spowszechniały mi tak bardzo, że niemal zupełnie przestałam się nimi przejmować. Jestem wręcz zszokowana tym, jak szybko moje emocje związane z tym tematem opadły i całość stała się częścią codzienności.
Uczucie niepokoju zmalało, choć nie zniknęło całkowicie. Patrzę na stojący w kącie pokoju plecak ucieczkowy i myślę sobie, że w najbliższym czasie raczej mi się on nie przyda. Zwłaszcza, że nie jestem już tak pewna, jak miesiąc temu, czy gdyby Putin zaatakował Polskę, to wzięłabym nogi za pas.
Napisałam kiedyś Dyrdymał, w którym zastanawiałam się nad tym, czy oddałabym swoje życie za ojczyznę. Działania Ukraińców uświadomiły mi jednak, że walka z agresorem nie polega tylko i wyłącznie na strzelaniu do wroga. Można tłumnie wyjść na ulicę, by zablokować wrogiemu czołgowi wjazd do miasta. Można robić koktajle Mołotowa albo pleść siatki maskujące. Można nawet rzucać do nisko przelatujących dronów przetworami (albo konserwami). Innymi słowy: można stawiać opór na wiele różnych sposobów, które nie wymagają używania karabinu.
Właśnie dlatego na tę chwilę myślę, że gdyby wojna zawitała do Polski, to nie uciekłabym, tylko próbowała jakoś walczyć.
Obawy
Choć odczuwam mniejszy niepokój związany z wojną, to wcale nie przestałam się martwić. Strach przed tym, co wydarzy się w najbliższej przyszłości, przerodził się w obawy dotyczące długofalowych skutków obecnych wydarzeń.
Boję się, że sympatia do Ukraińskich uchodźców, którą teraz czujemy jako naród, szybko zmieni się w niechęć, a nawet – nienawiść.
Martwię się o moją stabilność finansową. Obawiam tego, jak bardzo pogłębi się kryzys gospodarczy. I przeraża mnie to, problemy ekonomiczne doprowadzą do kolejnych niepokoi społecznych, a może nawet wojen.
Patrzę na rządzących nami polityków. Na to, jakiego wiatru w żagle dostali dzięki rosyjskiej agresji na Ukrainę. I boję się, że podczas najbliższych wyborów ludzie zapomną o tych wszystkich świństwach, które PiS serwował nam przez ostatnie lata, i że znowu na nich zagłosują.
Staram się jednak zachować optymizm. Zawsze widzę szklankę do połowy pełną. Jednak wiem, że to złudzenie, bo szklanka zdaje się pełna przez to, że na jej dnie spoczywa coraz większy osad obaw, lęków i innych strachów.
Nie odczuwam już wzmożonego niepokoju. Jednak poczucie zwykłego niepokoju, które w 2010 roku zagnieździło się w zakamarkach mojego umysłu (i może także duszy) – ciągle tam siedzi. I czasem ze smutkiem myślę, że być może nigdy całkowicie się go nie pozbędę.
wpis ilustrują zdjęcia, które zrobiłam podczas pobytu w Charkowie, w 2018 roku