Nowy Doktor, nowy TARDIS, nowi towarzysze, nowe przygody, nowy showrunner, nowy pomysł na serial, nawet nowy kompozytor muzyki. Dzięki tym wszystkim innowacjom jedenasty sezon Doktora Who jednocześnie zapraszał do podróży w czasie i przestrzeni nowych widzów, jak i kusił tych, którzy oglądali serial wcześniej.
Wydawać by się mogło, że zaledwie wczoraj mieliśmy premierę pierwszego odcinka z Trzynastą Doktor, tymczasem w rzeczywistości prawie miesiąc temu został wyemitowany specjalny, finałowy odcinek serii. Och, czas jest nie tylko względny, ale też bezwzględny i płynie zdecydowanie za szybko!
A skoro sezon dobiegł końca to wypada wreszcie napisać, jak ja te wszystkie nowości odebrałam.
Kiedy Rozum wie dobrze, ale Serce czuje lepiej
Część z was zapewne zastanawia się, dlaczego taka zagorzała Whovianka, jak ja, swoimi wrażeniami z oglądania Doktora Who dzieli się dopiero teraz. Wierzcie lub nie, ale próbowałam napisać recenzję po pierwszym odcinku. Jednak kiedy mój Rozum stwierdził, że pilot był całkiem spoko, Serce kręciło nosem.
– Co ci się dokładnie nie podobało? – zapytał Rozum.
– Nie wiem. Po prostu mi się nie podobało i już. – Serce wzruszyło ramionami.
W drugim odcinku Rozum dostrzegł pewne wady nowej serii.
– To w tym leży problem? – dopytywał z nadzieją.
– Też, ale nie do końca. – burknęło Serce.
– Czy możesz określić bardziej konkretnie, co ci nie pasi?! – Rozum był coraz bardziej zdenerwowany.
– Gdybym to wiedziała (tak, moje Serce jest rodzaju żeńskiego), to przecież już dawno bym ci powiedziała! – Serce także nie kryło poirytowania. Bycie w takiej rozterce jest przecież strasznie wkurzające.
Po trzecim odcinku, kiedy rozmowa z Sercem przebiegła dokładnie tak samo, jak poprzednio, Rozum tupnął nogą i stwierdził:
– Skoro nie umiesz powiedzieć, co w nowym Doktorze tak bardzo ci się nie podoba, to napiszę Dyrdymała bez ciebie!
Problem w tym, że Doctor Who jest jedną z tych produkcji, których nie można oceniać całkowicie racjonalnie, bo dużą rolę odgrywają emocje, jakie serial wywołuje. Po mniej więcej godzinie pisania nowego Dyrdymała zorientowałam się więc, że opowiadam w nim głównie o tym, za co lubię i nie lubię wcześniejszych Doktorów. Natomiast zupełnie nie potrafiłam przejść do tematu nowej serii, bo kiedy tylko próbowałam to zrobić – Serducho odmawiało współpracy, a Rozum nie był w stanie w pojedynkę sklecić choć jednego, sensownego zdania.
Miałam nadzieję, że olśnienie przyniesie mi lektura recenzji Marleny. Rozum, starając się zachować stoicki spokój, wskazywał Sercu kolejne mankamenty serialu, które zostały tam wymienione. Serce jednak wciąż wzruszało ramionami, i wzdychało, że nie czuje, by to właśnie tam leżał problem.
I kiedy straciłam już nadzieję, pogodziłam z tym, iż recenzji nowego Doktora Who nie uda mi się napisać – Serce, chyba za sprawą tego, że przestało być pod presją – w końcu wyznało, co w przygodach Trzynastej Doktor jej nie odpowiada.
Ale zanim do tego przejdę – skupmy się na tym, co o jedenastej serii ma do powiedzenia Rozum!
Wizualnie, prawie idealnie
Osoby odpowiedzialne za branding nowej serii ewidentnie mają podobne poczucie estetyki, co ja. Wyrzuciły do kosza kanciaste, kształtem przypominające TARDIS, logo z czasów Moffata (którego bardzo nie lubię ︎;) i zastąpiły je napisem o znacznie lżejszym kroju. Nawiązuje on stylistyką do loga z czasów Russella T. Daviesa, z tym, że tamto miało w sobie coś kiczowatego, przywodzącego na myśl seriale z lat dziewięćdziesiątych. Natomiast nowy wygląd tytułu prezentuje się nowocześnie, ciekawie i przede wszystkim: ślicznie. Co równie ważne – w jakiś sposób oddaje ducha serialu. W końcu podróże w czasie i przestrzeni powinny się kojarzyć z czymś swobodnym i lekkim, a nie ciężkim i topornym.
Pozytywnie zaskoczyły mnie też zdjęcia i postery promujące nowy sezon oraz poszczególne odcinki. Pod tym względem Doctor Who zawsze wypadał mocno kiczowato (właśnie zdjęcia promocyjne były głównym elementem, który kiedyś odstraszał mnie od tego serialu). I choć w ostatnich latach sprawy zmieniły się na lepsze, to twórcy jedenastego sezonu postanowili zupełnie zerwać z tamtą stylistyką.
Efekt? WOW, po prostu WOW!
Powrót do ery Daviesa zaliczył także wygląd TARDIS. I to zarówno z zewnątrz, jak i w środku. Bo widzicie – błękit błękitowi nierówny, a niebieska, policyjna budka telefoniczna za rządów Moffata była w odcieniu, który nadawał jej bardzo plastikowy wygląd. Natomiast nowa wersja wehikułu (tak samo, jak w czasach Dziewiątego i Dziesiątego Doktora) jest ciemniejsza i prezentuje się bardziej elegancko. Jednocześnie, warstwa samej farby jest cieńsza (znów: tak jak u Daviesa i na przekór temu, co pokazywał Moffat), dzięki czemu prześwitują przez nią słoje drewna. A to nadaje TARDIS dodatkowego charakteru.
Jeszcze większy powrót do korzeni New Who widać we wnętrzu TARDIS. Tym, co urzekło mnie w tej niezwykłej machinie, kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy, było to, że nie wyglądała ona jak typowy, stalowy statek kosmiczny, tylko coś żywego, obdarzonego własną duszą. Moffat porzucił tą stylistykę i zdecydował na wspomnianą stal. Chris Chibnall, czyli showrunner nowej serii, do „organicznej” TARDIS wrócił i to w taki sposób, że wziął to, co było dobre i uczynił jeszcze lepszym!
Nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń co do wizualnej strony nowego sezonu. Przy czym nie do końca rozumiem, czemu niektórzy recenzenci tak mocno zachwycali się tym elementem. Doctor Who już dawno przestał (umyślnie, bądź nie) być kiczowaty i jedenasty sezon nie był pod tym względem specjalnie rewolucyjny. Ba, początkowo byłam nawet odrobinę rozczarowana, bo liczyłam na to, że Chibnall – twórca pięknie nakręconego Broadchurch – zafunduje Doktorowi Who bardziej malowniczy wygląd. Jednak patrząc na wszystko z perspektywy całego sezonu – Doctor Who ma zupełnie inne tempo i leniwe kadry w stylu Broadchurch, raczej nie pasowałyby do ilustrowania przygód w czasie i przestrzeni.
Nieudane innowacje
Wśród zmian, które wprowadził nowy sezon Doktora Who nie mogło się oczywiście obejść bez nowego intro. W tym przypadku także spotkałam się z wieloma pozytywnymi opiniami, ale sama zupełnie ich nie podzielam. To znaczy: rozumiem, że nawiązuje ono stylistyką do klasycznych serii i domyślam się, że swoim wyglądem miało intrygować. Rzecz w tym, że mnie patrzenie na te kolorowe, kosmiczne gluty zupełnie nie porywa. Poza tym spodobał mi się – podlinkowany wcześniej – filmik prezentujący nowe logo serialu i liczyłam na to, że intro będzie zrobione w podobnym stylu.
Na przekór opiniom innych, nie potrafię też pochwalić pracy nowego kompozytora muzyki – Seguna Akinola. To znaczy: nie twierdzę, że stworzona przez niego ścieżka dźwiękowa jest zła. Po prostu dobry soundtrack rozpoznaje się moim zdaniem między innymi po tym, że podczas oglądania filmu lub serialu człowiek co chwilę stwierdza z entuzjazmem „O rety, jak to świetnie brzmi! Muszę odszukać ten kawałek na Spotify i dodać go do playlisty!!!” Tymczasem, w trakcie oglądania przygód Trzynastki nie pomyślałam w taki sposób ani razu. Co więcej, kiedy już odsłuchałam ścieżkę dźwiękową w całości – także nie znalazłam na niej wielu melodii, które by mnie zachwyciły.
Natomiast ostatnią innowacją, która przeszkadzała mi najbardziej była… TARDIS.
Ale zaraz, zaraz – czy ja przed chwilą nie napisałam, że TARDIS prezentowała się pięknie?
Tak, zgadza się. Rzecz w tym, że twórcy jedenastej serii z jakiegoś zupełnie niezrozumiałego dla mnie powodu stwierdzili, że prawie wcale nie będą tej nowej TARDIS pokazywać!
Tak, rozumiem, że mniej czasu ekranowego TARDIS oznaczało więcej czasu na rozwinięcie fabuły odcinka. Rzecz w tym, że TARDIS nie jest po prostu statkiem kosmicznym – jest pełnoprawną bohaterką serialu. I co więcej postacią, którą z Doktorem łączy szczególna więź. Tymczasem nowy sezon pokazał nam to tylko przez chwilę, pod koniec drugiego odcinka. A potem całą kwestię zdawał się zupełnie ignorować.
Dodatkowo nowa TARDIS prezentowała się nieziemsko ślicznie. I z tego powodu jej brak był po prostu frustrujący. Takie dzieło scenograficznej sztuki chciało się oglądać, a twórcy serialu postanowili, że nie będą go prawie wcale pokazywać.
Fabularne nierówności
Jedną z najbardziej męczących i irytujących rzeczy za rządów Moffata było to, że lubił on nawiązywać do wydarzeń lub postaci, które pojawiły się kilka sezonów wcześniej i jeśli nie pamiętało się o co lub o kogo chodziło – ciężko było zrozumieć fabułę danego odcinka. Chibnall odciął się od tego wszystkiego i co więcej, starał się, by każdy epizod Doktora Who tworzył w miarę zamkniętą historię. Za sprawą tej nowej strategii, serial zaczął mi przypominać produkcje telewizyjne z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych na takiej zasadzie, że gdybyśmy przypadkiem zaczęli oglądać dowolny odcinek ze środka sezonu i nie mieli pojęcia, kim jest Doktor i jego towarzysze, bardzo szybko załapalibyśmy o co w serialu chodzi. Takie rozwiązanie z jednej strony całkiem mi się podobało, bo sprawiło, że Doctor Who stał się łatwiejszy i przyjemniejszy w odbiorze. Z drugiej jednak – o czym szerzej napiszę za chwilę – na dłuższą metę źle wpływało to na rozwój bohaterów.
Wracając do poprzednich serii – podczas ich oglądania często odnosiłam wrażenie, że Moffat zapominał, iż Doctor Who powinien być skierowany przede wszystkim do młodszych widzów, a dopiero później – gdzieś między wierszami – do dorosłego odbiorcy. I że serial powinien mieć nie tylko rozrywkowy, ale też edukacyjny charakter. Chibnallowi udało się te kwestie naprawić. Jedenasta seria mówi dużo o tolerancji, równouprawnieniu, pacyfizmie i innych wartościach, o których w dzisiejszych, dziwnych czasach, wielu ludzi zdaje się zapominać.
Problem w tym, że im dłużej oglądałam ten sezon Doktora Who, tym częściej zauważałam, że Chibnall w kółko prawił te same morały i ciągle wykorzystywał do tego identyczne motywy. Prosty przykład: kiedy pod koniec odcinka Arachnids in the UK wyszło na jaw, że pająki nie są złymi potworami, tylko ofiarami działań człowieka – taki zwrot akcji bardzo mnie zaskoczył. Kiedy w epizodzie Demons of the Punjab okazało się, że źli kosmici tak naprawdę nie są źli, a prawdziwymi potworami są ludzie – to było naprawdę mocne! Ale kiedy w odcinku Kerblam! zobaczyłam creepy roboty, to niemal natychmiast zaczęłam podejrzewać, iż to one okażą się być dręczone przez człowieka. No i niestety miałam rację.
Co więcej, niektóre kwestie były w Doktorze Who poruszane tak często, że po pewnym czasie zaczęły razić swoją łopatologicznością. I przykładowo, kiedy w pierwszym odcinku Doktor stwierdził, że nie używa broni – to było spoko. Ale kiedy potem powtarzał to raz za razem, przy każdej możliwej okazji – kwestia ta zaczęła być mocno irytująca (dla porównania, poprzednie inkarnacje Doktora też stroniły od używania broni, ale manifestowały to mniej nachalnie i zwiększą gracją).
Gdzie kucharek sześć…
Za sprawą Moffata odkryłam jeszcze jedną rzecz. Otóż Doktor najbardziej błyszczy wtedy, kiedy posiada tylko jednego towarzysza. Za czasów pary Pondów w TARDIS było stanowczo zbyt tłoczono i dlatego bałam się, że wprowadzenie aż trójki nowych towarzyszy w jedenastej serii może okazać się chybionym pomysłem. Z drugiej strony, Chibnallowi świetnie udało się wielopostaciowe Broadchurch, miałam więc nadzieję, że w Doktorze Who ta mnogość bohaterów także się sprawdzi.
Pomysł na samych towarzyszy był naprawdę świetny. Cała trójka na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie zupełnie przeciętnych i nawet nieco nudnych ludzi. Nie pochodzili z Londynu, tylko Sheffield (łapka w górę, kto z was wcześniej nie słyszał tej nazwy!). Do tego byli zróżnicowani rasowo i wiekowo, przez co mogli wnieść do serialu nieco inne spojrzenie na rzeczywistość. Niestety szybko okazało się, że największym mankamentem nowych towarzyszy jest to, czego najbardziej się obawiałam – w serialu było za mało czasu na zaprezentowanie każdego z nich, przez co potencjał prawie każdej z tych postaci został zmarnowany.
Zacznijmy od Yaz. Pewna siebie, młoda dziewczyna pakistańskiego pochodzenia, świeżo upieczona policjantka, która z jednej strony kocha swoją rodzinę, ale z drugiej – dłuższe przebywanie z rodzicami i rodzeństwem mocno ją irytuje. To wszystko sprawiało, że Yaz przypominała króliczycę z Zootopii (czyli po polsku Zwierzogrodu), co bardzo mi odpowiadało, bo lubię bohaterkę tej bajki Disney'a. I naprawdę liczyłam na to, że dziewczyna dołączy do grona moich ulubionych towarzyszek Doktora.
Problem w tym, że przez większość odcinków Yaz po prostu była w serialu, ale nie odgrywała w nim większej roli. Jej płeć i kolor skóry też nie miały specjalnego znaczenia. A zgadnijcie, ile razy istotne było to, że dziewczyna była początkującą policjantką? ZERO! Ba, gdyby ktoś nie obejrzał pierwszego odcinka to prawdopodobnie później w ogóle by się nie zorientował, kim Yaz jest z zawodu.
Równie kiepsko prezentował się rówieśnik Yaz, Ryan. W jego przypadku w pierwszym odcinku zostało nam pokazane, że chłopak ma problemy z koordynacją ruchową i utrzymaniem równowagi, przez co nie potrafił jeździć na rowerze. Czy miało to później jakieś znaczenie? NIE. Czy w kolejnych odcinkach po Ryanie w ogóle było widać, że cierpi na wspomnianą przypadłość? Nic, a nic. A czy był niezdarny albo co chwila o coś się potykał? Znowu – NIE. Ale żebyśmy pamiętali, że chłopak ma problem z koordynacją ruchową – obwieszczał nam on to przy każdej możliwej okazji. Co z czasem zaczęło się robić mocno wkurzające. Zwłaszcza, że to były tylko słowa, które nie miały żadnego potwierdzenia w tym, co widziałam na ekranie.
Czemu mam z tym taki problem? Bo gdyby było widać, że Ryan naprawdę ma kłopot z koordynacją ruchową, a potem chłopak musiałby zrobić coś, co takiej koordynacji by od niego wymagało – jego poczynania oglądałoby się w napięciu, bo nigdy nie byłoby wiadomo, czy uda mu się podołać zadaniu. I w takiej sytuacji sukces Ryana byłby naprawdę czymś! A ponieważ w serialu o przypadłości chłopaka jedynie się mówiło – nie tylko nie przejmowałam się jego losem, ale też – nie cieszyłam z jego wyczynów.
Problemy z koordynacją ruchową nie były jedyną rzeczą, o której Ryan mówił, choć w ogóle nie było jej po nim widać. Głównym motywem całego sezonu było to, że chłopak nie przepadał za swoim przyszywanym dziadkiem i z odcinka na odcinek coraz bardziej się do niego przekonywał. Rzecz w tym, że z tą zmianą nastawienia nie wiązały się żadne emocje. Ot, w pewnym odcinku Ryan stwierdził, że teraz już lubi swojego dziadka. Kurcze, wiem, że głupio czynić tu kolejne porównanie do Broadchurch, ale tam przyjaźń między parą detektywów rodziła się stopniowo, dało się ją dostrzec w pewnych niuansach i żaden z bohaterów nie musiał wyznawać drugiemu, że „od teraz jesteśmy kumplami”.
Najlepiej z całej trójki towarzyszy wypadł Graham O'Brien, czyli przyszywany dziadek Ryana. Powtórzę to, co napisało wielu innych recenzentów – Graham jest najciekawszym pasażerem TARDIS od czasów Wilfreda, czyli dziadka Donny.
O'Brien podchodził do przygód w czasie i przestrzeni w typowy dla starszego człowieka roztropno-optymistyczny sposób. I przykładowo jako jedyny z towarzyszy Doktora zawsze nosił przy sobie kanapki, bo jak sam stwierdził – nigdy nie wiadomo, na jak długo utknie się na obcej planecie.
Kolejną rzeczą, która czyniła Grahama interesującą postacią było to, że z jednej strony przechodził on żałobę po śmierci żony, a z drugiej – starał się zaprzyjaźnić ze swoim przyszywanym wnukiem. I w jego przypadku niczego nie trzeba było tłumaczyć w dialogach – cały czas dało się dostrzec, co przeżywa bohater.
Im bardziej lubi się jakiegoś towarzysza Doktora, tym bardziej jest człowiekowi przykro, kiedy taka postać przestaje być pasażerem TARDIS. W przypadku trójki wyżej opisanych bohaterów byłoby mi szkoda tylko Grahama. Problemem z Yaz i Ryanem nie jest jednak to, że ich nie lubię, tylko to, że zupełnie ich nie znam, przez co ich losy w ogóle mnie nie obchodzą. A to wynikało głównie z tego, że bohaterowie ci mieli za mało czasu ekranowego najpierw na zaprezentowanie się, a później na rozwinięcie swoich osobowości. Co jest o tyle rozczarowujące, że jeden z „efektów ubocznych” podróżowania z Doktorem zawsze polegał na tym, że jego towarzysze pod wpływem doświadczeń, jakie nabyli, rozwijali swój charakter.
Z drugiej strony, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że problemem może być też coś innego. W końcu postać Grahama się udała, choć miał on równie mało czasu ekranowego, co pozostali towarzysze. Dlatego podejrzewam, że mógł tu zawinić Chibnall, który po prostu nie miał ciekawego pomysłu na przedstawienie Yaz i Ryana.
Baba za kierownicą?
Przyznam szczerze: początkowo byłam przeciwna temu, by Doktor został kobietą. Później nie podobało mi się to, że do tej roli wybrano Jodie Whittaker. Do gustu nie przypadł mi też strój nowej Doktor. Ale potem każdy kolejny plakat, zajawka lub zwiastun, coraz bardziej mnie do Trzynastki przekonywały. W efekcie kiedy zasiadłam do oglądania pierwszego odcinka jedenastej serii, większość moich wątpliwości została już rozwiana. A potem kilka scen z nową inkarnacją Doktora wystarczyło, żebym stwierdziła, że zmiana płci Władcy Czasu była całkiem dobrym pomysłem.
Tak przynajmniej uważał mój Rozum. A to, jak wiecie, w przypadku Doktora jest trochę za mało. I choć pragnęłam pokochać Trzynastkę całym Sercem, Serce mnie nie słuchało.
Mam taki autorski test sprawdzający, czy bohater serialu, filmu lub powieści – został dobrze wykreowany. Nazywam go „Testem Fanficku”. Polega on na tym, że zadaję sobie pytanie: czy chciałabym i potrafiła o danej postaci napisać opowiadanie fanfiction. Żeby pojawiła się chęć, bohater musi być osobą interesującą. Co do potrafienia – postać powinna zostać zaprezentowana na tyle dobrze, bym umiała wymyślić, jak taka osoba w danej sytuacji by się zachowała, co by powiedziała i jakie byłyby jej emocje. Ale uwaga – pomimo posiadania tych wszystkich informacji, podczas śledzenia „oryginalnych”, dalszych losów danego bohatera, jego postępowanie czasem musi mnie zaskoczyć. Z tym, że takie zwroty akcji nie mogą być sprzeczne z osobowością tej postaci. I na koniec – ważne jest także to, by charakter bohatera z czasem ewoluował. Znów odwołując się do tworzenia fanficków – w utworach tego typu często istotne jest to, do jakiego momentu z życia postaci się odwołują, właśnie z powodu tego, że na każdym etapie swojej wędrówki bohater ma nieco inną osobowość.
Dotychczasowe inkarnacje Doktora (teraz i później będę odnosić się do New Who, bo klasycznych serii nigdy nie oglądałam) zdawały ten test. Niestety nie mogę tego samego napisać o Trzynastce.
Nowa Doktor jest szalona i dziwaczna, ale poza tym nie jest najciekawszą osobą, jaką widzimy na ekranie. Nie wiem, na ile wynikało to z mnogości postaci tym sezonie, a na ile był to celowy zabieg twórców serialu, ale Trzynastka jest w tej serii postacią drugoplanową, sidekickiem Yaz, Ryana i Grahama.
Czy potrafiłabym napisać fanfick o nowej Doktor? Nie, bo zupełnie nie wiem, jaką ona jest osobą. Radosna i opiekuńcza – tylko tyle potrafię określić, a to stanowczo za mało.
A czy Trzynastka potrafiła mnie czasem zaskoczyć swoim zachowaniem. Tak, ale było to zupełnie niezgodne nie tylko z jej charakterem, ale generalnie z zasadami, jakimi kierowały się dotychczasowe inkarnacje Doktora (przypominam, że mam tu na myśli New Who).
Najlepszym przykładem niech będzie to, co wydarzyło się pod koniec odcinka Kerblam. Doktor potrafi być okrutny, ale zawsze krzywdził tylko tych, którzy bezsprzecznie na to zasługiwali i jedynie wtedy, kiedy konfliktu nie dało się rozwiązać inaczej. Nigdy nie zdarzyło mu się zabić młodego człowieka, którego jedyną zbrodnią było to, że w swoich przekonaniach nieco pobłądził. I który co więcej – nie stanowił żadnego zagrożenia, bo postanowił zbiec z „pola walki”. A gdyby już któryś Doktor dokonał tak straszliwego czynu – jestem pewna, że miałby potem gigantycznego kaca moralnego i jeszcze większe wyrzuty sumienia. Tymczasem Trzynastka nie dość, że zabiła kogoś w taki właśnie sposób, to ani ona, ani jej towarzysze, nie byli tym później specjalnie wstrząśnięci. Przyznaję, to wszystko było zaskakujące, ale jednocześnie – Doktor, którego znam i lubię, nigdy w taki sposób by się nie zachował!
I ostatnia kwestia – ewolucja charakteru bohatera. Czy w przypadku Trzynastki coś takiego nastąpiło? Raczej nie. Kurcze, nie lubię się wymądrzać na zasadzie „gdybym ja była showrunnerem jedenastej serii”, ale gdybym ja była showrunnerem jedenastej serii, wprowadziłabym tutaj przynajmniej motyw „na początku Trzynastka stara się nie przywiązywać do swoich nowych towarzyszy, ale potem zaczyna się o nich troszczyć”. Wiem, że to byłoby dość oklepane, bo w taki właśnie sposób rozwijała się większość relacji wcześniejszych Doktorów z ich towarzyszami. Ale to rozwiązanie sprawdzało się dużo lepiej, niż to, co teraz zaprezentował Chibnall.
Na tym niestety moja lista zarzutów wobec Trzynastki się nie kończy. Sposób, w jaki Doktor używała śrubokrętu sonicznego był teatralnie sztuczny. To, że na każdym kroku przypominała, iż nie używa broni także wypadało nienaturalnie. Co gorsza Trzynastka bardzo często zachowywała się jak Dziesiąty Doktor. I o ile za pierwszym razem takie nawiązanie do wcześniejszej inkarnacji było całkiem spoko, tak później wyglądało to tak, jakby twórcy serialu zamiast stworzyć nowego, własnego Doktora, stwierdzali po prostu „Jodie, zagraj to tak, jak Tennant”. To wszystko razem sprawiało natomiast, że Trzynastka momentami prezentowała się bardzo nieautentycznie.
W przypadku poprzednich inkarnacji Doktora nigdy nie byli to bohaterowie nieomylni, którym wszystko wychodziło lub uchodziło płazem. Podczas oglądania ich przygód zawsze czułam szczyptę niepewności co do tego, czy tym razem na pewno wszystko skończy się dobrze. Tymczasem Trzynastka niby też nie jest idealna, ale dużo rzeczy przychodziło jej z łatwością, a błędy udawało się szybko naprawić. Co z kolei sprawiało, że bardzo często przywodziła mi ona na myśl Mary Sue – a to nie jest dobre skojarzenie.
Mogłabym jednak przymknąć oko na wszystkie wyżej wspomniane błędy. I uwierzcie mi – naprawdę starałam się to zrobić, bo bardzo chciałam, by Trzynastka została moim nowym, ulubionym Doktorem. Ale jest cecha, której Trzynastka nie posiada i dopiero teraz, kiedy jej zabrakło, zrozumiałam jak bardzo jest ona istotna.
Chodzi o to, że każdy wcześniejszy Doktor (z New Who), za na pozór pogodnym usposobieniem skrywał bardziej ponurą naturę. Kiedy się uśmiechał – w jego oczach dało się dostrzec smutek, choć posiadał towarzyszy – ciągle czuł się samotny, a pomimo tego, że starał się pomagać innym – potrafił być niezwykle okrutny. Właśnie ta dwoistość charakteru Doktora czyniła go postacią tak interesującą. I jednocześnie to było coś, co pomagało mi się z tą postacią utożsamiać, bo ja też mam smutki i słabości, z którymi zmagam się niemal każdego dnia.
Trzynastka tej „ciemnej strony mocy” nie posiada. Ona po prostu jest wesoła i dobra – nie musi walczyć z samą sobą, by to osiągnąć. I myślę, że właśnie ten brak rozterek sprawił, że zupełnie Trzynastki nie pokochałam.
Noworoczne postanowienie poprawy
Twórcy jedenastej serii Doktora Who zerwali z dotychczasową tradycją i zamiast specjalnego odcinka świątecznego, zaserwowali nam odcinek noworoczny. Jak wypada on na tle wcześniejszych epizodów? Nie będę ukrywać: odniosłam wrażenie, że Chris Chibnall przed stworzeniem Resolution wsiadł do TARDIS, przeniósł się do przyszłości, przeczytał tego Dyrdymała, a potem poprawił kilka rzeczy, które nie przypadły mi do gustu. ︎;)
Przede wszystkim NARESZCIE mogłam nieco lepiej przyjrzeć się wnętrzu TARDIS. I pozachwycać jego pięknem. ︎:)
Graham jak zawsze był cudowny, Yaz znowu okazała się totalnie zbyteczna, natomiast pewne kwestie dotyczące Ryana zostały rozwinięte i wyjaśnione. Niestety chłopak cały czas tylko mówił, że ma problemy z koordynacją ruchową i dalej zupełnie tego po nim nie było widać. A Doktor? W tym przypadku sytuacja też była bez zmian – czyli choć poczynania Trzynastki śledziło mi się przyjemnie, to jednocześnie nie wywołały one u mnie szybszego bicia Serca.
Bardzo podobała mi się para archeologów – epizodycznych bohaterów tego odcinka.
No i dostaliśmy pierwszego, za panowania Chibnalla, Daleka! Ten prezentował się naprawdę spoko. Szkoda tylko, że podczas ostatecznej konfrontacji Doktor i spółka tak szybko się z nim rozprawili (z Dratewką nie poszłoby im tak łatwo!).
Koniec końców Resolution okazał się bardzo dobrym epizodem. Choć jednocześnie, jak na odcinek specjalny, nie było w nim niczego szczególnie niezwykłego. Ani przez moment nie odczułam, że oto oglądam wielki finał. Ani tym bardziej – że na następny sezon będę musiała czekać ponad rok. Ot, to był po prostu kolejny odcinek, który równie dobrze mógłby się pojawić gdzieś w środku serii.
Powiew świeżości, bez rewolucji
Z całego Serca, chciałam być nową serią zachwycona. Chciałam z entuzjazmem, w każdym akapicie napisać „to było dobre, a tamto było jeszcze lepsze!”. Chciałam, by Trzynastka zdetronizowała Tennanta i stała się moim ulubionym Doktorem. Niestety – nic z tego.
Jedenasty sezon zachwycał fabułą poszczególnych odcinków i ich realizacją, ale Chibnallowi zupełnie nie udało się wykreować ciekawego Doktora i jego towarzyszy (poza Grahamem). A to jest podstawa, bo widzowie potrafią przymknąć oko na miałki scenariusz, kiedy kochają bohaterów, natomiast nawet najbardziej interesująca historia będzie im obojętna, jeśli nie będą mieli komu kibicować.
Smuci mnie jeszcze jedno. Zanim rozpoczął się nowy sezon liczyłam na to, iż okaże się on na tyle dobry, że będzie go można polecić osobom nie znającym Doktora. Tymczasem, choć jedenasta seria nie jest zła, to jednocześnie nie ma w niej niczego porywającego. I czegoś, co sprawiłoby, że zarówno w serialu, jak i Doktorze, człowiek by się zakochał. Dużo lepiej pod tym względem wypadały pierwsze odcinki poprzedniego sezonu, gdzie żaden z towarzyszy Doktora nie wydawał się zbyteczny, a sam Władca Czasu, był postacią nie tylko dziwaczną, ale przede wszystkim – intrygującą.
Równie przykre jest to, że teoretycznie nowa odsłona Doktora Who była rewolucyjna pod względem dywersyfikacji bohaterów, ale w praktyce okazało się, iż najciekawszym pasażerem TARDIS cały czas był biały mężczyzna.
Jednak żeby nie kończyć tego Dyrdymała pesymistycznie – widać, że Doctor Who odbił się od dna. I jeśli Chris Chibnall wysnuje z tego sezonu odpowiednie wnioski – istnieją spore szanse na to, że następna seria będzie naprawdę udana.
Na co – jak zawsze – z całego Serca liczę.
UWAGA, ważne ogłoszenie!
Założyłam grupę na Facebooku. Będę tam teraz wrzucać te „głupotki”, które do tej pory lądowały na fanpage. Przy czym nie chcę być jedyną osobą udostępniającą tam treści. Marzy mi się, by grupa stała się fajną społecznością, w której nie będziecie bali się dyskutować na przeróżne tematy (nie tylko takie związane z filmami i serialami ︎;) i z chęcią będziecie dzielić się linkami do fajnych rzeczy z internetu.
Dlatego jeśli pragniecie dołączyć do tej społeczności i pomóc w jej budowaniu – serdecznie zapraszam was do grona Hołkołaków. ︎:)
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: BBC
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj.