Myślę, że każdy z nas może wskazać dzieła popkultury, które w dzieciństwie i młodości go ukształtowały. Tytuły, które rozpalały naszą wyobraźnię i posiadały bohaterów, z którymi wspólnie pragnęliśmy przeżywać niesamowite przygody. Dla mnie jedną z takich produkcji był dwuodcinkowy (i równo trzygodzinny) mini-serial z 1998 roku – Merlin. To za jego sprawą zainteresowałam się tematyką mitów arturiańskich, a wcielający się w tytułowego bohatera Sam Neill na wiele lat zyskał status mojego ulubionego aktora.
Ostatnio nieroztropnie obejrzałam, również osadzoną w świecie króla Artura, Przeklętą od Netflixa i ta tortura sprawiła, że postanowiłam w ramach rekonwalescencji wrócić do krainy legend arturiańskich, którą znałam z dzieciństwa. Wiedziałam co prawda, że będzie to ryzykowna wyprawa, bo sięganie po dzieła, które uwielbiało się w młodości może prowadzić do rozczarowania, a nawet – zażenowania. Stwierdziłam jednak, że muszę zaryzykować, bo to jedyny sposób, by sprawdzić, czy Merlin jest tak dobry, jak go zapamiętałam, czy wręcz przeciwnie – to produkcja równie kiepska, co Przeklęta.
O co tu chodzi
Punktem wyjścia Merlina jest to, że wiekowy już czarodziej opowiada nam historię swojego życia. Jego opowieść rozpoczyna się od tego, że magiczny świat zaczął umierać, bo pogańskie bóstwa czerpały moc z wiary swoich wyznawców, a ci postanowili się chrystianizować. Z tego powodu jedna z takich pradawnych bogiń – Królowa Mab (w tej roli Miranda Richardson) – postanawia stworzyć obdarzonego potężną, magiczną mocą człowieka, który nawróci ludzi na starą wiarę. I tak na świat przyszedł Merlin, który trochę, jak Jezus – został urodzony przez śmiertelniczkę, ale jednocześnie nie posiadał śmiertelnego ojca (ale za to miał drugą, tym razem nieśmiertelną matkę, czyli Mab).
Merlin wychował się wśród ludzi, nieświadomy swojego pochodzenia oraz mocy. Kiedy dorósł, został wysłany na nauki do Królowej Mab. Niestety młody czarodziej nie lubił magii, a potem w wyniku pewnych zdarzeń – przerwał szkolenie w połowie, przez co nigdy w pełni nie rozwinął swoich mocy.

Jeśli wychowaliście się na filmach takich, jak Niekończąca się opowieść albo Legenda, to wygląd istot magicznych w Merlinie wyda się wam znajomy. Świat ludzi, dla odmiany, prezentuje się bardziej realistycznie.
Minęły lata, Merlin (który dopiero w tym momencie zyskał twarz Sama Neilla) zakochał się w szlachciance Nimue (w tej roli Isabella Rossellini). Królowa Mab nie chciała jednak, by nasz czarodziej wiódł spokojne życie, dlatego rzuciła wybrankę jego serca smokowi na pożarcie. Nimue nie została co prawda zjedzona, ale mocno przypieczona i co za tym idzie – oszpecona przez smoczy ogień. To natomiast doprowadziło do tego, że Merlin postanowił – na przekór Mab – posadzić na tronie Anglii chrześcijańskiego króla, który przy okazji będzie dobrym i sprawiedliwym władcą.
Tak w dużym skrócie wygląda pierwsza połowa pierwszego odcinka serialu. Dalej historia dość wiernie bazuje na mitach arturiańskich, więc nie będę już streszczać jej przebiegu. Natomiast do samej fabuły Merlina wrócę jeszcze w dalszej części Dyrdymała.
Dawniej wyglądało to lepiej
Mówi się, że komputerowe efekty specjalne są najszybciej starzejącym się elementem filmu. Moim zdaniem nie jest to do końca prawda, bo w rzeczywistości to nie efekty specjalne się starzeją, tylko rozwija technologia, na której je oglądamy.
Chodzi mi o to, że kiedy po raz pierwszy widziałam Merlina, ten trafił do mnie za pośrednictwem telewizji analogowej*, nagrałam go na kasecie VHS i potem oglądałam na telewizorze kineskopowym. A co za tym idzie: rozdzielczość obrazu była tak niska, że nie dało się na nim dostrzec wielu detali oraz mankamentów. W obecnej chwili, kiedy zobaczyłam tą samą produkcję, w wersji zremasterowanej do formatu HD, na ekranie o rozdzielczości FullHD – to widziałam dokładnie, co do piksela, w którym miejscu zostały wstawione efekty specjalne.

Ach, Camelot! Dwadzieścia lat temu taki widok robił wrażenie. Dziś widać, że zamek jest nieco sztuczny, a samo ujęcie nie wywołuje już efektu WOW.
Efekty specjalne (których w Merlinie, jak na rok 1998, było dość dużo, ale jednocześnie nie były one nadużywane) nie są niestety jedynym elementem, który obecnie nie prezentuje się ładnie. Współczesne kino oraz telewizja przyzwyczaiły nas także do pokazywania wyrazistych kolorów (HDR), zapierających dech w piersi zdjęć krajobrazów (które obecnie są nagrywane głównie przy pomocy dronów) oraz artystycznych bądź w jakikolwiek sposób nietuzinkowych ujęć. Tymczasem Merlin, choć kręcony w niewątpliwie pięknych, brytyjskich plenerach, których widok dwadzieścia lat temu robił na mnie gigantyczne wrażenie – obecnie prezentuje się szaro, buro i mało efektownie.
* Jak podaje Wikipedia, stosowany między innymi w Polsce system PAL miał rozdzielczość 768x576px. Dla porównania rozdzielczość HD wynosi 1280x720px, FullHD – 1920x1080px, a 4K to aż 4096x2160px.
Kicz prawdziwy, czy zamierzony?
Merlin powstał pod koniec lat dziewięćdziesiątych i widać, że stoi na rozdrożu pomiędzy estetyką końca XX i początku XXI wieku. Z jednej strony mamy więc stroje i dekoracje, które zgodnie z bardziej współczesną modłą – starają się odzwierciedlać realia czasów, w których rozgrywa się akcja serialu. Z drugiej jest chociażby Królowa Mab, która z wyglądu przypomina typowego złola z kina rozrywkowego z lat dziewięćdziesiątych (a może i nawet osiemdziesiątych).

Czas powstania serialu oraz ta dwojaka stylistyka powodują, że ciężko jest mi stwierdzić, czy elementy Merlina, które obecnie wydają mi się kiczowate (choć te dwadzieścia lat temu raczej tak o nich nie myślałam), rzeczywiście takie są, czy też mamy do czynienia z campem (którego w młodości nie zauważyłam). Różnica między jednym a drugim jest taka, że kicz powstaje przypadkiem (twórca chciał stworzyć wspaniałe dzieło, ale wbrew jego woli zostało ono odebrane jako coś kiczowatego), a camp jest działaniem zamierzonym (twórca świadomie tworzy coś kiczowatego).

Ponownie muszę tu wrócić do problemu „w niższej rozdzielczości było lepiej”.
Kiedy wcześniej oglądałam Merlina widziałam tylko, że główny bohater ma bajerancki płaszcz z kruczych piór. Dopiero teraz, za sprawą obrazu w wyższej rozdzielczości zauważyłam, że płaszcz czarodzieja jest dodatkowo upstrzony ptasimi czaszkami oraz dziwnymi (choć niewątpliwie magicznymi) symbolami (w powyższym kadrze ich nie widać). Co więcej okazuje się, że Merlin miał wielką słabość do apaszek ozdobionych gwiazdkami (o ile płaszcza nie zmieniał nigdy, to apaszek miał aż kilka!).
Podejrzewam, że osoby odpowiedzialne za zaprojektowanie stroju czarodzieja raczej nie chciały, by ich dzieło zostało odebrane jako coś kiczowatego. Niestety wspomniane detale sprawiają, że dziś właśnie tak oceniam ten płaszcz.
Warto mieć na uwadze także to, że serial ma bardziej baśniowy, niż fantastyczny charakter. Całość jest wizualizacją historii przedstawianej przez Merlina i kiedy pod koniec jego opowieści, ktoś (nie zdradzę, kto) zwraca mu uwagę, że ten nieco przeinaczył pewne fakty, czarodziej odpowiada, że przekazuje taką wersję wydarzeń, której ludzie najbardziej lubią słuchać. A to świetnie tłumaczy wszelkie historyczno-stylistyczne nieścisłości, jakie wcześniej pokazywał serial.
Zgodnie z tym, co mówią legendy – Lancelot w Merlinie jest rycerzem w lśniącej zbroi (nawet, jeśli nie jest to zbroja z jego epoki), natomiast Czarny Rycerz, czyli Mordred, ubiera się tak złowieszczo, jak to tylko jest możliwe.
A więc kicz, czy camp? Myślę, że w Merlinie jedno przeplata się z drugim. Bo znajdziemy tu zarówno elementy, które celowo zostały przekombinowane, jak i takie, które twórcy serialu chyba traktowali całkowicie poważnie, a które dziś – niestety już na takie nie wyglądają.
Prawdziwa magia
Jednym z elementów, które urzekły mnie w Merlinie, kiedy obejrzałam go po raz pierwszy, były zasady, wedle których działa magia.
Podczas krótkiej lekcji teorii magii, której razem z młodym Merlinem wysłuchujemy na początku serialu, dowiadujemy się, że w czarowaniu istnieją trzy poziomy zaawansowania. Najprostsze są zaklęcia wymagające użycia słów. Bardziej uzdolnieni czarodzieje nie muszą niczego mówić, bo do rzucania czarów używają gestów (i właśnie taką umiejętność ostatecznie posiądzie Merlin). Natomiast mistrzowie magii czarują tylko przy pomocy myśli.
Dodatkowo istnieje podział na magię, która jest prawdziwa oraz na iluzje, które są jedynie sztuczkami, w żaden sposób nie zmieniającymi rzeczywistości.
Jak widzicie podział jest prosty i jasny, ale jednocześnie dzięki temu, że twórcy serialu nie zdradzają nam większej ilości szczegółów – magia w Merlinie cały czas jest czymś tajemniczym i mistycznym.
(na początku klipu obraz jest popsuty, ale po kilku sekundach wszystko widać już dobrze)
Świat w Merlinie jest przepełniony magią, więc oczywiście muszą go zamieszkiwać mniej lub bardziej mityczne stworzenia. Poza Królową Mab, dość dobrze poznajemy także jej siostrę – Panią Jeziora oraz (kradnącego cały serial) gnoma Frika. W lasach kryją się elfy oraz gryfy, w jaskiniach drzemią straszliwe smoki, a jeden z masywów górskich jest bratem Giewontu, czyli kamiennym gigantem, który cały czas drzemie, ale odpowiednio dźgnięty Excaliburem – może się na moment przebudzić.
Niektóre z magicznych istot są obdarzone intelektem, inne zachowują podobnie, jak zwierzęta. Część kryje się przed wzrokiem ludzi, a niektóre – przeciwnie – zdają się być tak powszechne, że ich widok nikogo nie dziwi. Przy czym znów: twórcy serialu nie tłumaczą nam szczegółów, jedynie nakreślają pewne elementy, a to jak wyjaśnimy sobie resztę – zależy tylko i wyłącznie od naszej wyobraźni.

Mity i legendy od wieków uczyły nas, że czasem dobro i zło są jak dwie strony tej samej monety. Czyli choć są przeciwnymi wartościami, to stanowią jedną całość.
Merlin w pewien sposób również korzysta z tej „filozofii”. W serialu mamy więc, będącą ucieleśnieniem dobra, Panią Jeziora oraz Królową Mab, która jest głównym źródłem zła w opowiadanej nam historii. Obydwie postaci są jednak siostrami, a ich wzajemne powiązanie dodatkowo podkreśla to, że są one grane przez tą samą aktorkę – Mirandę Richardson.
Wiem, że serial nie wyjaśniał dokładniej działania magii głównie z powodu tego, że miał tylko dwa odcinki i nie było na to czasu. Poza tym takie mało szczegółowe przedstawienie sprawy niewątpliwie było dla twórców Merlina pewnego rodzaju zabezpieczeniem. W produkcji pojawiły się bowiem elementy, które nie do końca trzymały się kupy (przykładowo, w jednym momencie Merlin nie mógł czarować, bo miał związane ręce – ale dlaczego w takiej sytuacji nie wypowiedział zaklęcia słowami?) albo takie, które były zupełnie z czapy (nagle okazuje się, że czarodziej ma gadającego konia – skąd go wziął i dlaczego zwierzak gada? – nie wiadomo!). I te nieprawidłowości można było sobie wytłumaczyć w taki właśnie sposób, że nie wiemy do końca, jak w Merlinie działa magia.
Wspomniane niedopowiedzenia były też jednym z elementów, które sprawiły, że w młodości tak bardzo pokochałam ten serial. Bo jak pisałam wcześniej – dawały one wielką pożywkę mojej wyobraźni. Sprawiały, że we własnej głowie wypełniałam luki, które zastałam w fabule, a potem coraz bardziej i bardziej rozbudowywałam magiczny świat przedstawiony w tej produkcji.
I choć przyznaję, że teraz dostrzegam, iż uniwersum Merlina nie jest całkowicie idealne, a niektóre jego elementy są w obecnej chwili dość kiczowate lub naiwne, to jednocześnie ogólne założenia, którymi rządzi się magia w tym serialu – cały czas wydają mi się fajnie skonstruowane.
Dla niektórych czas był łaskawy, dla innych trochę mniej
Dwadzieścia lat temu produkcje telewizyjne uznawano za dzieła nieco gorszego sortu, przez co rzadko grywali w nich sławni aktorzy. Z tego powodu dość niezwykłe jest to, jak wiele znanych nazwisk pojawiło się w obsadzie Merlina. Mało tego, dziś ta lista robi jeszcze większe wrażenie, bo w serialu wystąpili też aktorzy i aktorki, którzy wtedy byli mało znani, ale teraz stali się znacznie bardziej popularni.

Oto Ginewra! W 1998 roku jej historia skończyła się tak, że niewierna królowa odjechała w siną dal z Lancelotem. Dziś wiemy, jak potoczyły się jej dalsze losy!
Otóż po opuszczeniu Camelotu, kobieta porzuciła swojego kochanka, zmieniła imię i nazwisko, a potem razem z rodziną uciekła do innej bajki, czyli do krainy Westeros. Co ciekawe, jej śladem podążyło też kilku Rycerzy Okrągłego Stołu.
Z pewnym zaskoczeniem odkryłam, że w obecnej chwili zupełnie inaczej, niż kiedyś, oceniam grę aktorską w serialu. Znowu jednak mam problem ze zdiagnozowaniem, co jest tego przyczyną. Zmianie mogły bowiem ulec moje gusta i oczekiwania dotyczące aktorstwa albo to, że dwadzieścia lat temu sposób gry aktorskiej oraz wytyczne reżyserów były zupełnie inne, niż obecnie. A może wpływ na moją ocenę mają obydwa te czynniki jednocześnie?
W każdym razie, w obecnej chwili widzę, że aktorom grającym w serialu udało się osiągnąć złoty środek polegający na tym, że włożyli serce w granie swoich postaci, ale jednocześnie – nie traktowali ich śmiertelnie poważnie. Problem w tym, że wszyscy odgrywali swoje role w dość teatralny sposób, a większość bohaterów Merlina była niestety bardzo papierowa. To powoduje natomiast, że dziś wiele scen w serialu prezentuje się drętwo lub śmiesznie.

Kiedy byłam młodsza, nie lubiłam Vortigerna. Teraz oglądanie granej przez Rutgera Hauera postaci sprawiło mi nie lada radość, bo dostrzegłam z jak dużym przymrużeniem oka aktor zagrał swoją rolę.
To, że dorosłam sprawiło także, że zupełnie inaczej zaczęłam postrzegać oraz oceniać pewnych bohaterów Merlina. Przykładowo, kiedyś gnom Frik wydawał mi się głupią (choć ostatecznie dość tragiczną) postacią. Teraz natomiast wypowiadane przez niego żarty, wydają mi się bardziej zabawne, niż kiedyś, a samego bohatera – odbieram jako jedną z ciekawszych postaci w serialu.

Możecie nie kojarzyć Martina Shorta z nazwiska, ale na pewno widzieliście niejeden film z jego udziałem, bo aktor zagrał w paru, głośnych produkcjach (w tym w kilku komediach ze Stevem Martinem). Niestety XXI wiek nie był dla niego łaskawy i na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat Short pojawiał się głównie w programach typu talk-show oraz użyczał głosu animowanym postaciom.
Dla odmiany najgorzej napisaną postacią jest moim zdaniem ukochana Merlina – Nimue. Nie mam stuprocentowej pewności, ale wydaje mi się, że już dwadzieścia lat temu bohaterka ta nie wzbudzała we mnie dużego entuzjazmu. W obecnej chwili natomiast, najbardziej irytuje mnie to, jak bardzo popsuto tą postać.
Nimue jest bowiem archetypiczną niewiastą czystego serca. To można jej wybaczyć, ze względu na baśniowość Merlina. Rzecz w tym, że na początku kobieta ma jakąś osobowość, potrafi tupnąć nogą i w sprytny sposób rozegrać pewne sprawy. Natomiast po tym, jak zostaje poparzona, jej rola ogranicza się do rozpaczania, że straciła swoją urodę. A to jest nie tylko mega denerwujące, ale też pokazuje, że Nimue jest w rzeczywistości osobą dość próżną – wszak dbanie o ładny wygląd nie powinno być przywarą niewiasty czystego serca.

Ostatnio coraz częściej mówi się o tym, że jedną z niesprawiedliwości showbiznesu, z którą należy walczyć jest to, że o ile aktorzy właściwie w każdym wieku mogą bez problemu znaleźć pracę, tak aktorki mają znacznie krótszy „termin przydatności” i kiedy w wieku trzydziestu kilku lat stracą swój młodzieńczy wdzięk, to ich kariera właściwie jest skończona. Dlatego godnym pochwały elementem Merlina jest to, że „zanim to było modne” – główne, damskie role w serialu, odgrywały dojrzałe kobiety.
Niestety, tu ponownie pojawia się problem „dawniej wyglądało to lepiej”. Bo o ile w niskiej rozdzielczości można było się nabrać, że na początku serialu Nimue jest młodą osobą, tak teraz, na obrazie lepszej jakości doskonale widać, iż jest to postać baaardzo dojrzała.
To natomiast niszczy realizm, na którym niewątpliwie zależało twórcom serialu, bo na widok takiej niemłodej Nimue*, natychmiast zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe, że w tamtych realiach udało się jakiejś kobiecie dożyć tak leciwego wieku bez wychodzenia za mąż lub zostawania zakonnicą.
Pora na najtrudniejszą rolę do ocenienia, czyli Merlina w wykonaniu Sama Neilla. I nie będę ukrywać – jestem w tym momencie w gigantycznej rozterce.
Sam Neill, podobnie jak inni aktorzy w serialu, zręcznie balansował pomiędzy graniem swojej postaci na serio i nie do końca poważnie. Jest masa scen, podczas których Neill ma taki błysk w oku, że mamy pewność, iż grany przez niego Merlin, choć wygląda niepozornie – bez trudu mógłby jednym ruchem ręki pokonać znamienitych władców i walecznych rycerzy, którzy go otaczają. I są też inne ujęcia – takie, w których aktor dla odmiany uśmiecha się kącikiem ust, jakby bawiło go to, że ci wszyscy władcy oraz rycerze – uważają się za potężniejszych od niego.

Niewątpliwie jedną z najbardziej magicznych mocy Merlina była umiejętność dramatycznego wchodzenia do komnat królewskich oraz innych pomieszczeń.
Problem w tym, że tak, jak napisałam wcześniej – aktorzy w serialu grają z teatralną manierą i Sam Neill nie jest tu wyjątkiem. To sprawia, że w wielu scenach aktor bardziej recytuje, niż wypowiada pewne kwestie. I jest to o tyle przykre, że często to, co mówi Merlin, jest świetnie napisanym tekstem, ale ze względu na sposób, w jaki Neill wypowiedział te słowa – dziś wiele z nich nie wybrzmiewa już tak dobrze, jak kiedyś.
Tak, jak napisałam na wstępie – w dzieciństwie polubiłam Merlina, a to z kolei spowodowało, że zaczęłam kibicować Samowi Neillowi. Dziś dostrzegam, że aktor nie zagrał legendarnego czarodzieja w wybitny sposób (choć w 1999 roku, dostał za tą rolę nominację do Złotego Globu). I gdybym po raz pierwszy poznała Merlina z Merlina dopiero teraz – postać ta raczej nie wzbudziłaby we mnie większego zainteresowania, a Sam Neill – nie zachwycił swoimi umiejętnościami aktorskimi.
* Tak na marginesie zastanawiam się ile lat, zdaniem twórców Merlina, mieli bohaterowie serialu. Załóżmy bowiem, że w chwili, w której Merlina zaczyna grać Sam Neill, czarodziej ma 30 lat. Późniejsze wydarzenia rozgrywają się na przestrzeni jakiś 30-40 lat. Czyli innymi słowy, w chwili, w której (spoiler!) król Artur umiera, Merlin ma jakieś 60-70 lat (choć wygląda dokładnie tak samo, jak w wieku trzydziestu lat… czyżby działały tu jakieś czary?). Nie zapominajmy jednak, że czarodzieja poznajemy jako wiekowego staruszka – z siwymi włosami i równie siwą, długą brodą. Pytanie więc, ile lat Merlin miał wtedy? Dziewięćdziesiąt? Sto dwadzieścia? A może jeszcze więcej?
Szczegóły obok których nie można przejść obojętnie
Wspomniałam wcześniej o tym, że „świat ludzi” w serialu, jest przedstawiony dość realistycznie, muszę jednak poświęcić kilka zdań więcej temu tematowi.
Nie jestem kostiumologiem, a na historii architektury znam się tylko pobieżnie. Wydaje mi się jednak, że jeśli chodzi o stroje oraz wystroje wnętrz, to nawet w porównaniu do dzisiejszych produkcji Merlin nie ma się czego wstydzić.
W serialu pojawia się kilku władców i każdy z nich (wraz ze swoją świtą) ubiera się w nieco innym stylu. Niektóre frakcje mają taki ekwipunek, jak żołnierze z Cesarstwa Rzymskiego, uzbrojenie innych jest bardziej „nowoczesne”, czyli inspirowane tym, co nosili wczesno-średniowieczni wojowie lub wikingowie.
Budynki natomiast – jak na realia czasów, w których rozgrywa się akcja serialu – zwykle są drewniane, a kiedy już pojawiają się kamienne twierdze – widać, że mają one funkcję czysto obronną i nie posiadają zbędnych ozdobników. Tak samo prezentuje się Camelot, który ani trochę nie przypomina pałacu z bajki, jest po prostu typowym, „kwadratowym”, kompleksem budynków w stylu romańskim.

Serial pokazuje, iż jego akcja rozgrywa się na przełomie ery magii i czasów niemagicznych, także poprzez zestawienie ze sobą stylistyki starożytnej ze średniowieczną.
Kolejnym elementem Merlina, obok którego nie można przejść obojętnie, jest ścieżka dźwiękowa. Tą skomponował nie byle kto, bo Trevor Jones. I to słychać! Na takiej zasadzie, że soundtrack nie tylko świetnie współgra ze scenami, w których rozbrzmiewa, ale też jest pełnoprawnym elementem serialu, a nie jedynie melodyjką, która przygrywa gdzieś w tle. Co wbrew pozorom wcale nie jest łatwe do osiągnięcia (kiedy ostatnim razem wpadła wam w ucho ścieżka dźwiękowa z jakiegoś innego serialu? Bo mnie nie zdarza się to często!). Z resztą, co ja wam będę tłumaczyć – posłuchajcie sami:
Czary nienaszych czasów
Ponowne odwiedzenie arturiańskiej krainy mojego dzieciństwa było dość dziwną podróżą. Przypominało patrzenie na starą fotografię z moim udziałem, w przypadku której, choć pamiętałam, jakie emocje towarzyszyły mi podczas jej wykonywania, to teraz widok zdjęcia już ich nie wywoływał. Zamiast tego było lekkie zażenowanie śmiesznymi fryzurami i ciuchami, ale też delikatne poczucie nostalgii, że dawniej było jednak jakoś lepiej i fajniej.
Przez ostatnie dwadzieścia lat nie tylko ja dorosłam, ale też dojrzał sposób, w jaki w popkulturze opowiada się historie. I z jednej strony to dobrze, że nie mydli się nam oczu i pokazuje, że świat może być brudny, okrutny i brutalny. Z drugiej jednak trochę szkoda, że prawie nikt nie próbuje już opowiadać nam baśni, a jeśli już ktoś się tego podejmuje – zwykle robi to w formie animacji, a nie produkcji z prawdziwymi aktorami.

Funny fact: w Merlinie pierwszy raz zobaczyłam Helenę Bonham Carter. I choć od tamtego czasu lubię tą aktorkę, to jednocześnie nie mogę oprzeć się wrażeniu, że artystka w każdej produkcji gra mniej więcej tą samą postać – Morganę z Merlina.
Nie umiem ocenić, czy Merlin jest lepszy od Przeklętej. Na pewno jego oglądanie mnie nie zmęczyło, ale to dzięki temu, że serial miał tylko dwa odcinki (gdyby był tak długi, jak produkcja Netflixa, sprawy mogłyby przybrać inny obrót). Nie będę też ukrywać, że poczułam ulgę, bo obawiałam się, że ponowne zobaczenie tej produkcji bardziej mnie rozczaruje.
Jednocześnie jest mi trochę przykro. Bo widzicie – istnieje masa filmów, które choć są od Merlina starsze, to dziś ogląda mi się je z równie dużą przyjemnością, jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem. Dlatego strasznie szkoda, że Merlin nie przetrwał próby czasu i jego magia już na mnie nie działa.
I tak sobie jeszcze myślę, że tym, co w Merlinie zestarzało się najbardziej, jest forma serialu. Natomiast jego treść, jak na dobrą baśń przystało, jest tylko pretekstem do pewnych rozważań na temat ludzkiej natury. Dlatego wydaje mi się, że gdyby ją odkurzyć i ubrać w bardziej współczesny strój – bez problemu zdobyłaby serca dzisiejszych widzów. Zwłaszcza, że mity arturiańskie są przecież stworzone do tego, by wciąż i wciąż opowiadać je na nowo.
A na koniec (lub prawie na koniec) jeszcze jedna uwaga. Nie jestem w tej dziedzinie ekspertem i mogę się mylić, ale wydaje mi się, że Merlin w chwili powstania był produkcją tak ambitną, wysokobudżetową i epicką, jak kilka lat temu Gra o tron (takie przynajmniej wrażenie można odnieść, podczas oglądania filmiku, który zamieszczam poniżej). Serial został też wyróżniony wieloma nagrodami (oraz nominacjami do jeszcze większej ilości statuetek). Czy dziś zgarnąłby choć jedną pochwałę? Wątpię. A to świetnie pokazuje, jak szybko zmieniają się gusta widzów oraz recenzentów. I jak niewiele czasu trzeba, by pewne dzieła straciły na wartości.
A teraz już zupełnie na koniec: ciekawostka. W 2006 roku powstał Uczeń Merlina (Merlin's Apprentice), który na pierwszy rzut oka wygląda, jak kontynuacja Merlina. Serial wyprodukowała ta sama stacja telewizyjna, w obsadzie znów pojawił się Sam Neill oraz Miranda Richardson. Rzecz w tym, że to wszystko ściema, bo fabuła oraz świat przedstawiony „sequela” nijak ma się do wydarzeń, jakie znamy z Merlina, natomiast Richardson i Neill, choć wcielają się w postaci, które nazywają się tak samo, jak w produkcji z 1998, to jednocześnie są to zupełnie inni bohaterowie (Pani Jeziora jest antagonistką, a Merlin ma zupełnie inny charakter oraz znacznie gorsze uczesanie i strój).
Gdybyście więc chcieli zerknąć na serial, o którym wam opowiedziałam, to… nie pomylcie Merlina! ︎;)
Uff, na dziś wystarczy już tego dyrdymalenia. A do tych z was, którzy doczytali do tego miejsca, mam trzy pytania. Czy macie jakieś ukochane filmy lub seriale fantasy z dzieciństwa, które ukształtowały waszą wyobraźnię? I jaka produkcja fantasy z dawnych lat (niekoniecznie taka, którą lubicie) powinna zostać waszym zdaniem nakręcona na nowo? A poza tym – czy widzieliście już kiedyś Merlina? Dajcie znać w komentarzach, bo bardzo mnie to ciekawi! ︎:)
wpis ilustrują kadry z serialu Merlin