Jakiś czas temu świat oszalał na punkcie łapania Pokémonów, natomiast tego lata serca fanów mobilnych gier „chodzonych” stara się skraść Harry Potter. A ponieważ pogoda zachęca do spacerów postanowiłam pójść za modą i sprawdzić jak prezentuje się w Wizards Unite oraz kilka innych produkcji tego typu.
W poszukiwaniu Znajdziek
Zacznijmy od głównego bohatera dzisiejszego wpisu, czyli gry Harry Potter: Wizards Unite. Aplikację stworzyła firma Niantic, która wcześniej dała nam słynne Pokémon GO. Co stety bądź niestety sprawia, że Wizards Unite jest bardzo podobne do tej wcześniejszej produkcji.
Mechanika łapania
W grze jesteśmy czarodziejem, pracownikiem Ministerstwa Magii, którego zadaniem jest znajdowanie Znajdziek, czyli przedmiotów, magicznych stworków i ludzi, którzy w wyniku działania pewnego zaklęcia zniknęli z miejsc, w których normalnie powinni przebywać. Żeby złapać Znajdźkę musimy możliwie jak najszybciej i jak najdokładniej machnąć magiczną różdżką, czyli narysować znajdujący się na ekranie telefonu wzór. Na takiej samej zasadzie walczymy z magicznymi stworami, które również możemy czasem spotkać na naszej drodze.
Sam pomysł na to, by rzucać zaklęcia poprzez rysowanie ich na ekranie jest całkiem fajny. Problem polega na tym, że nie mamy żadnego wpływu na to, jaki czar zostanie w danym momencie użyty. A to odbiera grze sporo frajdy, bo przecież w byciu czarodziejem nie powinno chodzić o to, by biernie odtwarzać kształt symbolu, który podrzuci nam telefon. I taki nie wymagający myślenia mechanizm sprawia, że czarowanie szybko staje się mało emocjonujące.
Dodatkową wadą tego rozwiązania jest to, że aplikacja wybiera zaklęcia losowo. Co prowadzi czasem do sytuacji, w której przy teoretycznie łatwej do złapania Znajdźce musimy zakreślić mega skomplikowany symbol, a przy Znajdźce trudnej – coś banalnie prostego.
Jedna z różnic pomiędzy Pokémon GO i Wizards Unite polega na tym, że w tej pierwszej grze widzieliśmy na mapie, na jakiego Pokémona możemy zapolować, natomiast ta druga pokazuje nam tylko typ Znajdźki, bez zdradzania, o którą dokładnie Znajdźkę chodzi. Mam co do tego rozwiązania mieszane uczucia. Z jednej strony jest ono spoko, bo nie musimy się frustrować, że akurat teraz, kiedy jesteśmy na ważnym zebraniu i nie możemy wyjść na spacer, w naszej okolicy, ale poza naszym zasięgiem, pojawiła się Znajdźka, jakiej jeszcze nie złapaliśmy. Z drugiej natomiast – ponieważ nigdy nie wiemy, co się nam trafi, może się okazać, że po raz piąty z rzędu będziemy łapać tą samą Znajdźkę. Co z resztą generuje kolejny problem, o którym napiszę za chwilę.
Na podobnej zasadzie dwojako można oceniać zasięg pola widzenia naszego czarodzieja. Jest ono dość ograniczone, dzięki czemu znów – nie musimy się martwić, że kilometr od nas właśnie pojawiło się coś fajnego. Ale gdybyśmy wiedzieli, że kilometr od nas pojawiło się coś fajnego, to może wyszlibyśmy na spacer, by to coś zdobyć?
Uzupełnianie energii
Rzucenie każdego zaklęcia zużywa naszą magiczną moc, którą możemy uzupełnić popijając w gospodach herbatki (z prądem?).
I tu pojawia się chyba największa wada gry. Gospody znajdują się bowiem w dokładnie tych samych miejscach, co punkty ładowania z Pokémon GO. To oznacza, że jeśli mieszkacie w centrum miasta, jakiejś atrakcyjnej turystycznie okolicy lub po prostu – gospoda znajduje się pod waszym domem, to będzie się wam grało dużo łatwiej, niż osobom, które podobnego szczęścia nie mają.
Prosty przykład: pracuję w centrum miasta i tam bez wstawania z krzesła jestem w zasięgu dwóch gospód (nie mówcie o tym mojemu szefowi!). Natomiast na przedmieściach – gdzie mieszkam – do najbliższej gospody mam jakiś kilometr. Do innego specjalnego punktu w grze, jakim jest szklarnia, też kilometr – tyle, że w przeciwną stronę.
Rozumiem, że za przypisywaniem tak zwanych point of interest do konkretnych, znajdujących się w „prawdziwym” świecie miejsc, stoi idea, by zachęcić graczy do zwiedzania i odkrywania okolicy. Rzecz w tym, że to powoduje straszną geo-dyskryminację, czyli sytuację, w której poziom trudności gry w dużej mierze zależy od naszego położenia geograficznego. A przecież żadna forma dyskryminacji nie jest fajna i nie powinna ona mieć miejsca zwłaszcza w promującym pozytywne wartości świecie Harry'ego Pottera.
Konieczność chodzenia
Tak, jak napisałam wcześniej, w grach takich, jak Wizards Unite chodzi głównie o to, byśmy wyszli na spacer. I wędrujemy nie tylko po to, by odnajdywać Znajdźki i inne artefakty, ale też by „wychodzić” Świstokliki, które zapewniają nam dostęp do dodatkowych gadżetów. Czyli, innymi słowy – aby uruchomić Świstoklik, musimy wcześniej przejść odpowiedni dystans.
Problem w tym, że żeby nasza wędrówka się liczyła, aplikacja musi być cały czas włączona. Opcja „wrzucam telefon do plecaka i idę na wycieczkę” całkowicie odpada, bo jeśli zrobimy coś takiego, to po odblokowaniu telefonu nasz wirtualny czarodziej po prostu teleportuje się z miejsca w którym byliśmy przed wyłączeniem ekranu, do tego w którym jesteśmy teraz, a przebyty dystans nie zostanie policzony.
O ile kilka lat temu, w czasach Pokémon GO taki mechanizm można było jeszcze jakoś usprawiedliwić, tak obecnie, kiedy coraz więcej osób ma na rękach opaski fit, a w telefonach aplikacje, które non-stop automatycznie liczą nasze kroki i przebyty dystans, naprawdę głupie jest to, że Wizards Unite nie potrafi działać w tle lub korzystać z danych ze wspomnianych urządzeń i programów.
Inna sprawa, że ludzie to leniwe bestie i już w czasach Pokémon GO zaczęli kombinować i zamiast wędrować, woleli w ramach gry używać bardziej zmotoryzowanych sposobów przemieszczania się. Dlatego firma Niantic wprowadziła ograniczenie – jeśli poruszamy się za szybko, Wizards Unite stwierdza, że jedziemy samochodem i „wychadzanie” Świstoklików przestaje działać. W czym leży problem? W tym, że mechanizm ten jest bardzo wyczulony. Do tego stopnia, że za poruszanie się samochodem aplikacja uznaje nawet… powolną jazdę na deskorolce.
Pojedynki z innymi graczami
Niestety nie miałam możliwości sprawdzenia, jak działa ten mechanizm. Dlaczego? Z prostego powodu – żeby wziąć udział w pojedynku, trzeba znaleźć się w pobliżu specjalnego point of interest. A ja byłam zbyt leniwa, by udać się pod najbliższy supermarket, gdzie taki punkt się znajdował (kilometr w inną stronę, niż gospoda lub szklarnia) i testować tą opcję. Nie wspominając już o tym, że nie wiedziałam, czy będę się pojedynkować z graczem z drugiego końca świata, czy też z osobą, która będzie sterczeć pod tym samym supermarketem, co ja. I jak rozumiecie trochę się bałam, że w grę może wchodzić ta druga opcja.
Czasochłonność
Ciekawym mechanizmem Wizards Unite jest rozszerzona rzeczywistość, która nakłada elementy gry na świat wokół nas. Rzecz w tym, że taki bajer bawi przez pięć minut, a potem najprawdopodobniej go wyłączycie, bo niepotrzebnie przedłuża on rozgrywkę. W końcu im szybciej uporacie się z każdą Znajdźką, tym więcej uda się wam ich złapać na pojedynczym spacerze.
Problem w tym, że choć możemy wyłączyć rozszerzoną rzeczywistość, to nie da się tego samego zrobić z animacjami pokazującymi łapanie Znajdźek. A te nie dość, że trwają długo, to na dodatek – jeśli widzimy je któryś raz z rzędu (bo tak, jak pisałam – Znajdźki lubią się powtarzać) – robią się bardzo irytujące.
Podsumowanie
Trochę tu pomarudziłam, ale muszę przyznać, że Harry Potter: Wizards Unite prezentuje się naprawdę ładnie i gra się w niego całkiem przyjemnie. Przynajmniej na początku, bo gra niestety dość szybko mi się znudziła. Z tym, że ja nie jestem fanką świata wykreowanego przez J.K. Rowling (to znaczy nie twierdzę, że go nie lubię – po prostu jest mi on obojętny) – i może miłośnicy Harry'ego Pottera będą bawić się w Wizards Unite lepiej, niż ja. Choć z drugiej strony – jeśli wcześniej irytowało was Pokémon GO, to nowa gra studia Niantic raczej nie przypadnie wam do gustu.
W skrócie:
radocha z gry: początkowo duża, ale z czasem maleje
trudność uzupełniania energii: zależy od miejsca, w którym przebywamy
zasięg postaci: mały
zróżnicowanie rozgrywki: małe
szanowanie czasu gracza: małe
konieczność spacerowania: duża
(tej kwestii nie poddaję ocenie, bo dla jednych konieczność spacerowania będzie plusem, a dla innych – minusem)
zalety: świat Harry'ego Pottera, ładna rzeczywistość rozszerzona, możliwość pobrania większości elementów gry do pamięci telefonu (co znacząco zmniejsza zużycie danych mobilnych), polska wersja językowa
wady: brak wpływu na rzucane zaklęcia, geo-dyskryminacja, brak możliwości wcześniejszego sprawdzenia typu Znajdźki, duża wrażliwość na wykrywanie jazdy samochodem, długie i powtarzające się animacje
Lepiej być magiem, niż czarodziejem
Moje narzekanie na Wizards Unite w dużej mierze wynika z tego, że wiem, iż mechanika gry mogłaby być lepsza. Jaka? Chociażby taka, jak w powstałej ponad rok przed Wizards Unite – produkcji Maguss.
Zanim przejdziemy dalej: drobna, ale istotna uwaga. W Maguss dość mocno zagrywałam się zeszłego lata, jednak potem zrobiłam sobie przerwę. Teraz, na potrzeby tego Dyrdymała zainstalowałam aplikację na nowo, ale przeklikałam ją dość pobieżnie. Dlatego w opisie gry mogą pojawić się pewne nieścisłości, które wynikają zarówno z mojej kiepskiej pamięci, jak i tego, że przez ostatni rok w aplikacji mogły zajść zmiany, których nie zauważyłam.
Mechanika
Ogólne założenia gry Maguss są niemal takie same, jak w Wizards Unite: rozwijamy swoje umiejętności, walczymy z przeciwnikami, zbieramy ziółka, ważymy eliksiry. Zasadnicza różnica polega na tym, że Maguss jest bardziej interaktywny.
Zamiast kolekcjonowania Znajdziek, toczymy magiczne pojedynki z napotkanymi na mapie stworami. Podobnie, jak w Wizards Unite, zaklęcia rzucamy poprzez narysowanie odpowiedniego symbolu na ekranie telefonu. Ale to my wybieramy, z jakim zaklęciem będą powiązane poszczególne gesty. I co najważniejsze – sami decydujemy jaki czar w danym momencie rzucić. A odpowiednia taktyka ma tu duże znaczenie, bo każdy stwór inaczej reaguje na poszczególne zaklęcia i sam posługuje się innym typem czarów. Natomiast same zaklęcia nie tylko mają różnorakie działanie, ale też zużywają inną ilość naszej energii – trzeba więc rzucać je w przemyślany sposób. To z kolei powoduje, że magiczne potyczki w Magussie są znacznie bardziej angażujące i emocjonujące od tych w Wizards Unite.
Uzupełnianie energii
W Maguss zamiast magicznej mocy (która uzupełnia się automatycznie), musimy dbać o nasz poziom punktów życia. A ten da się podreperować magicznymi eliksirami, które z kolei możemy przyrządzić ze znalezionych ziółek i innych składników. Gra nie stosuje geo-dyskryminacji, dzięki czemu wszędzie szanse na natknięcie się na potrzebne składniki są takie same.
Warto wspomnieć też o pewnym drobnym, ale ciekawym rozwiązaniu. W Wizards Unite po prostu klikamy w przycisk „stwórz eliksir”. W Magussie przed rozpoczęciem pichcenia eliksiru gramy w mini-grę, której wynik decyduje o tym, jak silny będzie przygotowany przez nas wywar. Więc znów – nie jesteśmy tu biernymi klikaczami i mamy wpływ na rozgrywkę!
Konieczność chodzenia
Gra nie wymaga od nas „wychadzania” artefaktów. Na mapie umieszczone są natomiast ukryte skrzynie ze skarbami. Radar pokazuje jedynie czy do takiego skarbu się zbliżamy, czy też się od niego oddalamy. I dopiero kiedy znajdziemy się w jego pobliżu – zostaje nam dokładniej pokazane jego położenie.
Bardzo fajną rzeczą jest to, że stwory w grze nie stoją nieruchomo w jednym miejscu i cały czas się przemieszczają. To sprawia, że mogą one nie tylko nam uciec lub się do nas zbliżyć, ale też – podejść i nas zaatakować!
Poza tym standardowo – im więcej chodzimy, tym większe mamy szanse na znalezienie ziółek lub natknięcie się na stwory, z którymi możemy walczyć.
Pojedynki z innymi graczami
Sprawa jest prosta: nie musimy sterczeć pod żadnym supermarketem. Po prostu w dowolnym miejscu na Ziemi klikamy w przycisk i gra odnajduje innego gracza, z którym możemy walczyć.
Sama potyczka wygląda natomiast dokładnie tak samo, jak w przypadku walczenia ze stworami. Z jedną różnicą: nie wiemy, jakim zestawem czarów operuje nasz przeciwnik.
Czasochłonność
Animacje w Maguss są bardzo oszczędne. Dużym plusem jest to, że podczas pojedynków możemy je zupełnie pominąć i tym samym znacząco przyśpieszyć przebieg rozgrywki.
Nieco problematyczne są natomiast reklamy. To znaczy – nie są one nachalne i nie wyskakują bez pytania. Po prostu gra w wielu miejscach daje nam możliwość zwiększenia wygranej, po obejrzeniu reklamy. W żadnym wypadku nie musimy tego robić, ale pokusa jest duża. Z tym, że – no właśnie – takie reklamy bardzo spowalniają rozgrywkę (każdy klip trwa pół minuty).
Niemniej, ze wszystkich przetestowanych przeze mnie na potrzeby tego Dyrdymała gier – Maguss najbardziej szanuje czas swoich graczy.
Podsumowanie
Maguss jest tym, czym mogłoby być Wizards Unite, gdyby twórcy gry z uniwersum Harry'ego Pottera nie zrobili magicznego klona Pokémon GO. Jeśli więc poszukujecie aplikacji, która będzie od was wymagać nie tylko chodzenia, ale także taktycznego myślenia – podejrzewam, że Maguss przypadnie wam do gustu.
W skrócie:
radocha z gry: początkowo gra jest dość trudna i może frustrować, ale szybko wciąga
trudność uzupełniania energii: średnia (trzeba się nachodzić, by znaleźć składniki eliksirów)
zasięg postaci: średni (ale można go zwiększyć eliksirem)
zróżnicowanie rozgrywki: duże
szanowanie czasu gracza: duże
konieczność spacerowania: średnia
zalety: ciekawa mechanika czarowania, klimatyczna oprawa graficzna, możliwość przewijania animacji
wady: poziom trudności, reklamy, to nie jest Harry Potter
Kanapowy łowca dinozaurów
Trzecią grą, którą przetestowałam jest Jurassic World Alive. Produkcja miała swoją premierę jakiś rok temu, ale nie sięgnęłam po nią wtedy, bo stwierdziłam, że na pewno będzie to kolejne Pokémon GO. Okazało się, że byłam w gigantycznym błędzie, bo Jurassic World ma zupełnie inną mechanikę i ze wszystkich, przetestowanych przeze mnie gier „chodzonych”, najbardziej przypadł mi do gustu.
Mechanika łapania
W Jurassic World Alive uganiamy się nie tylko za dinozaurami, ale też innymi, prehistorycznymi stworzeniami. Sam mechanizm „łapania” jest prosty: kierujemy dronem, który strzela rzutkami, które z kolei pobierają DNA zwierzaków (na zdrowy rozum jest to trochę nielogiczne, ale mniejsza o to). Podczas takiego „polowania” musimy trafiać wyznaczone punkty na ciele stworka. A im celniejszy strzał, tym więcej DNA udaje się nam zdobyć.
Haczyk polega na tym, że zwierzaki nie stoją w miejscu, tylko przed nami uciekają (i nie robią tego w linii prostej!). A im więcej razy zostaną ustrzelone, tym szybciej zaczynają zwiewać. Mało tego – każde stworzenie ma inny sposób poruszania się: jedne będą ociężale człapać, inne podskakiwać, a jeszcze inne – latać. To powoduje z kolei, że każde polowanie jest niepowtarzalne i nie ma tu mowy o rutynie.
Uzupełnianie energii
W grze mamy trzy typy zasobów: amunicję do drona, monety do ulepszania dinozaurów i banknoty, które możemy wykorzystać między innymi do dokupienia pierwszych dwóch zasobów. Wszystkie z tych przedmiotów możemy znaleźć w specjalnych skrzynkach, których zawartość jest losowa i uzupełnia się co kwadrans.
Część takich skrzynek ma stałą lokalizację, inne – zmieniają położenie co jeden, dwa dni. Gra nie stosuje geo-dyskryminacji i co więcej – skrzynki są rozsiane po świecie na tyle gęsto, że niemal wszędzie będziemy w zasięgu przynajmniej kilku z nich. Dzięki temu raczej nie znajdziemy się w sytuacji, w której skończy się nam amunicja do drona i albo za nowe naboje będziemy musieli zapłacić prawdziwymi pieniędzmi, albo przejść kilka kilometrów do najbliższego punktu ładowania.
Konieczność chodzenia
Dinozaury możemy łapać w promieniu 150 metrów od nas, co sprawia, że ze wszystkich wymienionych przeze mnie gier – w Jurassic World Alive zasięg naszego działania jest największy. Ale jest w tym jeden haczyk. Wirtualny dron, którym sterujemy, jest zasilany na baterie. To sprawia, że im dalej od nas znajduje się dinozaur, tym mniej baterii (i tym samym czasu) mamy, by do niego postrzelać. Co z kolei powoduje, że niekiedy warto przejść się te sto-pięćdziesiąt metrów, by znaleźć się bliżej dinozaura i tym samym zwiększyć szanse na zdobycie większej ilości jego DNA.
Na podobnej zasadzie działają skrzynki z amunicją i pieniędzmi. Im bliżej do nich podejdziemy, tym znajdziemy w nich więcej fantów.
Gra oferuje nam także dość duże pole widzenia (na oko wynosi ono około pół kilometra). A przecież nic nie motywuje do spontanicznego spaceru bardziej, niż wypatrzenie na horyzoncie wartego upolowania dinozaura!
Pojedynki z innymi graczami
DNA zdobyte podczas polowań służy do tego by tworzyć dinozaury, a potem awansować je na wyższe poziomy. Co więcej możemy łączyć ze sobą DNA różnych gatunków i tworzyć dinozaury-hybrydy. A po co to wszystko? Po to, by potem wystawiać nasze dinozaury do pojedynków. Takie potyczki – z komputerem lub innymi graczami – są głównym i zarazem najciekawszym, elementem gry. I o ile z wirtualnym przeciwnikiem możemy mierzyć się tylko przy specjalnych punktach na mapie, tak w przypadku potyczek z innymi graczami – nasze położenie geograficzne nie ma znaczenia.
Zasady pojedynków są proste. Wybieramy osiem dinozaurów, które będą naszą „ekipą uderzeniową”. Potem z tej grupy są losowane cztery, które wezmą udział w walce. Wygrywa ten gracz (lub komputer), kto pierwszy pokona trzy dinozaury przeciwnika.
Rzecz w tym, że każdy dinozaur posiada inne cechy oraz zestaw umiejętności. Jedne będą poruszały się szybciej, dzięki czemu będą miały pierwszeństwo w wykonaniu ruchu, inne będą powolne, ale mocno opancerzone, a jeszcze inne – będą miały dużą siłę ataku, ale małą wytrzymałość. Niektóre potrafią spowolnić przeciwnika, inne umieją wytworzyć wokół siebie pole ochronne, a jeszcze inne – odgryzą się, gdy zostaną zaatakowane.
Mechanika pojedynków sprawia, że trochę przypominają one mini partyjki szachowe. Musimy nie tylko mądrze wykorzystać dinozaury, które mamy do dyspozycji, ale też przewidzieć, jaki ruch wykona nasz przeciwnik i go uprzedzić. Co z kolei sprawia, że udział w prawie każdej potyczce jest mocno emocjonujący.
Napisałam „prawie”, bo gra nie zawsze radzi sobie z odpowiednim parowaniem graczy do takich pojedynków. I dość często zdarza się, że nasz przeciwnik ma dinozaury o tyle lepsze od naszych, że nie mamy absolutnie żadnych szans, by go pokonać. I gdyby takie sytuacje były sporadyczne, można by na nie przymknąć oko. Niestety sama często trafiam na takich źle dobranych przeciwników nawet kilka razy pod rząd. Co – jak się pewnie domyślacie – jest mocno frustrujące.
Choć, żeby być fair, muszę nadmienić, że zdarzają się też sytuacje odwrotne, czyli takie, w których to ja pokonuję przeciwnika przy użyciu jednego dinozaura. Co z jednej strony cieszy, ale z drugiej – najlepsze są takie potyczki, w których gracze mają tak samo mocne dinozaury i wygrywa ten, który jest lepszym strategiem.
Wróćmy jednak do zalet Jurassic World Alive. Dużym plusem jest tu to, że (w odróżnieniu od wcześniej opisywanych gier), zdrowie naszych dinozaurów restartuje się po każdej potyczce. Nie musimy więc martwić się o to, że jeśli któryś z naszych zwierzaków oberwie, to potem będzie potrzebował czasu na rekonwalescencję. Jedyne, co tracimy w wyniku przegranej, to (poza dumą i honorem ︎;) punkty w rankingu graczy. Co wbrew pozorom może być dość bolesne, bo im wyżej w tym rankingu jesteśmy, tym lepsze nagrody otrzymujemy za zwycięstwa w pojedynkach.
Czasochłonność
W niektórych momentach gry pojawiają się trwające kilka sekund animacje. Na szczęście są one krótkie i pasują do klimatu gry, dzięki czemu zupełnie nie przeszkadzają. Choć nie ukrywam, że czasem chciałoby się je przewinąć.
Dużo większy, wręcz gigantyczny problem leży w czekaniu na rozpoczęcie pojedynku z innym graczem. Chodzi o to, że potyczka nie rozpocznie się, dopóki arena do pojedynków nie załaduje się zarówno tobie, jak i twojemu przeciwnikowi. A to może nastąpić już po kilku sekundach albo przeciągnąć się nawet do dwóch minut. Rzecz w tym, że kiedy już jesteśmy w trybie czekania, to nie możemy anulować bitwy. Ba – zrestartowanie aplikacji także nie załatwi sprawy, bo po ponownym uruchomieniu gra wróci do trybu czekania. Co jest o tyle głupie, że zwykle, jeśli arena do pojedynków nie załaduje się w przeciągu pół minuty, to nie ma szans, by zaskoczyła później. Pomimo tego trzeba odczekać te dwie minuty – tylko po to, by na końcu zobaczyć komunikat, że pojedynek się nie odbędzie. A to jest naprawdę wkurzające.
Podsumowanie
Ze wszystkich opisanych przeze mnie gier, Jurassic World Alive jest produkcją najbardziej strategiczną. Tu liczy się nie tylko to, jak rozegramy pojedyncze bitwy, ale także długofalowe planowanie oraz zarządzanie zasobami jakim jest DNA dinozaurów oraz monety na ich awansowanie. Mi taka mechanika gry przypadła do gustu, ale zdaję sobie sprawę, że może ona nie przemawiać do wszystkich.
W skrócie:
radocha z gry: ogólnie duża, ale pojedynkowanie się z dużo silniejszymi graczami może demotywować
trudność uzupełniania energii: mała
zasięg postaci: duży
zróżnicowanie rozgrywki: duże
szanowanie czasu gracza: średnie
konieczność spacerowania: mała
zalety: mechanika polowania na dinozaury, zasady pojedynków z innymi graczami, dinozaury!
wady: niesprawiedliwy dobór przeciwników do pojedynków, konieczność czekania na załadowanie pojedynku, na późniejszych etapach gry ulepszanie dinozaurów robi się trudne, co może frustrować
Słowiańskie stwory omijaj z daleka
Na potrzeby tego Dyrdymała przetestowałam jeszcze jedną grę: polską produkcję Slavic Monsters. Aplikacja miała swoją premierę mniej więcej w tym samym czasie co Pokémon GO. Twórcy zaznaczali jednak, że program znajduje się dopiero we wczesnej fazie testowej i wiele jego elementów nie będzie działać. Z ciekawości przez krótki czas bawiłam się wtedy tą grą i robiła ona całkiem niezłe wrażenie oraz dawała nadzieję, że jeśli zostanie dopracowana, stanie się godnym przeciwnikiem dla produkcji studia Niantic.
Teraz wróciłam do świata Slavic Monsters zaciekawiona, jak przez kilka lat mojej nieobecności rozwinął się ten projekt. I z żalem odkryłam, że prawie wcale. Co jest nie tylko przykre (bo jednak to rodzima produkcja, więc mocno jej kibicuję), ale też dość zaskakujące, bo co i rusz słyszę, że twórcy gry zyskali rządowe lub unijne fundusze na rozwój projektu, tymczasem tych pieniędzy zupełnie w grze nie widać.
Ze względu na powyższe, tej aplikacji nie będę analizować. Zgłaszam jedynie, że nie warto tracić na nią czasu. Przynajmniej na razie, bo ciągle mam nadzieję, że pewnego dnia projekt rozwinie się na tyle, że będzie go można stawiać na równi z innymi, wspomnianymi tu produkcjami.
Czary czy dinozaury?
Wszystkie, opisane dzisiaj produkcje, zaczęłam testować pod koniec czerwca. I bardzo szybko odkryłam, jaki jest mój największy problem z grami „chodzonymi”. Otóż wcześniej czy później dochodzi się w nich do ściany, polegającej na tym, że trzeba wyjść z domu i pozbierać fanty, bo inaczej dalsze granie staje się niemożliwe.
Problemem nie jest dla mnie samo spacerowanie. Po prostu nie lubię wędrówek, podczas których nieustannie muszę wpatrywać się w telefon. A także niewiadomych na zasadzie „może jak będziesz tak łazić, to coś znajdziesz, a może nie”. I tym bardziej nie podoba mi się sytuacja, w której aplikacja wymusza na minie jakieś zachowanie (nawet takie, które miałoby wpłynąć na polepszenie mojego zdrowia).
Te trzy rzeczy sprawiły, że rok temu porzuciłam granie w Magussa i teraz równie szybko przestało mnie ono bawić. Podobnie sprawa ma się z Harrym Potterem i Pokémon GO. I tylko Jurassic World Alive okazał się być produkcją, która nie posiada powyższych mankamentów.
Innymi słowy, po ponad miesiącu testów dałam sobie spokój z graniem w Wizards Unite oraz Magussa, natomiast codziennie odpalam Jurassic World Alive i póki co ta produkcja jeszcze mi się nie znudziła.
Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że każdy ma inne preferencje. I celem tego Dyrdymała nie jest wskazanie najlepszej gry „chodzonej”, tylko pokazanie wam, że takie produkcje istnieją i warto samemu je przetestować.
Bo tak naprawdę nie ma znaczenia, czy bardziej będzie was bawiło szukanie Znajdziek, walczenie z magicznymi bestiami, czy strzelanie z drona do dinozaurów. Liczy się to, która aplikacja zachęci was do wyjścia na spacer.
I tak, wiem, że część z was prychnie teraz, że takie gry „chodzone” są głupie i niepoważne. Że lepiej, zdrowiej oraz „naturalniej” spaceruje się bez telefonu. Tylko, że – no właśnie – jak często wychodzicie na taki „prawdziwy” spacer? Ja dość rzadko, bo brakuje mi do tego chęci. Natomiast odkąd zainstalowałam Jurassic World Alive niemal codziennie przez pół godziny wędruję po pobliskim parku i łapię dinozaury. Dlatego nie wydaje mi się, by to rozwiązanie było tak totalnie głupie.
Ale hej – nie słuchajcie mnie – przetestujcie gry „chodzone” samodzielnie. Nie macie niczego do stracenia, poza – prawdopodobnie – kilkoma zbędnymi kilogramami. ︎;)
PS. Gdybyście chcieli, mogę w osobnym Dyrdymale podzielić się z wami kilkoma dobrymi radami związanymi z graniem w Jurassic World Alive. Proszę, dajcie znać w komentarzu, czy bylibyście zainteresowani takim wpisem!
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: Fanpage Wizards Unite, o ile nie zostało stwierdzone inaczej, pozostałe, poziome grafiki są kadrami z filmów, które pojawiają się we wpisie i dotyczą omawianej w danym momencie gry (ze względów estetycznych część kadrów została nieznacznie zmodyfikowana), natomiast pionowe ilustracje to wykonane przeze mnie rzuty ekranu z tychże aplikacji
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj.