Pod koniec listopada William Fichtner obchodził swoje urodziny. I podejrzewam, że w tym roku musiała to być huczna impreza, bo Bill miał jeszcze jeden, dodatkowy powód do świętowania. Tak się bowiem złożyło, że kilka dni przed jego urodzinami, do szerokiej dystrybucji trafił Cold Brook, czyli film, w którym Fichtner wystąpił nie tylko przed kamerą. Jest to bowiem pierwsza (i mam nadzieję, że nie ostatnia) produkcja, do której Bill napisał scenariusz i którą wyreżyserował.
I jak już pewnie zdążyliście się domyślić – w dzisiejszym Dyrdymale podzielę się z wami moimi wrażeniami z oglądania wspomnianego filmu.
Odrobina historii
Cold Brook jest jedną z tych produkcji, w przypadku których warto poznać kontekst ich powstawania. I właśnie ten postaram się przybliżyć w tej części Dyrdymała. Jeśli jednak was to nie interesuje – właściwa recenzja rozpoczyna się TUTAJ.
Wszystko zaczęło się pod koniec roku 2007, kiedy w Hollywood wybuchł strajk scenarzystów*. William Fichtner, podobnie jak wielu innych aktorów w tamtym czasie, był tak jakby bezrobotny (bo trochę nieroztropnie jest zatrudnić aktora do grania w filmie lub serialu, do którego nikt nie napisał scenariusza). A nuda i nadmiar wolnego czasu doprowadziły do tego, że Fichtner razem ze znajomym – Cainem DeVore – napisał własny scenariusz. I tak właśnie narodził się Cold Brook.
Bill nie poprzestał jednak na stworzeniu scenariusza. Marzył dalej. Chciał wyreżyserować historię, którą wymyślił i co więcej – pragnął, by film powstał w jego rodzinnych stronach, czyli w mieście Buffalo i jego okolicach.
Mijały lata, Fichtner cały czas powtarzał, że stara się, by film powstał, ale poza tym prace nad projektem stały w miejscu. Jeszcze w 2014 roku, kiedy miałam przyjemność zobaczyć aktora na własne oczy, Cold Brook cały czas istniało jedynie na papierze i nic nie wskazywało na to, że ten stan kiedykolwiek się zmieni.
Coś drgnęło w temacie dwa lata później. W 2016 roku w Buffalo otworzono wystawę poświęconą Fichtnerowi, a władze miasta zorientowały się, że Bill (który od zawsze, przy każdej możliwej okazji, starał się być ambasadorem swojej rodzinnej miejscowości) może stać się kulturalną wizytówką Buffalo – trzeba mu tylko pomóc nakręcić Cold Brook.
I w końcu udało się! W czerwcu 2017 padł pierwszy klaps na planie. Nieco ponad rok później film po raz pierwszy zaprezentowano szerokiej publiczności. Potem Cold Brook był pokazywany na różnych festiwalach filmowych, a w listopadzie tego roku został wydany na DVD oraz udostępniony w wybranych serwisach streamingowych (póki co produkcja nie jest dostępna w Polsce, ale jeśli kiedyś to się zmieni – na końcu Dyrdymała na pewno pojawi się Pan Pirat).
Jedno ze standardowych pytań, jakie dziennikarze uwielbiają zadawać aktorom brzmi: „o czym myślisz, kiedy widzisz swój występ w kinie lub telewizji”. A Bill zawsze odpowiada, że przypomina sobie wtedy, jak wyglądał dzień, podczas którego dana scena była kręcona i wspomina miłych ludzi, z którymi wtedy współpracował.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ w Cold Brook wystąpiła masa przyjaciół i członków rodziny Fichtnera. Myślę więc, że dla aktora stworzenie tego filmu miało bardzo osobisty charakter, i że kręcił go on głównie po to, by w przyszłości mieć co wspominać.
* Pamiętacie ten strajk? I to, jak wszyscy byli zdruzgotani tym, że nowe sezony ich ulubionych seriali mają TYLKO po 13 odcinków?
Niezwykle zwyczajni bohaterowie
Nie będę wam streszczać fabuły Cold Brook. Zamiast tego pokażę zwiastun, który pokazuje wystarczająco dużo, ale nie zdradza masy istotnych rzeczy. Wydaje mi się, że będzie on świetnym punktem zaczepienia, dzięki któremu – bez znajomości fabuły filmu – zrozumiecie, o czym piszę w Dyrdymale.
Tym, co najbardziej urzekło mnie w Cold Brook była para głównych bohaterów. Zwykle, kiedy w filmie lub serialu pojawia się mężczyzna w średnim wieku, to jest on w jakiś sposób niezadowolony ze swojego życia. I zazwyczaj jest to rozczarowanie na tle zawodowym – wynikające albo z tego, że nie zdobył wystarczająco wysokiego stanowiska, albo z tego, że jest na wysokim stanowisku, ale wcale nie czuje się z tego powodu szczęśliwy. Tymczasem bohaterowie Cold Brook – Ted i Hilde (w tego pierwszego wciela się Fichtner, a w drugiego – jego najlepszy przyjaciel – Kim Coates) – są woźnymi na uniwersytecie i zdaje się, że całkowicie spełniają się w swojej pracy.
Przyznaję, że w pierwszej chwili takie zupełnie beztroskie postaci wydawały mi się niewiarygodne, ale szybko zmieniłam zdanie. Bo to miła odmiana zobaczyć w popkulturze kogoś, kto jest zadowolony z prostego życia, jakie prowadzi i nie czuje się z tego powodu bezwartościowy.
Kolejną fajną rzeczą w Cold Brook jest to, że nasi bohaterowie nie dokonują wielkich, karkołomnych i niezwykłych czynów, ale jednak to, co robią, dla nich jest wielkie, karkołomne i niezwykłe. I coś tak prostego, jak wyciągnięcie świstka papieru z gabloty w uniwersyteckim muzeum (ze względu na swoją pracę, nasi bohaterowie mają klucz do tej gabloty, więc wspomniane zadanie naprawdę nie jest dla nich czymś trudnym do wykonania) – Ted i Hilde traktują tak, jakby w grę wchodziło wykradzenie Mony Lisy z Luwru. Dzięki temu przygody naszych bohaterów z jednej strony są zabawnie urocze, a z drugiej – jest w tym coś niezwykle realistycznego, bo gdyby nam przydarzyło się przeżywać podobne rzeczy – pewnie zachowywalibyśmy się dokładnie tak samo, jak Ted z Hildem.
Tylko bez dramy!
Para głównych bohaterów Cold Brook swoim zachowaniem co chwila potwierdza, że mężczyźni rozwijają się do piątego roku życia, a potem już tylko rosną. Problem w tym, że Ted i Hilde nie są małolatami – obydwoje mają żony oraz dzieci. I o ile film świetnie przedstawia ich przyjaźń, to już nie do końca radzi sobie z pokazaniem, jakimi panowie są mężami i ojcami.
To znaczy, film próbuje coś na ten temat powiedzieć, ale nie zagłębia się w temat. Podczas oglądania odniosłam wrażenie, że po zagraniu w The Neighbor Fichtner stwierdził, że pewne motywy z tamtego filmu mógłby zaadoptować w Cold Brook, ale potem się przestraszył, że jest to zbyt smutne i za bardzo dramatyczne, i z całego pomysłu się wycofał.
Brak zagłębienia się w życie rodzinne obydwu bohaterów i pokazania jakiś napięć i zgrzytów w ich beztroskim życiu, jest największą wadą Cold Brook. Bo niby pod koniec filmu Ted docenia, jaką ma wspaniałą żonę, ale co z tego, skoro wcześniej nie było widać, że z ich małżeństwem jest coś nie tak.
Cold Brook totalnie olał też kwestię ojcostwa. Wiemy, że Ted ma syna, a Hilde dwie córki (z których jedna ma chłopaka), ale nic ponad to. I to jest mega rozczarowujące, bo liczyłam na to, że Fichtner, który w wywiadach kilka razy dość mądrze opowiadał o tym, jak wychowuje swoje dzieci, zawrze w filmie jakieś przemyślenia na temat bycia ojcem.
Fabuła się nie liczy, kiedy dobrze się bawisz
Wspomniany wyżej brak dramatyzmu w dużej mierze wynika z tego, że Cold Brook jest typowym feel good movie, czyli produkcją, której głównym celem jest wprawienie widza w dobry nastrój. I to udaje się filmowi Fichtnera naprawdę dobrze. Bo choć akcja Cold Brook nie toczy się szybko, to oglądanie przygód Teda i Hilde'a nie nudzi, jest tu wiele scen, które autentycznie śmieszą i od całego filmu bije łagodna i spokojna, pozytywna energia.
Wesoły klimat Cold Brook sprawił natomiast, że potrafiłam przymknąć oko na fabułę, która momentami była bardzo grubymi nićmi szyta. Przy czym ta kuleje głównie za sprawą tego, iż scenariusz filmu przeleżał w szufladzie dziesięć lat. I wiele elementów, które dekadę temu zupełnie by mi nie przeszkadzały (jak wspomniany brak dramatyzmu i kiepsko zarysowane relacje rodzinne) – teraz dość mocno biją po oczach.
Innymi słowy, Cold Brook świetnie spisuje się jako lekka produkcja, która ma rozgrzać nasze serducho w zimny, zimowy wieczór, ale zupełnie nie daje rady jako film festiwalowy, który skłaniałby do jakiś głębszych przemyśleń (choć, co ciekawe – Cold Brook został na kilku festiwalach doceniony i nagrodzony).
Bill za kamerą
Trudno jest mi ocenić, jak Fichtner spisał się w roli autora scenariusza. Częściowo dlatego, bo aktor nie pisał tego scenariusza samodzielnie. Poza tym mam na uwadze to, że w przypadku filmów wysokobudżetowych, część pieniędzy idzie na zatrudnienie specjalistów, którzy poprawiają i redagują scenariusz, a produkcje niezależne nie mają na coś takiego funduszy. I wydaje mi się, że w Cold Brook zabrakło pomocy takiego właśnie scenariuszowego redaktora.
Nie umiem też do końca stwierdzić, czy Bill jest dobrym reżyserem. Wydaje mi się jednak, że z reżyserią jest podobnie, jak z efektami specjalnymi. To znaczy: efekty specjalne zauważamy dopiero wtedy, kiedy są kiepskie i widać, że coś jest z nimi nie tak. A na reżyserię zwracamy uwagę, kiedy aktorzy grają nienaturalnie i niewiarygodnie.
W przypadku Cold Brook wszystko działało jak w zegarku, więc Bill w roli reżysera chyba spisał się bardzo dobrze.
I jeśli od strony technicznej miałabym się czegoś czepiać, to byłby to montaż. To znaczy – zazwyczaj wszystko było w porządku. Pojawiło się jednak kilka ujęć, które moim zdaniem trwały zbyt długo (głównie były to sceny, w których Ted i Hilde jechali gdzieś samochodem). Było też kilka sytuacji odwrotnych, czyli takich, w których w trakcie montażu pokazano za mało, przez co nie do końca rozumiałam, co się dzieje (przykładowo było pokazane, jak Ted budzi się w środku nocy, potem stoi przy muzealnej gablocie, a następnie jest poranek i nasz bohater przygotowuje śniadanie – wtedy i nie miałam pojęcia, czy mężczyzna na serio pojechał w nocy do muzeum, czy tylko mu się to przyśniło). Zupełnie nie zadziałała też scena otwierająca Cold Brook, która z założenia miała chyba wyglądać jak film sensacyjny (bezbronny mężczyzna ucieka przez las przed grupą uzbrojonych ludzi), ale szybko się okazało, że nie ma się czego bać (bo uzbrojeni mężczyźni mieli pistolety do paintballa).
Wspomnianych błędów montażowych było jednak zaledwie kilka i podejrzewam, że większość widzów w ogóle nie zwróci na nie uwagi (tak naprawdę, tylko ten z początku filmu mocno rzucał się w oczy).
Ile jest Billa w Tedzie i Hilde'a w Kimie?
William Fichtner i Kim Coates od wielu lat są najlepszymi przyjaciółmi. Nie wiem, w jaki sposób panowie postępują, kiedy prywatnie są razem; widziałam jednak kilka ich wspólnych wywiadów i aktorzy zachowywali się wtedy dokładnie tak samo, jak Ted i Hilde w Cold Brook.
Z tego powodu z oceną reżyserskich zdolności Fichtnera jest jeszcze jeden – trudno określić, na ile kierował on aktorami na planie swojego filmu, a na ile – po prostu pozwalał im być sobą. Z drugiej strony – wszystko, co widzimy na ekranie wygląda bardzo naturalnie, więc może taki sposób „reżyserowania” nie był zły? Zwłaszcza, że większość widzów raczej nie zorientuje się, iż nie ogląda aktorów odgrywających swoje role, tylko dwóch kumpli, którzy na serio wygłupiają się przed kamerą.
Podczas oglądania Cold Brook udało mi się wyłapać kilka nawiązań do prywatnego życia Fichtnera. I podejrzewam, że takich smaczków jest w filmie znacznie więcej – z tym, że pozostałe easter eggi dostrzegą tylko osoby, które znają aktora osobiście.
Piszę o tym, bo podejrzewam, że właśnie za sprawą tego przeplatania się scenariusza z życiem prywatnym, Bill nie przedstawił bardziej szczegółowo relacji Teda z jego rodziną. Z jednej strony aktor mógł się bać, że pokaże wtedy coś za bardzo osobistego. Z drugiej pewnie wiedział, że widzowie będą się zastanawiać, jak bardzo jego małżeństwo jest podobne do małżeństwa granej przez niego postaci i dlatego wolał nie pokazywać tych elementów filmu w sposób zbyt dramatyczny.
Przy czym – podkreślę jeszcze raz – to tylko moje gdybanie i próba usprawiedliwienia Fichtnera. Równie prawdopodobne jest to, że scenariusz Cold Brook po prostu był wadliwy.
Czy warto było tyle czekać?
Największy problem z ocenianiem filmów, na których z jakiegoś powodu mi zależy polega na tym, że z jednej strony mam wobec nich zawyżone oczekiwania, a z drugiej – nie mam serca surowo ich oceniać. Nie inaczej jest w przypadku Cold Brook.
Widać, że nie jest to produkcja nakręcona pod Oscary. I – jeśli zna się kontekst powstawania filmu – w niemal każdej scenie da się dostrzec, że całość została nakręcona przez paczkę znajomych, którzy chcieli przede wszystkim miło spędzić czas na planie. Dzięki temu Cold Brook przyjemnie się ogląda, ale niestety na tym walory tej produkcji się kończą. Bo film niemal w ogóle nie zaskakuje, nie wzrusza i nie pobudza do jakiejś głębszej refleksji. To taka rzecz, którą można zobaczyć raz i do której nie ma potrzeby wracać.
Przyznaję, podczas oglądania Cold Brook świetnie się bawiłam. Ale gdy pierwsza radość minęła, ze smutkiem stwierdziłam, że po tylu latach czekania liczyłam na coś więcej. Bo dzieło Fichtnera, choć nie jest nieudane, byłby dużo lepsze, gdyby miało swoją premierę jakieś dziesięć lat temu. Wtedy bowiem nie tylko tworzyło się inne filmy, ale też moje oczekiwania względem popkultury oraz światopogląd różniły się od tych, które mam teraz. Cold Brook posiada bowiem masę elementów, które uwielbiam – opowiada o zwyczajnych, ale sympatycznych bohaterach, ma w sobie szczyptę magii, a w jego tworzenie włożono masę serca i to widać, bo emanuje od niego masa pozytywnej energii. Życie składa się jednak nie tylko z tęczy i jednorożców, a światło najlepiej da się dostrzec w mroku i właśnie dlatego filmy powinny mieć w sobie jakieś elementy dramatyczne. Bez nich trudno jest mi się zżyć nawet z najbardziej sympatycznymi bohaterami.
Pocieszające jest to, że Cold Brook zebrał masę ciepłych recenzji oraz kilka nagród. Może więc to zachęci Fichtnera do pisania następnych scenariuszy i reżyserowania kolejnych filmów? A także sprawi, że nowe dzieło uda mu się nakręcić w mniej, niż dziesięć lat. Czego – w ramach spóźnionych życzeń urodzinowych – z całego serca Williamowi życzę.
Natomiast wam mimo wszystko polecam zobaczyć Cold Brook – zwłaszcza teraz, zimą, bo film na pewno rozgrzeje wasze serducha i wywoła uśmiech na twarzy. Bez względu na to, czy kibicujecie Fichtnerowi tak, jak ja, czy też nie.
Nie bądź pirat!
Zobacz na Upflix, gdzie obejrzeć omawianą produckję legalnie!
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: Buffalo Niagara Film Office; o ile nie zostało stwierdzone inaczej, pozostałe zdjęcia są kadrami z filmu Cold Brook