Pozory mogą mylić. Ze zwiastuna Księgi Czarownic wywnioskowałam, że będzie to mroczne (w dobrym tego słowa znaczeniu) urban-fantasy. Wiecie, coś w stylu House of Cards, ale z czarownicami i wampirami w tle. Tymczasem serial okazał się być bardziej stylową i dojrzałą wersją Zmierzchu.
Największym zaskoczeniem nie jest dla mnie jednak fabuła Księgi Czarownic, tylko to, że choć serial posiada scenariusz niezbyt wysokich lotów – jego oglądanie mocno mnie wciągnęło. I to do tego stopnia, że – jak widzicie – muszę wam o nim opowiedzieć na łamach Dyrdymałów!
PS. Wbrew zwyczajowi, będę używać polskiego tytułu serialu, bo jest łatwiejszy do zapisania.
Wyciszające jajko po szkocku
Nie wiem, czy wynika to z atakującego mnie na każdym kroku nadmiaru i szumu informacji, czy po prostu się zestarzałam; w każdym razie, choć nie pogardzę dobrym serialem sensacyjnym, coraz częściej moją uwagę przykuwają produkcje o spokojniejszej akcji. Taki Good Fight albo Better Call Saul nie są przecież rzeczami, które oglądałoby się w napięciu siedząc na skraju kanapy (choć, kiedy sytuacja tego wymaga – potrafią wywołać emocje), ale i tak z niecierpliwością wyczekuję na ich nowe odcinki.
Innym przykładem niech będzie Broadchurch. Są w tym serialu momenty, do oglądania których lubię wracać, bo pozwalają mi wyluzować się po ciężkim dniu. Taka scena rozmowy przy jajku po szkocku, na przykład. Jest w niej jakiś taki spokojny rytm, który pomaga wyciszyć myśli.
Czemu o tym wszystkim wspominam? Bo o ile w Broadchurch relaksujących scen jest zaledwie kilka, tak Księga Czarownic składa się niemal w połowie z takich właśnie ujęć.
Sztuka malowania światłem
Spowite mgłą i oświetlone porannym słońcem, neogotyckie budynki Oxfordu, skąpane w półmroku zabytkowe wnętrza, nowoczesne laboratorium wypełnione zimnym blaskiem komputerowych monitorów. W Księdze Czarownic od oglądania takich na pozór błahych ujęć nie sposób się oderwać.
Na tym popisy operatorów kamer i osób odpowiedzialnych za oświetlenie się nie kończą. Teresa Palmer, która gra tu główną bohaterkę – Dianę Bishop – w każdym innym filmie lub serialu jest po prostu blondynką o niebieskich oczach (i oglądając ją, raczej nie zwrócicie uwagi na to drugie). Tymczasem w Księdze Czarownic oczy aktorki w niektórych momentach niemal jarzą się szafirowym blaskiem. Dodatkowo ich kolor jest podkreślany przez niebieskie stroje Diany. Dodajmy do tego, że kobieta jest zazwyczaj oświetlana w bardzo korzystny dla swojej urody sposób. Efekt? Kiedy Teresa Palmer pojawia się na ekranie, nie mogę przestać się na nią gapić. I te jej niebieskie oczy – rety, chyba nigdy wcześniej nie widziałam kogoś o takim spojrzeniu!
Pochwaliłam kamerzystów i oświetleniowców, ale równie duże brawa należą się osobom odpowiedzialnym za scenografię. Pojawiające się w tle przedmioty z jednej strony powodują, że kadry są ciekawsze, a z drugiej – sprawiają, że klimat serialu staje się jeszcze bardziej magiczny. A obserwowanie procedury tak banalnej, jak wysłanie rewersu do bibliotecznego magazynu, niespodziewanie okazuje się czymś bardzo interesującym.
Porno dla bibliofili
W popkulturze biblioteki są często przedstawiane w magiczno-romantyczny sposób. I choć nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością*, to nawet osoby, które tak, jak ja, znają prawdziwe oblicze bibliotek – potrafią się tą wizją zachwycić.
W pierwszych trzech odcinkach Księgi Czarownic spora część akcji rozgrywa się w starej, Oxfordzkiej bibliotece i twórcy serialu maksymalnie wykorzystali klimatyczność tego miejsca. Do tego stopnia, że oglądanie tych scen daje nieprzyzwoicie dużą satysfakcję.
Tu nie chodzi już tylko o to, jak wnętrze biblioteki zostało oświetlone i nakręcone, o scenografię i o piękną Teresę Palmer.
W wypełniającej czytelnię ciszy, szelest papieru miło łaskotał moje uszy. A Diana dotykała zabytkowe książki z taką czułością, że kiedy na to patrzyłam, niemal czułam pod opuszkami palców ich fakturę.
Sama nie wiem kiedy, atmosfera w bibliotece stała się gęsta od pewnego rodzaju napięcia erotycznego. To było dziwne. Tak dziwne, że myślałam, iż dziwniej już być nie może. I wtedy Diana zaczęła wzdychać nad starym rękopisem w taki sposób, że chyba się zarumieniłam. Uwierzcie mi, żaden inny serial, który możecie znaleźć na HBO, nie jest tak nieprzyzwoity, jak sceny w bibliotece w Księdze Czarownic!
Na przeglądaniu starodruków i zabytkowych rękopisów, ekscesy się jednak nie skończyły. Bo kiedy tylko udało się nam jakość ochłonąć, do biblioteki wkroczył Matthew Goode. I wziął książkę do ręki. A to już było totalne bezeceństwo**. Nic dziwnego, że ten serial jest emitowany po wieczorynce!
* Poważnie, nie zaciągajcie się zapachem starych książek, bo składa się on z mieszaniny roztoczy, bakterii i grzybów!
** Z racji tego, że w tekście trudno jest wyrazić ironiczny ton, to na wypadek, jakbyście się nie zorientowali – ja nie piszę o tym erotyzmie na serio!
Gentleman w garniturze
Matthew Goode jest takim typem aktora, który dobrze wykonuje swoją pracę, ale jednocześnie – zupełnie nie zasługuje na Oscara. Nie wiem, na ile wynika to z jego umiejętności, a na ile z tego, do jakich ról jest zatrudniany, w każdym razie Brytyjczyk niemal zawsze gra ten sam typ postaci – nieco tajemniczego i zdystansowanego gentlemana w garniturze.
Co prawda żadna z granych przez Goodego postaci nie jest dokładnie taka sama – widać, że aktor stara się, by różniły się one pewnymi niuansami. Gdyby jednak zmontować role Brytyjczyka w jeden film, spokojnie wyszłaby z tego historia o wampirze, który – żeby ukryć swoją nieśmiertelność – co jakiś czas zmienia tożsamość i przy okazji nieznacznie modyfikuje własne zachowanie.
A skoro o wampirach mowa: w Księdze Czarownic aktor świetnie spisuje się w roli takiego właśnie krwiopijcy – profesora Clairmonta.
Wampir najwyższej klasy
Podobnie, jak w przypadku Teresy Palmer, operatorzy kamer i oświetleniowcy z Księgi Czarownic zadbali o to, by Matthew Goode prezentował się nieziemsko pięknie. Występ Brytyjczyka został także podrasowany przez dźwiękowców, którzy sprawili, że głos aktora, który już sam w sobie jest miły (głos, nie aktor… choć aktor chyba też), w Księdze Czarownic rozbrzmiewa równie przyjemnie, co nagrania typu ASMR.
Oprawa wizualno-dźwiękowa to jednak nie wszystko – Matthew Goode także wykonuje tu kawał dobrej roboty. Jego ruchy są lekkie i płynne, przez co stają się kolejnym elementem serialu, którego oglądanie hipnotyzuje. Podoba mi się też to, że w zależności od sytuacji Goode porusza się dynamicznie, dzięki czemu widać, iż jego bohater jest nadnaturalnie szybki albo bardzo powoli – czyli dokładnie tak, jak nieśmiertelna istota, która wie, że nie musi się śpieszyć, bo czas nie ma dla niej znaczenia. Tą drugą, wampirzą cechę, aktorowi udało się wyrazić także w taki sposób, że jego bohater czasem reaguje na pewne rzeczy lub opowiada na pytania z kilkusekundowym opóźnieniem. Ani razu nie pomyślimy wtedy, że Clairmont ma słaby refleks lub nie jest zbyt bystry – on po prostu wie, że nie musi się pochopnie zachowywać.
Swoją grą aktorską Goode sprawia także, że kiedy jego postać wchodzi do pokoju, od razu wiemy, że to on jest samcem alfa. Clairmont nie musi zachowywać się brutalnie lub w jakikolwiek inny sposób demonstrować swojej siły – jedno srogie spojrzenie i drobna zmiana intonacji w głosie Goodego wystarczą, byśmy nie mieli wątpliwości, że gdyby pan wampir chciał – mógłby nas z łatwością rozerwać na strzępy. Z drugiej strony, kiedy Clairmont obiecuje Dianie, że nie zrobi jej krzywdy oraz że będzie ją chronił – Goode mówi to z takim uczuciem, że ani przez moment nie podważamy szczerości i prawdziwości jego słów.
Mogłabym jeszcze długo wychwalać występ Matthew Goodego w Księdze Czarownic. Ale powiedzmy sobie szczerze – w tej produkcji najbardziej liczy się jedno. To, że aktor jest kolejnym elementem serialu, na który po prostu miło się patrzy.
Czegoś tu brakuje
Domyślam się, że czytacie tego Dyrdymała i czytacie, i pewnie w głowie od dłuższego czasu kołacze się wam myśl: „Hołka, rozumiemy, że Księga Czarownic fajnie wygląda, ale o czym w ogóle jest ten serial?”
I tu dochodzimy do najbardziej problematycznej kwestii.
Księga Czarownic opowiada o na pozór zwyczajnej dziewczynie, która odkrywa, że posiada super magiczną moc, i że od niej będą zależeć losy świata. A przy okazji – nasza bohaterka zakochuje się w wampirze.
Jeśli brzmi to dla was znajomo, nie mylicie się – na podobną fabułę natknęliście się wcześniej wiele razy, w innych książkach, filmach lub serialach fantasy. I gdybyście podczas oglądania Księgi Czarownic grali w drinking game, polegający na piciu za każdym razem, kiedy udałoby się wam przewidzieć, co się zaraz wydarzy – szybko upilibyście się do nieprzytomności.
Problemem serialu nie jest jednak to, że sięga po oklepane schematy. Rzecz w tym, że kiedy przestanie się patrzeć na pięknie oświetlone wnętrza i uroczego Matthew Goodego, szybko okazuje się, że fabuła jest miałka i dziurawa, niczym ser szwajcarski.
Weźmy pierwszy z brzegu przykład: profesor Clairmont, zdradza Dianie, że z racji tego, iż jest nieśmiertelny, co jakiś czas musi zmieniać miejsce zamieszkania oraz nazwisko. Diana pyta go, jak brzmi jego prawdziwe nazwisko. Co odpowiada wtedy nasz wampir? Uwaga, trzymajcie się: że jego prawdziwe nazwisko to… de Clermont. Tak, dobrze przeczytaliście! Ale jednocześnie sami przyznajcie: czegoś takiego na pewno się nie spodziewaliście!
Następny kłopot polega na tym, że o ile pierwsze trzy odcinki Księgi Czarownic miały naprawdę fajny klimat i chemię pomiędzy niektórymi bohaterami, tak później, wszystko to gdzieś zniknęło.
Frustruje mnie też to, jak rozwinęła (lub prędzej: zwinęła) się postać Diany Bishop. Na początku ją polubiłam, bo choć wydawała się osobą cichą i tak zwyczajną, że aż nudną, to kiedy sytuacja tego wymagała – nie dawała sobie w kaszę dmuchać i potrafiła skomentować pewne sytuacje w ironiczny sposób. Niestety od czwartego odcinka rola Teresy Palmer ogranicza się niemal wyłącznie do tego, że aktorka ładnie się uśmiecha albo robi maślane oczy do Matthew Goodego. Kurcze, gdybym ja poznała tysiącpięćsetletniego wampira, który zabrałby mnie do swojego zamku we Francji i jeszcze powiedział „będziesz nocować w mojej wieży” to skomentowałabym to na sto dziesięć mniej lub bardziej głupich i złośliwych sposobów*. Tymczasem Diana po usłyszeniu takich informacji nie odezwała się ani słowem.
* Hmm, właśnie dotarło do mnie, dlaczego do tej pory nie znalazłam swojego księcia z bajki. Oni muszą wyczuwać, że jestem osobą, która na każdym kroku żartowałby z ich szlachectwa i dlatego omijają mnie szerokim łukiem!
Czy to dno?
Tak, Księgi Czarownic nie jest arcydziełem. Ale nie jest też totalnie zła. Co więcej, niektóre rzeczy zostały w niej całkiem nieźle rozegrane. Przykładowo Diana wie o istnieniu wampirów, więc nie musimy przez nie wiadomo ile pierwszych odcinków obserwować, jak bohaterka zastanawia się „kim jest ten tajemniczy, niuchający książki, gentleman z biblioteki”.
Bardzo ciekawie prezentuje się też świat przedstawiony, a odkrywanie o co chodzi z tymi wampirami, czarownicami oraz demonami daje sporo frajdy. No właśnie – demony! O ile tego, kim są i co potrafią czarownice oraz wampiry, możemy się domyślić, tak ta ostatnia, magiczna rasa, skrywa wiele tajemnic. I to jest bardzo na plus.
Pierwsze trzy epizody Księgi Czarownic mnie oczarowały, następne dwa – rozczarowały. Z tego powodu ciężko jest mi spekulować, co przyniesie reszta sezonu. Mam nadzieję, że serial jeszcze mnie zachwyci, ale jednocześnie nie zdziwię się, jeśli tak się nie stanie. Jednak bez względu na głupoty fabularne, póki co z radością zasiądę do oglądania nowych odcinków. Bo chyba nigdy wcześniej nie widziałam produkcji, która byłaby tak ładnie nakręcona. I której oglądanie tak bardzo by mnie relaksowało. O seksownych bibliotekach i przystojnym wampirze-Brytyjczyku nie wspominając.
A czy wy powinniście zerknąć na Księgę Czarownic? Jeśli macie słabość do klimatycznych ujęć zabytkowych wnętrz, starych książek oraz Matthew Goodego – jak najbardziej TAK!
Nie bądź pirat!
Zobacz na Upflix, gdzie obejrzeć omawianą produckję legalnie!
o ile nie zostało stwierdzone inaczej, zdjęcia ilustrujące wpis są kadrami z pierwszych pięciu odcinków Księgi Czarownic
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj.