W moim rodzinnym domu zawsze był jakiś pies. Nigdy nie miałam dłuższej styczności z kotami. Ten stan rzeczy zmienił się nieco ponad trzy miesiące temu, kiedy przygarnęłam takiego właśnie zwierzaka. W związku z tym dziś opowiem wam co przeżyłam przez ostatni kwartał – mieszkając z kotem pod jednym dachem. A także o tym jak wielu zaskakujących rzeczy dowiedziałam się na temat tych czworonogów. Bo jak się okazuje koty (a przynajmniej ten jeden – mój) nie są do końca takie, jak to sobie wyobrażałam.
Niespełnione marzenie psiarza
Rodzice, Siostra, Babcia – w mojej najbliższej rodzinie wszyscy mają własne psy. Dom bez psa zawsze wydawał mi się miejscem nie do końca kompletnym. Dlatego od chwili, w której wyprowadziłam się do Krakowa, marzyłam o tym, by również mieć takiego zwierzaka. Niestety szybko zrozumiałam, że samotne życie w wielkim mieście sprawia, iż posiadanie tego typu czworonoga byłoby bardzo uciążliwe zarówno dla mnie, jak i dla niego. Wynika to głównie z tego, że z psem trzeba kilka razy dziennie wyjść na spacer (co dla mnie, domatora, na dłuższą metę byłoby bardzo irytujące) oraz tego, że każdego dnia jestem średnio dziesięć godzin poza domem (więc pies pozostawiany przez tyle czasu sam mógłby szybko stać się nieszczęśliwy).
Raz na jakiś czas gości u mnie natomiast pies moich rodziców – kiedyś była to Luka, teraz jest to Frajda. I za każdym razem wizyty tych zwierzaków jeszcze mocniej utwierdzały mnie w przekonaniu, że na dłuższą metę posiadanie psa w Krakowie nie jest dla mnie.
Wiedziałam, że skoro największą niedogodnością związaną z posiadaniem psa jest konieczność wyprowadzania go na spacer, to pustkę w moim domu mogłabym wypełnić czworonogiem, który takich spacerów nie potrzebuje. Kiedyś z tego powodu miałam kilka szczurów, ale ich największą wadą jest to, że stanowczo za krótko żyją. Dlatego jakiś czas temu stwierdziłam, że jeśli znów zdecyduję się na jakiegoś zwierzaka, to tylko na takiego, którego przewidywana długość życia będzie wynosiła więcej, niż trzy lata. A takim stworzeniem jest na przykład kot.
Rzecz w tym, że słyszałam masę niepochlebnych opinii na temat tych zwierząt: że są wredne, fałszywe i złośliwe oraz, że przede wszystkim – nie przywiązują się do swojego właściciela. Oczywiście wiedziałam, że nie jest to do końca prawda. Znałam kilka kotów, które były całkiem miłe. Ale znałam też takie, które – choć nie były wredne i złośliwe, to jednocześnie nie dogadywałam się z nimi najlepiej. Bałam się więc, że jeśli zdecydowałabym się przygarnąć takiego zwierzaka, to mógłby mi się trafić osobnik, z którym nie umiałabym się zaprzyjaźnić tak, jak z psem. I co więcej, że takim nie do końca sympatycznym zwierzakiem musiałabym się opiekować przez kilkanaście lub jeszcze więcej lat.
Kot przeznaczenia
Pierwszy, tegoroczny lockdown sprawił, że znowu zaczęłam rozważać przygarnięcie kota. Nie wynikało to jednak z poczucia samotności, ale z kwestii praktycznych. W końcu nowego zwierzaka łatwiej wychować, kiedy spędza się z nim dużo czasu. A dzięki pracy zdalnej – niemal non-stop byłam w domu.
Część z was może mnie za to skrytykuje, ale nie chciałam przygarniać dorosłego kota ze schroniska. Bo tak, jak pisałam wyżej – bałam się, że mógłby mi się trafić zwierzak, którego bym nie pokochała. I którym – mimo to – musiałabym się zajmować do końca jego życia.
Rozważałam kota rasowego – takiego, który z charakteru możliwie jak najbardziej przypominałby psa. I marzyło mi się, żeby kot był rudy, bo te moim zdaniem wyglądają najładniej.
Na myśleniu sprawa się jednak kończyła i nigdy nie odważyłam się podjąć ostatecznej decyzji. I tak pewnie byłoby do tej pory, gdyby nie to, że pod koniec sierpnia, kiedy akurat byłam na wyjeździe szkoleniowym na Podhalu, w przerwie między zajęciami zobaczyłam na Facebooku ogłoszenie mojej przyjaciółki:
Krótka chwila namysłu. Telefon do Kingi. Masa pytań typu czy kotek jest miły, przyjacielski, czy nie niszczy wszystkiego. A potem jeszcze dłuższa lista moich obaw związanych z przygarnięcia takiego zwierzaka.
Kinga wysłuchała mnie, odpowiedziała na pytania i rozwiała wątpliwości, a na końcu stwierdziła bardzo logicznie, żebym po prostu następnego dnia, po szkoleniu, przyszła do niej na kawę, zobaczyła kotka na własne oczy i sprawdziła, czy coś między nami „zaskoczy”. Zgodziłam się, ale jednocześnie dodałam, że ponieważ nie jestem w stu procentach pewna, że chcę kotka przygarnąć, to jeśli przed moją wizytą ktoś inny będzie chciał zwierzaka zabrać, to Kinga możne go tej osobie oddać.
Wróciłam na szkolenie, ale co tu dużo mówić – od tamtej chwili nie mogłam przestać myśleć o tym kocie.
Wieczorem zobaczyłam pod ogłoszeniem komentarz, że ktoś inny chętnie tego kotka przyjmie.
I wtedy – co mocno mnie zaskoczyło – zrobiło mi się strasznie smutno. Zupełnie jakbym straciła zwierzaka, którego miałam i znałam od dłuższego czasu.
Wcześniej obiecałam jednak Kindze, że przyjdę do niej na kawę bez względu na to, czy kotek cały czas będzie do wzięcia, czy też nie. Nie uwierzycie więc, jaka była moja radość i ulga, kiedy następnego dnia przyjaciółka oznajmiła mi, że kotek ciągle na mnie czeka!
Możecie wziąć mnie za osobę przesądną, ale ja naprawdę uznałam to za znak, że ten kociak jest mi przeznaczony.
Kot, który imię wybrał sobie prawie sam
Kot nie polubił mnie od pierwszego wejrzenia. Jak na kota przystało – bał się, nie był zadowolony, kiedy wzięłam go na ręce i głaskałam, a potem uciekł i przez resztę czasu jaki spędziłam u Kingi ignorował moją obecność. Pomimo tego – tak, jak napisałam wcześniej – uznałam, że ten zwierzak nie pojawił się w moim życiu przypadkiem i zdecydowałam, że go przygarnę.
Następnego dnia przyszłam odebrać kotka i zabrać go do Krakowa. Zwierzaka przekazały mi dzieciaki Kingi, które przy okazji zasypały mnie masą pytań dotyczących tego, jak będą wyglądać nowe warunki mieszkaniowe czworonoga. Córka Kingi stwierdziła ponadto, że kotek nazywa się Straszek Miałczyński (mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam nazwisko!) i zapytała, czy dalej będę go tak nazywać. Odpowiedziałam jej, że nazwisko może zostać, ale nadam mu inne imię.
– Jakie? – zapytała córka Kingi.
Miałam w głowie ułożoną naprawdę długą listę. Bo wiecie, z imionami dla zwierzaków jest tak, że wybiera się jedno, potem testuje, czy jest dobre, a jeśli nie – zmienia się je na inne. I tak do skutku, aż trafi się na takie, które będzie pasowało.
Nie chciałam jednak zasypywać dziewczynki długą listą potencjalnych imion, więc powiedziałam (prawie zgodnie z prawdą):
– Wydaje mi się, że nazwę go Gandalf, bo jest szary i biały.
I o dziwo – to imię już zostało. Nie tylko z powodu tego, że mi odpowiadało i dobrze pasowało do kota, ale przede wszystkim ze względu na to, że… to imię przypadło do gustu Gandalfowi.
Jak być może słyszeliście – koty podobno nie reagują na swoje imię i nie podchodzą, kiedy są wołane. Z Gandalfem jest inaczej – kiedy go wołam, zawsze do mnie przybiega (no chyba, że akurat śpi albo się czymś dobrze bawi). Może więc ten stereotyp na temat kotów jest nieprawdziwy? A może to Gandalf jest niezwykłym kotem. ︎:)
Prawdziwego przyjaciela trzeba sobie oswoić
Koty to takie dziwne stworzenia, które jednocześnie są niezwykle ciekawskie i bojaźliwe. Nie inaczej jest z Gandalfem. Kiedy trafił do mojego mieszkania*, był bardzo zainteresowany zwiedzaniem tego nowego miejsca, ale jednocześnie – byle co sprawiało, że się płoszył. A najbardziej ze wszystkiego bał się mnie.
Na szczęście dość łatwo udało mi się go przekupić kawałkiem szynki, dzięki czemu przestał się mnie bać i zaczął ignorować. Z jednej strony to dobrze wróżyło na przyszłość. Z drugiej – ponownie zaczęłam martwić się o to, że Gandalf będzie jednym z tych kotów, które mają totalnie w nosie swoich właścicieli i po prostu są ich „współlokatorami”.
Tamtej nocy spałam przy zapalonym świetle i w okularach, budziłam co chwilę i sprawdzałam, co robi kot **. W końcu jednak zasnęłam mocniejszym snem. A kiedy się obudziłam – Gandalf spał na mojej klatce piersiowej. I wtedy pomyślałam, że chyba za bardzo się martwię, i że z kotem może jednak da się zaprzyjaźnić.
Teraz, po trzech miesiącach, okazuje się, że obawy, które wtedy miałam były zupełnie bezpodstawne. Bo Gandalf przywiązał się do mnie jak… pies. Lubi przebywać w moim towarzystwie, wszędzie za mną chodzi, a jeśli wyjdę na dłużej z domu, to po powrocie – długo się do mnie łasi. I generalnie – po prostu na każdym kroku widzę, że on traktuje mnie z sympatią, a nie obojętnością lub pogardą.
I jeszcze naszła mnie taka jedna myśl. Nie chcę tu czynić porównań, które miałyby na celu udowodnić, że koty są lepsze od psów. Ale mówi się, że psy są wierne, a koty – fałszywe. Pytanie jednak, czy na pewno wierniejszym przyjacielem jest pies, który do każdego obcego człowieka przymila się i zdaje mówić „dopiero cię poznałem i już cię kocham!”, czy może kot, który uczucia okazuje tylko jednemu lub kilku dobrze znanym ludziom? ︎;)
* A dokładniej – na początku tylko do mojego pokoju, bo wszystkie porady, jakie znalazłam w internecie mówiły, że kota należy najpierw zapoznać z jednym pomieszczeniem w domu i dopiero jak się z nim oswoi, poszerzyć jego „terytorium” o kolejne części mieszkania.
** Strasznie bałam się nie tyle o to, że Gandalf coś zniszczy, ale o to, że wejdzie w jakiś zakamarek i się w nim zaklinuje.
Jak pies z kotem
Razem z Gandalfem, pod moją opiekę (ale tylko na tydzień) trafił pies moich rodziców – Frajda. Co zarazem bardzo mnie cieszyło i – znów! – martwiło. Bardzo zależało mi na tym, by pies z kotem się zaprzyjaźnili. Bałam się natomiast tego, że zmiana domu i to na taki z psem – może się okazać dla Gandalfa zbyt przytłaczająca, i że kot będzie miał z tego powodu problemy z zaadoptowaniem się w nowym miejscu.
Nieco kłopotliwa była też sama Frajda i to paradoksalnie przez to, że była… zbyt opiekuńcza. Psina chyba stwierdziła, że Gandalf jest jej kotkiem i nieustannie chciała go lizać i obwąchiwać. Oczywiście Gandalf nie rozumiał jej intencji i na sam widok psa uciekał, gdzie pieprz rośnie. To natomiast powodowało, że w Frajdzie, która jest foksterierem, instynkt macierzyński łączył się z instynktem łowieckim, czyli innymi słowy – pies zaczynał gonić uciekającego kota. Co – jak się pewnie domyślacie – jeszcze bardziej stresowało Gandalfa.
Na szczęście znalazłam dość prosty sposób na to, by obydwa zwierzaki ze sobą oswoić. Pozwalałam Frajdzie wejść do „kociego” pokoju i opiekować się Gandalfem tylko wtedy, kiedy ten był w stanie „już nie śpię, ale jeszcze się nie obudziłem”. Kiedy natomiast kot rozbudzał na tyle, że zaczynał uciekać, Frajda była wypraszana z pokoju (co zupełnie jej nie cieszyło).
Po trzech dniach Gandalf zadomowił się na tyle, że pozwoliłam mu wyjść z pokoju do przedpokoju. Frajdę zamknęłam na ten czas w kuchni. Przy czym z racji tego, że nie mam drzwi do kuchni – przejście do tego pomieszczenia zasłoniłam po prostu kawałkiem kartonu.
Gandalf bardzo szybko poczuł się pewnie w przedpokoju i poznanie tego jednego fragmentu mojego mieszkania mu nie wystarczyło – usilnie starał się dostać także do kuchni. Początkowo próbowałam go od tego odwieźć, ale w końcu dałam za wygraną. Stwierdziłam, że jak zobaczy, że w kuchni przebywa pies, to zrezygnuje ze zwiedzania tego miejsca. Stało się jednak zupełnie inaczej, bo okazało się, że Gandalf wcale nie chciał dostać się do kuchni, tylko do Frajdy! ︎:)
Od tego momentu przestałam zamykać kota w „jego” pokoju. Dało to jeszcze jeden, pozytywny efekt – Frajda stała się znacznie spokojniejsza, kiedy przestałam jej blokować dostęp do „jej” kotka. I choć dalej się o niego troszczyła, to nie robiła już tego tak nachalnie, jak wcześniej.
Po tygodniu Frajda wróciła do Zakopanego. Ale ponownie odwiedziła mnie miesiąc później i na szczęście – Gandalf ją pamiętał. Wszystko wskazuje więc na to, że ta para zwierzaków na zawsze pozostanie przyjaciółmi. Co – jak się pewnie domyślacie – niezmiernie mnie cieszy!
Tresura to bzdura?
Podobno koty nie tylko nie reagują na swoje imię, ale też – nie da się ich wytresować. Na szczęście Gandalf o tym nie wiedział, więc postanowiłam nauczyć go kilku sztuczek.
Zaskakujące było to, że pierwsza lekcja polegała na… nauce jedzenia z ręki. Bo początkowo, kiedy trzymałam w dłoni smakołyk, Gandalf uderzał go łapką i zjadał dopiero, kiedy ten spadł na podłogę.
Kiedy ta „sztuczka” została opanowana, zaczęłam uczyć Gandalfa wykonywania innych komend. I nie wiem, czy to mi trafił się szczególnie uzdolniony kot, czy też inni właściciele tych zwierzaków z góry zakładają, że nie da się ich niczego nauczyć. W każdym razie – Gandalf uczy się niemal tak samo szybko, jak Frajda.
Niemal, bo było jednak kilka różnic. Przede wszystkim na początku kot, w odróżnieniu od psa, starał się złapać oferowane mu smakołyki nie tylko zębami, ale też pazurami. A to powodowało, że pierwsze kilka lekcji skończyłam z podrapanymi rękami. Natomiast niektórych sztuczek – takich, jak na przykład „leżeć” – za nic nie potrafię Gandalfa nauczyć.
Druga różnica jest natomiast taka, że koty znacznie szybciej od psów tracą cierpliwość. Oznacza to, że o ile pies będzie próbował wykonać komendę do skutku, dopóki nie dostanie smakołyka, tak kot, po kilku nieudanych próbach obrazi się, że nie chcemy mu dać jedzenia i odejdzie. Co również sprawiło, że Gandalf do tej pory nie potrafi zrobić „leżeć”.
Spotkałam się ze stwierdzeniem, że tresowanie kota jest niepotrzebne i głupie, bo to odbiera temu nieokiełznanemu stworzeniu godność i czyni z niego zwierzę niemal cyrkowe.
Zupełnie się z tym nie zgadzam i uważam, że jest odwrotnie, bo dzięki tresurze możemy po prostu lepiej komunikować się z naszym pupilem. Gandalf przychodzi do mnie na zawołanie (bo choć od początku robił to samoczynnie, to nagradzając go smakołykami – utrwaliłam i wzmocniłam to zachowanie). Kiedy z jakiegoś powodu potrzebuję, żeby zatrzymał się w miejscu – mogę powiedzieć „siad”. A kiedy chcę by wskoczył lub zeskoczył z jakiegoś miejsca – wskazuję palcem „punkt docelowy” i mówię „hop”. Natomiast kiedy podczas zabawy kot zapomni się i zacznie za mocno gryźć lub wyciągnie pazury, słowem „ała” komunikuję mu, że nie powinien tak robić.
Może się wydawać, że te kilka poleceń to niewiele, ale na co dzień bardzo ułatwiają życie, bo najzwyczajniej w świecie mogę kotu powiedzieć, co powinien zrobić i on rozumie, czego od niego oczekuję (choć jednocześnie nie zawsze ma ochotę to zrobić).
Spacerować, czy nie?
Koty są z natury stworzeniami płochliwymi, ale przecież zapisane w DNA zachowania można w mniejszym lub większym stopniu zmodyfikować przy pomocy wychowania. A ja nie chciałam, by Gandalf wyrósł na tchórza. Doszłam do wniosku, że najlepszym sposobem na pokonanie jego strachu przed nieznanym będzie pokazywanie mu nowych miejsc. Czyli wyprowadzanie kota z dobrze znanego i bezpiecznego mieszkania na świeże powietrze.
Wiedziałam jednak, że niczego nie można robić na siłę. Dlatego postanowiłam przez miesiąc wychodzić z Gandalfem na spacery i potem – w zależności od tego, czy kot to polubi, czy też nie – kontynuować lub zupełnie zaprzestać takich przechadzek.
Jednocześnie, kiedy powiedziałam kilku znajomym kociarzom o moim spacerowym planie szkoleniowym, wszyscy zaczęli mi to odradzać twierdząc, że jeśli kot polubi wychodzenie z domu, to potem będzie cały czas miauczał i wymuszał by co chwila wychodzić z nim na pole (lub na dwór, w zależności od tego, z której części Polski to czytacie ︎;).
Jak widzicie miałam dość trudną decyzję do podjęcia. Koniec końców postanowiłam zaryzykować i nauczyć Gandalfa spacerowania. Wypracowałam jednak specjalną rutynę po to, by kot kojarzył ze spacerami jedynie pewne, określone rzeczy:
- wychodziliśmy na spacer tylko po moim powrocie do domu (np. z pracy lub zakupów) – po to, by Gandalf wiedział, że spacery mogą się odbywać tyko w takiej, określonej sytuacji, a nie o dowolnej porze dnia,
- kot był wynoszony na spacer w transporterze – dzięki temu z jednej strony kojarzył ten przedmiot z czymś dobrym, a z drugiej – gdyby zaczął wymuszać wychodzenie na pole – zawsze mogłam schować transporter i liczyć na to, że to zniweluje niechciane zachowanie,
- po powrocie do domu Gandalf zawsze dostawał coś do jedzenia (zazwyczaj obiad) – po to, by nie kojarzył zakończenia spaceru jako czegoś złego.
Początkowo myślałam, że spacerowy eksperyment skończy się po wspomnianym miesiącu, bo poza domem Gandalf nie czuł się swobodnie. Nie był co prawda zestresowany, ale przez niemal cały czas siedział przyczajony w jednym miejscu.
Moja teoria o tym, że naturalne zachowania da się zmodyfikować przy pomocy wychowania okazała się jednak słuszna i z czasem kot zaczął być poza domem coraz bardziej śmiały. I wydaje mi się że teraz, po trzech miesiącach – Gandalf naprawdę lubi te nasze przechadzki. Co równie ważne – wbrew przestrogom moich znajomych – nie wyrósł z niego spacerowy terrorysta.
Oczywiście spacery z kotem bardzo różnią się od takich z psem. Gandalf lubi chodzić własnymi ścieżkami i rzadko udaje mi się go namówić, by poszedł tam, gdzie ja chcę. Poza tym podczas przechadzki muszę mieć oczy dookoła głowy, bo kota byle co potrafi przestraszyć (w takich sytuacjach muszę uważać przede wszystkim na to, by w popłochu nie wyrwał się z szelek i nie uciekł). Gandalf najbardziej boi się oczywiście psów (choć te zwykle są do kota nastawione bardzo przyjaźnie i chcą się z nim bawić) oraz… ludzi uprawiających nordick-walking. Cały czas niepokoją go też inni, „normalnie” chodzący nieznajomi – widzę jednak, że z każdym kolejnym spacerem takie osoby przerażają go coraz mniej.
Siostra zapytała mnie kiedyś, czemu zdecydowałam się na kota, skoro i tak wychodzę z nim na spacer tak, jak z psem. Powód jest prosty: ja naprawdę lubię tego typu przechadzki. Z tym, że nie mogą się one odbywać zbyt często i kiedy nie mam na nie ochoty. I właśnie dlatego zdecydowałam się na przygarnięcie kota i nauczenie go spacerowania.
Kot dla zdrowia, porządku i znajomych
Mówi się, że zwierzęta polepszają zdrowie swoich właścicieli – między innymi dlatego, bo obniżają ich stres i zachęcają do większej aktywności fizycznej (w końcu ze zwierzakiem trzeba się czasem pobawić lub wyjść na spacer, zamiast siedzieć przed telewizorem lub komputerem). W podobny sposób wpłynął na mnie Gandalf (zanim się pojawił prawie wcale nie wychodziłam na przechadzki do parku, koło którego mieszkam), ale – co mocno mnie zaskoczyło – ma on pozytywny wpływ na jeszcze jeden aspekt mojego zdrowia. Otóż dzięki niemu zaczęłam dłużej i regularniej sypiać.
Jak to możliwe? Powód jest prosty. Co wieczór, około godziny dwudziestej drugiej Gandalf zaczyna robić się śpiący. W zależności od dnia objawia się to tym, że albo siedzi na łóżku i miauczy, albo staje się niezwykle nieznośny. I jeśli wtedy nie położę się spać, to kot albo utnie sobie drzemkę, obudzi około północy i będzie szaleć, albo – nie położy się spać i będzie nieznośny do północy lub jeszcze dłużej. Z tego powodu, żeby uniknąć zatargu z kotem i móc zasnąć przed drugą w nocy (bo mniej więcej do tej godziny Gandalf bryka, jeśli jestem na nogach po dwudziestej drugiej) – zaczęłam chodzić spać o dziesiątej wieczorem. Co zanim w moim domu pojawił się Gandalf – niemal nigdy się mi nie udawało.
Jednocześnie Gandalf pilnuje, żebym w weekendy nie wylegiwała się w łóżku za długo. Na szczęście w tym przypadku jest bardzo wyrozumiały i urządza mi pobudkę dopiero około dziewiątej-dziesiątej rano.
Co się tyczy porządku, to dla kota niemal każdy przedmiot może być zabawką. A najbardziej interesujące są dla niego te rzeczy, którymi nie powinien się bawić. Dodajcie do tego to, że te zwierzaki bez problemu wskakują na stoły, szafki i tak dalej. I że nawet, jeśli nie postanowią się czymś bawić, to mogą to przypadkiem, przechodząc lub przeskakując obok – zniszczyć.
A ponieważ łatwiejsze od upilnowania kota, jest posprzątanie bałaganu, to dzięki Gandalfowi nauczyłam się odkładać rzeczy na swoje miejsce (czyli chować je do szaf lub szuflad), zamiast odkładać, gdzie popadnie.
Jeśli zaś chodzi o znajomych, to choć wiem, że to głupie – bałam się, że z powodu Gandalfa ludzie zaczną mnie postrzegać jak starą pannę. Stało się jednak coś zupełnie innego: okazało się, że wielu moich znajomych też posiada kota (a czasem nawet KOTY), więc znalezienie się w gronie właścicieli tego typu czworonogów, zapoczątkowało wiele nowych, ciekawych dyskusji (które, jak to często bywa, zaczynały się od rozmów o zwierzakach, ale potem schodziły na zupełnie inne tematy).
Pokraczny ninja
Zwykło się mówić, że koty są stworzeniami pełnymi gracji. Jest w tym sporo racji i co więcej koty – kiedy chcą – potrafią przemieszczać się, niczym ninja – cicho i bez potrącania napotkanych po drodze przeszkód. O, tak – jak na tym filmiku:
Z drugiej strony koty są stworzeniami niezwykle skocznymi i ciekawskimi, którym jednak zdarza się przecenić swoją zwinność i jeszcze częściej – nie do końca dobrze ocenić fizyczne właściwości miejsca po którym chodzą. A to oznacza, że wszystkie śmieszne filmiki w internecie, które pokazują nieudane kocie skoki lub upadki, nie prezentują pojedynczych pomyłek, ale sytuacje, które zdarzają się codziennie. Przy czym jednocześnie – w takich momentach koty są też mistrzami udawania, że nic się nie stało i że to wszystko było od początku zamierzone.
Czyli innymi słowy – kot jest jak ninja, który majestatycznie prezentuje się, kiedy siedzi na szczycie dachu, na tle księżyca w pełni. Ale jest to ninja dość pokraczny, który prawdopodobnie – kiedy już zacznie po tym dachu chodzić – niechybnie poślizgnie się i upadnie na ziemię w bardzo slapstickowy sposób, po czym zrobi fikołka, żeby wydawało się, że wszystko od początku było tak właśnie zaplanowane.
Wegefob i hydrofob uwielbiający armaturę
Psy w porównaniu z kotami, są stworzeniami niemal wszystkożernymi. Gandalf to prawie stuprocentowy mięsożerca, który nie zje niemal niczego, co nie jest mięskiem. „Prawie” i „niemal”, bo mój kot lubi czasem napić się mleka (oczywiście daję mu tylko takie specjalne, dla kota) lub zjeść trochę białego lub żółtego sera. Poza tym nie jest zainteresowany innymi produktami spożywczymi. Co z kolei powoduje, że nigdy nie żebra o jedzenie, kiedy ja coś jem (no chyba, że na moim talerzu zagości jakiś rodzaj sera).
Być może kojarzycie modne kilka lat temu filmiki pokazujące, że koty boją się ogórków. Specjaliści od kocich zachowań stwierdzili wtedy, że strach ten bierze się albo stąd, że koty po prostu boją się nieznanego, albo wynika z tego, że ogórek swoim kształtem może przypominać węża. Nie jestem naukowcem, ale po trzech miesiącach z kotem pod jednym dachem wydaje mi się, że ten strach przed ogórkami bierze się bardziej stąd, że koty generalnie są… wegefobami. Serio – Gandalf boi się absolutnie każdego warzywa lub owoca. Marchew, jabłko, czy dowolna, inna forma zieleniny – zdaje się być otoczona polem siłowym, które kot musi obejść szerokim łukiem.
Gdybyście więc potrzebowali ograniczyć kotu dostęp do jakiegoś miejsca – najlepszym ogrodzeniem będzie płot z marchewek, ogórków lub na przykład bananów.
Poza zieleniną, Gandalf, jak każdy kot, teoretycznie nie lubi wody. Jednak praktycznie – nie do końca tak jest.
Gandalf uwielbia bowiem patrzeć na lejącą się wodę. Kiedy tylko odkręcę kurek w kranie, natychmiast przybiega i obserwuje, jak woda płynie. I co więcej – lubi się taką lejącą wodą bawić, ale… tylko dopóty, dopóki nie zorientuje się, że zrobił się od tej wody mokry.
Ponadto z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, mój kot uwielbia przebywać w (obowiązkowo suchej) wannie. Lubi się w wannie bawić i nawet kilka razy – zdarzyło mu się w niej przyciąć drzemkę. Ale dlaczego akurat wanna? Chciałabym to wiedzieć!
To kot merda ogonem, czy ogon kotem?
Kolejny mit dotyczący kotów mówi, że te machają ogonem, kiedy coś je zezłości. To nieprawda. W rzeczywistości kot merda ogonem, kiedy jest w rozterce. A im większa rozterka, tym silniejsze merdanie. Co jednak może wywoływać te kocie te rozterki? Z moich obserwacji wynika, że… jego ogon.
Paleontolodzy przypuszczają, że stegozaury posiadały dwa mózgi – jeden, standardowo – w głowie, a drugi w tylnej części kręgosłupa. Z kotami może być podobnie, bo często odnoszę wrażenie, że ogon Gandalfa jest doczepionym do niego, osobnym bytem. I co więcej – byt ten jest niczym siedzący na ramieniu diabełek, który namawia do złego.
Przykładowo, kiedy Gandalf planuje zrobić coś, czego mu nie wolno (na przykład przymierza się do wskoczenia na stół w kuchni, po którym nie pozwalam mu chodzić), to długą chwilę przygląda się zakazanej rzeczy i wtedy jego ogon merda jak szalony. Zupełnie, jakby mówił: „zrób to, będzie fajnie!”. Czasem jest też tak, że kiedy Gandalf (podobnie, jak małe dziecko) robi się nieznośny ze zmęczenia, a ja próbuję go ugłaskać do snu, to kot mruczy wtedy z zadowolenia i mruży oczy, ale jego ogon podskakuje niespokojnie: „Brykajmy jeszcze, BRYKAJMY!!!”. Kilka razy przyuważyłam nawet, jak Gandalf kłócił się ze swoim ogonem. Bo nie była to typowa zabawa w gonienie ogona – mój kot ewidentnie się z jakiegoś powodu na swój ogon złościł, pacał go łapkami i tarmosił, a ogon w odpowiedzi – merdał na prawo i lewo.
Oczywiście może być tak, że mocno nadinterpretuję to, co zaobserwowałam. Niemniej, jeśli spotkacie kiedyś niegrzecznego kota, miejcie na uwadze, że być może to nie on broi, tylko jego ogon.
Kot psowaty
Mój Gandalf przychodzi do mnie, kiedy go zawołam, zna kilka sztuczek, lubi przebywać w moim towarzystwie i wychodzić na spacery. Znajomi kociarze śmieją się, że „spsowaciłam” swojego kota. Biorąc pod uwagę to, że nigdy wcześniej nie miałam kota, to chyba nic dziwnego, że Gandalfa wychowałam trochę, jak psa.
Tylko, czy to naprawdę coś złego? ︎:)
Napiszę bez ogródek – po tych trzech miesiącach nie tylko uwielbiam Gandalfa i nie wyobrażam sobie życia bez niego, ale też… żałuję, że wcześniej nie zdecydowałam się na przygarnięcie kota. Z tym, że gdybym tak zrobiła, to tym innym kotem nie byłby przecież Gandalf, więc może jednak nie ma czego żałować. ︎;)
W każdym razie, na zakończenie tego – jak zawsze stanowczo za długiego Dyrdymała – muszę wam napisać, że koty nie są takie złe, jak o nich mówią. I jeśli sami zastanawiacie się nad przygarnięciem takiego zwierzaka, ale ciągle nie potraficie podjąć ostatecznej decyzji, to może powinniście wziąć przykład ze mnie i przestać się wahać?