Z okazji wczorajszego Dnia Kobiet mam dla was bardzo babskiego Dyrdymała. Nie uciekajcie jednak, jeśli z różnych przyczyn opisany w tytule problem was nie dotyczy. Bo może znacie kogoś, kto musi zmagać się z bólem miesiączkowym i dzięki informacjom tutaj zawartym – podpowiecie takiej kobiecie, co może jej pomóc.
Zauważyłam też, że osoby, które takiego bólu nie doświadczyły lub odczuwają go w mniejszym stopniu, nie zawsze rozumieją, z czym musi zmagać się ktoś taki, jak ja. I to był jeden z powodów dla których zdecydowałam się na opisanie, jak na przestrzeni wielu lat wyglądała moja walka z bolesną menstruacją. Drugim powodem jest natomiast to, że chcę podzielić się swoim doświadczeniem z innymi dziewczynami, które taki ból odczuwają, bo może dzięki temu uda się im uporać z tą przypadłością szybciej, niż mi.
Ważne uwagi na początek
Nie posiadam wykształcenia medycznego i zawarte tutaj fachowe dane oparłam na wiedzy z Wikipedii, natomiast reszta informacji jest opisem moich doświadczeń. Innymi słowy tego tekstu nie należy traktować jako porady medycznej! Przed zastosowaniem opisanych tutaj lekarstw należy zapoznać się z ulotką dołączoną do ich opakowania lub skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą. Ponad to, to że coś zadziałało w moim przypadku wcale nie oznacza, że pomoże także tobie. A poza tym: tekst nie jest przez nikogo, w żaden sposób sponsorowany.
Natomiast jeśli nie chce ci się czytać całego Dyrdymała i pragniesz od razu dowiedzieć się, co pomogło mi uporać się z bólem miesiączkowym kliknij TUTAJ.
Co to za ból?
Z bolesną menstruacją musiałam zmagać się niemal od chwili, w której zaczęłam miesiączkować. Konsultowałam ten problem z kilkoma ginekologami (bo czasem taką przypadłość da się wyleczyć) i niestety wszyscy postawili taką samą diagnozę – problem wynika z budowy mojej macicy i nic nie można na niego poradzić. To znaczy: prawie nic, bo kilku ginekologów zasugerowało, że być może ból przestanie mi dokuczać „po pierwszej ciąży”*.
Co więcej, w moim przypadku bolesne miesiączkowanie jest też „wadą genetyczną”, bo z dokładnie tym samym problemem (choć w znacznie mniejszym stopniu) zmagała się moja Mama (i Babcia chyba też).
A co dokładnie czuje kobieta, która ma bolesne miesiączkowanie? Coś więcej, niż po prostu ból brzucha. To ból, który z brzucha promieniuje na całe ciało. W moim przypadku najbardziej (poza brzuchem) odczuwam go w udach, w których bolą mnie zarówno mięśnie, jak i kości. I podobnie, choć w znacznie mniejszym stopniu – boli mnie całe ciało. I jest to ból tak silny, że – wbrew temu, co mówią reklamy – nie można go wyleczyć jedną tabletką No-Spy lub środka przeciwbólowego.
Nie potrafię wskazać innego rodzaju bólu, który byłby podobny do tego, jaki odczuwam podczas miesiączkowania. Jeśli jednak potrzebujecie punktu odniesienia, to jest on trochę zbliżony do mocnego bólu mięśni, który towarzyszy osobom chorym na grypę.
* Tu warto dodać, że „pierwsza ciąża” powinna być w jakiś sposób refundowana przez NFZ, bo słyszałam, że potrafi nie tylko wyleczyć bolesne miesiączkowanie, ale także redukuje trądzik, poprawia wzrok, reguluje rozchwiany układ limfatyczny (ta dolegliwość powoduje tendencje do omdleń) i podejrzewam, że ma jeszcze wiele innych cudownych właściwości.
Mama nie zawsze wie najlepiej
Zanim przejdę dalej, mam kolejną, bardzo ważną uwagę. Nie chcę w żaden sposób krytykować mojej Mamy. Zwłaszcza, że wiem, iż zawsze zależało (i ciągle zależy) jej na moim zdrowiu i dobrym samopoczuciu. Muszę wam jednak przedstawić pewne błędne założenie, które przez wiele lat wpajała mi moja Mama, na wypadek jakbyście wy (lub wasze Mamy) myślały podobnie.
No dobrze, przejdźmy do konkretów. Chodzi o to, że moja Mama zawsze powtarzała mi, iż po tabletkę przeciwbólową należy sięgać tylko w ostateczności, w sytuacji, w której ból staje się nie do wytrzymania.
Problem w tym, że taki ibuprofen zaczyna działać dopiero pół godziny po spożyciu, natomiast pełną moc osiąga jakąś godzinę później. A to oznacza, że jeśli zażyje się go dopiero wtedy, kiedy ból jest nie do wytrzymania, to minie jakieś czterdzieści pięć minut, zanim człowiek zacznie czuć się lepiej.
Na szczęście Mama pozwalała mi zostawać w domu i nie chodzić do szkoły zawsze, kiedy dopadał mnie ból miesiączkowy. Dzięki temu mogłam cały dzień leżeć w łóżku i albo zwijać się w kłębek z bólu, który jeszcze nie był aż tak nie do wytrzymania, by sięgać po tabletkę, albo był już tak nie do wytrzymania, że sięgnęłam po tabletkę i musiałam czekać, aż ta zacznie działać.
Przy czym, żeby była jasność: moja Mama nigdy nie zabraniała mi zażywać tabletek częściej. Po prostu wychowała mnie w przekonaniu, by po lek przeciwbólowy sięgać dopiero w ostateczności. I podkreślę jeszcze raz: w żadnym wypadku nie mam jej tego za złe. Po prostu wspominam o tym, bo być może wy (lub wasze Mamy) rozumujecie podobnie.
O tym, jak bardzo błędne w przypadku bolesnego miesiączkowania jest odkładanie na ostatnią chwilę sięgnięcia po środek przeciwbólowy, przekonałam się w wakacje, przed klasą maturalną, podczas ostatniej letniej kolonii, w której brałam udział. Ból miesiączkowy dopadł mnie wtedy przed śniadaniem, więc poza zasadą „po tabletkę przeciwbólową sięga się tylko w ostateczności”, zastosowałam się też do porady, by nie zażywać leku przeciwbólowego na pusty żołądek.
Kiedy szłam na stołówkę, na śniadanie, zaczęłam widzieć mroczki przed oczami – dokładnie takie same, jak wtedy, kiedy człowiek za szybko wstaje. Problem polegał na tym, że tamtego ranka, mroczki zamiast znikać – robiły się coraz większe i po pewnym czasie przysłoniły mi całe pole widzenia. Nie panikowałam, bo domyśliłam się, co mogło wywołać tą nagłą utratę wzroku. Dlatego po prostu zatrzymałam się i poprosiłam przechodzące obok mnie osoby, by zaprowadziły mnie do higienistki, bo niczego nie widzę.
Oczywiście jakiś czas później mroczki przed moimi oczami zniknęły. Ale od tamtej pory zawsze, kiedy dopada mnie ból miesiączkowy boję się, że znów mogę z jego powodu chwilowo oślepnąć. I choć wiem, że zabrzmi to głupio, najbardziej martwi mnie nie sama utrata wzroku (bo ta przecież minie), tylko to, że będę musiała z jej powodu prosić o pomoc postronne osoby i tym samym – zrobić wokół siebie niepotrzebne zamieszanie.
Dodajcie do tego to, że po tym, jak zdałam maturę i poszłam najpierw na studia, a potem do pracy – nie mogłam już ot tak, z powodu bolesnego miesiączkowania leżeć cały dzień w łóżku. Wszak tego typu nieobecności nie dało się już usprawiedliwić napisanym przez Mamę pismem z wyjaśnieniem, że byłam niedysponowana.
To wszystko spowodowało, że przestałam sięgać po środki przeciwbólowe dopiero w ostateczności i zaczęłam je zażywać już w chwili, w której ból dopiero się pojawiał. Dzięki temu udało mi się jakoś przetrwać studia i pierwsze lata pracy, choć moja walka z bolesnym miesiączkowaniem wcale nie dobiegła końca.
Ibuprofen to nie wszystko
Przez wiele lat walczyłam z bolesnym miesiączkowaniem mieszanką No-Spy z ibuprofenem. Niestety z czasem – nie wiem, czy z powodu tego, że mój organizm uodpornił się na te lekarstwa, czy też przez to, bo ból stał się bardziej dotkliwy – musiałam zażywać tych specyfików coraz więcej. To natomiast nie było obojętne dla mojego organizmu i zwykle kończyło się tym, że po jednym dniu bolesnego miesiączkowania czekało mnie kilka dni rewolucji żołądkowej.
Ratunek przyszedł od dość niespodziewanej strony, bo od reumatologa. Lekarz ten przepisał mi środek przeciwbólowy na mięśnie łydek, które dają mi się we znaki przy każdej zmianie pogody. I podczas jednej z naprawdę bolesnych miesiączek, w akcie desperacji sięgnęłam po tabletki od reumatologa, licząc na to, że lek na receptę zadziała lepiej, od takiego, który jest ogólnodostępny.
Eksperyment się udał i co więcej – przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, bo jedna tabletka przegoniła ból na cały dzień.
Głupio mi było jednak iść do reumatologa i prosić go, by wypisał mi następną receptę na ten sam specyfik z powodu bólu miesiączkowego. Poza tym generalnie nie lubię tracić czasu na chodzenie po lekarzach i proszenie ich o recepty. Dlatego sprawdziłam, czy magiczne lekarstwo można kupić w mniejszym stężeniu, bez recepty. I na szczęście okazało się, że jest to możliwe.
Cudownym środkiem przeciwbólowym okazał się meloksykam. Jeśli ta nazwa nic wam nie mówi, to podpowiem, że środek ten można znaleźć chociażby w Opokanie.
Tabletki sprzedawane bez recepty zawierają 7,5mg meloksykamu, natomiast maksymalne dzienne spożycie tej substancji nie powinno przekraczać 15mg (tyle meloksykamu zawierają dwie tabletki bez recepty lub jedna na receptę).
W odróżnieniu od ibuprofenu, meloksykam niweluje tylko ból mięśni i – co dla mnie było szczególnie istotnie – znacznie mniej podrażnia żołądek.
Z racji tego, że można zażyć maksymalnie dwie tabletki meloksykamu na dobę, pierwszą dawkę leku przyjmowałam rano, razem z No-Spą, a następną – jeśli była taka potrzeba – dopiero cztery godziny później. Przed tymi czterema godzinami, jeśli czułam, że ból się nasila – sięgałam dodatkowo po ibuprofen.
Jednak z racji tego, że każdy ból miesiączkowy jest inny – czasem jeden meloksykam i parę ibuprofenów załatwiało sprawę, a czasem po dwóch meloksykamach i kilku ibuprofenach cały czas czułam narastający ból.
Na szczęście jakiś czas temu los znowu się do mnie uśmiechnął i rozwiązanie powyższego problemu ponownie znalazło się samo. Inna substancja przeciwbólowa – ketoprofen (dostępny między innymi w Ketonalu) – zaczęła być sprzedawana bez recepty. Dzięki temu zyskałam koło ratunkowe, po które mogłam sięgnąć wtedy, kiedy ból miesiączkowy był szczególnie dotkliwy.
Cały czas spokoju nie dawała mi jednak wpajana przez lata mądrość Mamy, by po środki przeciwbólowe sięgać tylko w ostateczności. Poza tym czułam, że łykanie tabletek nie jest obojętne dla mojego organizmu. Nie potrafiłam jednak znaleźć innego sposobu, który gwarantowałby, że podczas tego jednego dnia w miesiącu będę mogła funkcjonować w miarę normalnie i dam radę wysiedzieć osiem godzin w pracy. No i że przy okazji nie oślepnę.
Rozwiązanie z reklamy
Nie mam pojęcia, czy zadecydowały o tym skrypty śledzące moje surfowanie po internecie, czy po prostu znalazłam się w grupie docelowej, do której była kierowana reklama. W każdym razie, jakiś czas temu los znowu się do mnie uśmiechnął i zarówno na Facebooku, jak i Instagramie, co chwilę zaczęłam widzieć Livię.
Pogrzebałam trochę w internecie i odkryłam, że pokazane w reklamie rozwiązanie to żaden przekręt i teoretycznie powinno działać.
Livia jest bowiem urządzeniem wykorzystującym przezskórną stymulację nerwów (inaczej nazywaną elektrostymulacją prądami TENS) i mechanizm bramki bólowej. Działanie tego drugiego zjawiska jest dość proste. Każdy nerw w naszym ciele może w jednej chwili przenosić tylko jeden sygnał nerwowy. A sygnały te, to nic innego, jak impulsy elektryczne. Jeśli więc nerw „porazi się” prądem z zewnątrz (na przykład z elektrostymulatora TENS), to w tym czasie nie będzie on mógł przesłać innego sygnału nerwowego – takiego, jak na przykład ból.
I dokładnie na tej zasadzie działa Livia. Przyklejamy do brzucha dwie elektrody, które wytwarzają impulsy elektryczne, które z kolei blokują sygnał nerwowy informujący o bólu. Czyli innymi słowy: Livia nie sprawia, że macica przestaje nas boleć, tylko powoduje, że informacja o bólu nie dociera do naszego mózgu.
Z Livią są jednak trzy problemy. Po pierwsze urządzenie jest dość drogie (kosztuje ponad 500 zł), po drugie trzeba je sprowadzać ze Stanów Zjednoczonych, a po trzecie – elektrody, które przyklejamy do brzucha trzeba co jakiś czas wymieniać, więc znów – niefajnie, że można je kupić tylko po drugiej stronie Atlantyku.
No i jest jeszcze jeden szkopuł. Z racji tego, że każdy człowiek jest inny – na niektóre osoby elektrostymulacja może nie zadziałać.
Powyższe rzeczy sprawiły, że postanowiłam sprawdzić, czy istnieją inne urządzenia, które działają podobnie, jak Livia, ale można je od ręki dostać w Polsce – najlepiej w niższej cenie. I okazuje się, że tak – takie elektrostymulatory bez problemu można znaleźć na naszym rynku. Co prawda większość z nich jest przeznaczona do niwelowania bólów mięśni lub kręgosłupa, ale istnieją też takie, które są dedykowane bólom menstruacyjnym.
Właśnie dlatego zamiast w Livię zaopatrzyłam się w pięć razy tańsze TENS Ova+ (wyprodukowane przez brytyjską firmę TensCare i dostępne w Polsce).
Macica pod napięciem
Podejrzewam, że kiedy przeczytaliście o podpiętych do ciała elektrodach, przez które przechodzą impulsy elektryczne, to oczami wyobraźni zobaczyliście znany z kreskówek lub filmów wizerunek człowieka, który dotknął się linii wysokiego napięcia. Tymczasem w rzeczywistości elektrostymulacja prądami TENS nie jest taka straszna i gwarantuję, że z jej powodu nie stanie wam ani jeden włos na głowie.
Jak się więc ją odczuwa? Trochę tak, jakbyście przyłożyli do ciała wibrujący telefon. Z tą różnicą, że tym, co wibruje są wasze mięśnie. Jest to dość dziwne i nieco surrealistyczne uczucie. Nie powiem, by było ono szczególnie przyjemne, ale jednocześnie – nie jest bolesne.
Urządzenie TENS Ova+ ma cztery tryby działania – każdy z nich sprawia, że mięśnie drżą w nieco inny sposób. Mamy też możliwość zmiany natężenia impulsów elektrycznych. Sama nigdy nie ustawiłam tego drugiego parametru na więcej, niż połowę skali, bo nie było takiej potrzeby. Przy czym żeby być fair muszę nadmienić, że przy większym (czyli przekraczającym połowę) natężeniu impulsów, uczucie wibrowania zaczynało być dla mnie mało komfortowe, a w miejscach, do których miałam przyklejone elektrody – czułam wtedy szczypanie skóry.
Wiem, że na papierze może to brzmieć nieprzyjemnie, ale prawda jest taka, że po włączeniu urządzenia bardzo szybko przestaje się zwracać uwagę na wywoływane przez prądy TENS drżenie mięśni.
Najważniejsze jest natomiast to, że w moim przypadku urządzenie naprawdę redukuje bóle miesiączkowe do zera i działa dużo szybciej, niż leki przeciwbólowe.
Odnoszę też wrażenie, że całe to wibrowanie przy okazji działa na moją macicę rozkurczająco (czyli podobnie, jak No-Spa). Zdarzyło mi się bowiem, że kabel, który łączy przyklejone do ciała elektrody z urządzeniem uległ rozłączeniu, ale ja tego w ogóle nie zarejestrowałam, bo pomimo „braku prądu” ból nie powrócił.
Swoją drogą, gdybym miała wskazać na jakieś wady TENS Ova+, to jedynym mankamentem tego urządzenia jest właśnie to, że wtyczka z elektrod bardzo łatwo wypada z gniazdka urządzenia. Nie potrafię jednak stwierdzić, na ile jest to problem konstrukcyjny, a na ile celowo zaprojektowane rozwiązanie – dzięki któremu wtyczka wypada z gniazdka, zamiast je wyłamać.
Niemniej, jeśli kiedyś będziecie używać elektrostymulatora i zdarzy się wam podobne rozłączenie kabelków, to zanim ponownie podłączycie elektrody do urządzenia – najpierw zmniejszcie natężenie impulsów elektrycznych. W przeciwnym wypadku (co mi przydarzyło się już kilkukrotnie) – możecie doświadczyć trwającego kilka sekund, nieprzyjemnego skurczu mięśni.
A skoro już o elektrodach mowa, to są one pokryte specjalną substancją, która sama przykleja się do skóry i od razu przewodzi prąd (dzięki czemu nie musimy dodatkowo smarować elektrod żelem elektroprzewodzącym). Co więcej, elektrody są wielorazowego użytku, a jeśli już się zużyją (czyli przestaną przyklejać do skóry) – za około 20 zł można kupić ich nowy zestaw.
Tak, jak napisałam wcześniej – każdy z nas jest inny i to, że elektrostymulacja prądami TENS zadziałała w moim przypadku wcale nie oznacza, że z wami będzie podobnie. I choć raz czy dwa mój ból miesiączkowy był na tyle duży, że na wszelki wypadek wolałam dodatkowo wspomóc się meloksykamem, to odkąd używam TENS Ova+, nigdy nie musiałam sięgać po więcej, niż jedną tabletkę przeciwbólową. I choć sama nie mogę w to uwierzyć, to w końcu, po wielu latach zmagań udało mi się odkryć coś, co pozwala mi wygrać z bólem miesiączkowym.
Jeśli więc opisane przeze mnie zmagania z bolesnym miesiączkowaniem nie są wam obce, to polecam, byście także sięgnęły po urządzenie emitujące prądy TENS. Może okaże się, że w waszym przypadku to rozwiązanie też zadziała?
Przerwijmy milczenie!
Na koniec tego Dyrdymała chcę podzielić się z wami przemyśleniem natury socjologicznej.
Co jakiś czas słyszę o pomysłach na wprowadzenie „urlopu menstruacyjnego” i zaskakuje mnie, jak wiele osób (zarówno kobiet, jak i mężczyzn) jest przeciwna takiemu rozwiązaniu. I choć mogę tu tylko gdybać, to wydaje mi się, że takie nastawienie mają przede wszystkim osoby, które nie muszą co miesiąc zmagać się z tak bolesnym (lub jeszcze gorszym) miesiączkowaniem, jak ja i nie rozumieją, jak wielki jest to problem. Ale z drugiej strony – skąd tacy ludzie mają to wiedzieć, skoro na co dzień, o bólu miesiączkowym mówią tylko reklamy No-Spy lub środków przeciwbólowych i wszystkie one pokazują, że zażycie jednej tabletki rozwiązuje sprawę. Popkultura też całkowicie ignoruje tą przypadłość i jeśli już problem bolesnej menstruacji się pojawia, sprowadza się do tego, że bohaterka, która doświadcza tej przypadłości, jest po prostu smutna i pozbawiona energii*.
Wydaje mi się też, że społeczno-kulturalne bagatelizowanie bólów miesiączkowych powoduje błędne koło polegające na tym, że sama boję się przyznać do tego, iż cierpię na taką przypadłość, bo przecież moje koleżanki nigdy się na coś podobnego nie uskarżają i jak podejrzewam – moje koleżanki też udają, że w „te dni” czują się świetnie, bo ja i inne kobiety nie marudzą z tego powodu.
I choć zgadzam się z tym, że „urlop menstruacyjny” byłby dużą niesprawiedliwością społeczną, to wydaje mi się, że powinno istnieć jakieś rozwiązanie, które ułatwiałoby życie osobom takim, jak ja. Na przykład „menstruacyjne L4” polegające na tym, że każda kobieta mogłaby raz w miesiącu wysłać samą siebie na jeden dzień zwolnienia lekarskiego, bez konieczności wizyty u prawdziwego lekarza. Wiecie, chodzi o to, by osoba, która cierpi z powodu miesiączki, mogła zostać w domu równie bezproblemowo, jak ja wtedy, kiedy chodziłam do szkoły i do usprawiedliwienia mojej nieobecności wystarczyło jedno, odręcznie napisane oświadczenie.
Oczywiście wiem, że takie rozwiązanie też nie byłoby całkowicie fair. Ale powiedzmy sobie szczerze – ponieważ każdy z nas jest inny, to nie da się stworzyć świata, który byłby sprawiedliwy dla wszystkich. Można jednak dążyć do tego by uczynić go lepszym dla tych, którym z przyczyn zupełnie od nich niezależnych żyje się trochę trudniej od innych. I może warto spróbować to zrobić?
UWAGA, na koniec przypominam, że nie posiadam wykształcenia medycznego i zawarte tutaj fachowe dane oparłam na wiedzy z Wikipedii, natomiast reszta informacji była opisem moich doświadczeń. Innymi słowy – tego tekstu nie należy traktować jako porady medycznej! Przed zastosowaniem opisanych tutaj lekarstw należy zapoznać się z ulotką dołączoną do ich opakowania lub skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą. Ponad to, to że coś zadziałało w moim przypadku wcale nie oznacza, że pomoże także tobie.
* Chciałabym kiedyś zobaczyć film lub serial, w którym jakaś heroina nie stawia się na polu ostatecznej bitwy o wszystko z powodu tego, że pokonuje ją paraliżujący ból miesiączkowy.
autorka maskotki, której zdjęcie ilustruje wpis: Sarah Andersen