Kiedy pierwszy człowiek wylądował na Księżycu, mój Tata miał osiem lat.
Moja Babcia specjalnie na tą okazję kupiła telewizor. To był pierwszy taki odbiornik w okolicy, więc w nocy, 20 lipca 1969 roku, w jej domu zebrała się połowa sąsiadów i znajomych.
Telewizor miał mały ekran, obraz był czarno-biały, bardzo śnieżył i niewiele było na nim widać, ale i tak o trzeciej w nocy, wszyscy zebrani w domu mojej Babci – razem z moim Tatą – słuchali, jak Neil Armstrong wypowiada historyczne słowa i patrzyli, jak astronauta podskakuje po powierzchni Srebrnego Globu.
Wiecie, co dla mnie jest najwspanialsze w tym, że człowiek wylądował na Księżycu? Wcale nie ten wielki krok dla ludzkości.
Pomyślcie tylko: to były czasy Zimnej Wojny i Żelaznej Kurtyny, więc w Bloku Wschodnim osoby u władzy mogły spokojnie stwierdzić, że informację o lądowaniu Amerykanów na Księżycu należy ocenzurować lub przynajmniej – ograniczyć ją do minimum. Ale pomimo tego doszli do wniosku, że to naprawdę jest WIELKIE WYDARZENIE dla całej ludzkości – bez względu na podziały polityczne. I to dzięki temu mój Tata mógł oglądać pierwsze kroki Neila Armstronga, razem z milionami ludzi na całym świecie.
Innymi słowy: lądowanie na Księżycu jest pięknym symbolem tego, że pomimo wszystkich rzeczy, które dzielą ludzkość – zawsze da się odnaleźć coś, co nas połączy. I właśnie dlatego dla mnie dzisiejszy dzień jest czymś więcej, niż tylko pięćdziesiątą rocznicą czyjegoś spaceru.
Choć jednocześnie trochę mi szkoda, że do tej pory nie udało się nam wybudować bazy na Księżycu. Ale kto wie, może za następne pięćdziesiąt lat…
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: kadr z nagrania lądowania na Księżycu, dostępnego na stronie NASA
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj.