William Fichtner nie ma szczęścia do grania w blockbusterach – te, w których się pojawiał (zwłaszcza niedawno) okazywały się być strasznymi kaszankami. Aktor ma natomiast nosa do filmów niezależnych i większość tego typu produkcji z jego udziałem to rzeczy świetnie nakręcone, nietuzinkowe i poruszające.
W 2015 roku Fichtner zagrał główną rolę w niskobudżetowym The Neighbor. Przez następne dwa lata produkcja była pokazywana na mniej lub bardziej niszowych festiwalach filmowych, gdzie zgarnęła masę pochwał i kilka nagród (z czego jedna trafiła bezpośrednio w ręce Fichtnera). Niedawno Sąsiad* trafił do szerokiej dystrybucji i jak pewnie zdążyliście się domyślić – już go obejrzałam i zaraz podzielę się z wami moimi wrażeniami z seansu.
* Będę czasem używać tak spolszczonego tytułu, choć znając fantazję naszych nadwiślańskich dystrybutorów, nadadzą oni filmowi bardziej wymyślną nazwę, na przykład „Milczący obserwator” albo „Jak podglądać młodą sąsiadkę”.
Indie pełną parą
UWAGA, ta część tekstu jest teoretyczno-techniczna. Właściwa recenzja zaczyna się TUTAJ.
Filmy niezależne, czyli po angielsku independent movies, czyli w skrócie indie movies (co jest czasem w Polsce błędnie tłumaczone jako „filmy indyjskie”), choć są produkcjami kręconymi za niewielkie pieniądze, to mały budżet wcale nie oznacza ich kiepskiej jakości (tak, piję tu do polskich twórców i ich usprawiedliwień typu: „lepiej się nie dało, bo kasy było mało”). Przeciwnie – produkcje niezależne często wyróżniają się niecodziennym scenariuszem, świetnymi zdjęciami, dobrą reżyserią oraz wspaniałym aktorstwem. Z resztą (o czym wspominałam niedawno), nieraz przyciągają znanych aktorów, co prowadzi do wspaniałej symbiozy: zadowolony jest zarówno celebryta, który może zagrać coś nietuzinkowego, jak i twórcy filmu, bo dzięki sławnemu nazwisku ich dzieło zainteresuje większe grono odbiorców.
Co ciekawe, niski budżet oraz świadomość, że filmy niezależne raczej nie trafiają do szerokiej dystrybucji sprawiają, iż twórcy takich produkcji nie czują presji, że ich dzieło musi na siebie zarobić i pracują bardziej dla idei, niż sławy lub pieniędzy. Dzięki temu, czasem można odczuć, że film niezależny został stworzony z miłością, że bije od niego pozytywna energia. I często to, co działo się za kulisami – na przykład fakt, że dzieło stworzyła paczka znajomych, albo że ekipa filmowa zżyła się ze sobą, jak rodzina – jest historią równie piękną, a nawet wspanialszą, niż produkcja sama w sobie.

Co prawda zdjęcia do The Neighbor trwały na tyle krótko, że ekipa filmowa raczej nie zdążyła się ze sobą zżyć, ale podejrzewam, że wszyscy miło spędzali czas na planie.
źródło zdjęcia: Blood Moon Creative Twitter
The Neighbor jest produkcją niezależną pod chyba każdym, możliwym względem. Twórcami były głównie osoby młode, często zaraz po studiach (Fichtner był chyba najstarszym członkiem ekipy), a w napisach końcowych zostało w sumie wymienione może z pięćdziesiąt osób. Zdjęcia do filmu trwały jakieś trzy tygodnie i niemal wszystko zostało nakręcone w jednym miejscu (nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że w domu należącym do znajomych reżysera, czy coś w tym stylu).
Tej niskobudżetowości jednak zupełnie nie widać, technicznie film stoi na najwyższym poziomie. Scenografia wygląda naturalnie (co, jak wspomniałam, mogło – choć nie musiało! – wynikać z tego, że Sąsiad był prawdopodobnie kręcony w czyimś domu), stroje także, a dźwięk jest wyraźny.
Na największą uwagę zasługuje natomiast to, jak film został nakręcony. Początkowo produkcja nosiła tytuł Last Days of Summer i kolorystyka oraz światło w filmie na każdym kroku kojarzą się właśnie z leniwym, letnim popołudniem. Co ciekawe, w niektórych scenach barwy w The Neighbor zostały przygaszone w taki sposób, że ujęcia te, choć kręcone w plenerze i w pełnym słońcu – sprawiają wrażenie niemal ciemnych.

Kadry z filmu, które umieszczę w tekście, nie zostały przeze mnie w żaden sposób skadrowane, ani tym bardziej podrasowane w Photoshopie.
Operator kamery nie tylko bawił się oświetleniem, ale przede wszystkim – wykazał dużym wyczuciem estetycznym. Wiele ujęć wygląda bowiem malowniczo ładnie. I choć nie znam się na technikaliach, podejrzewam, że na planie używano tego samego modelu kamery, co w Broadchurch, bo w Sąsiedzie także pojawiają się szerokie ujęcia, w których obraz jest nieostry w górnej i dolnej części kadru.

Ciekawostka: niewiele brakowałoby i William Fichtner nie zagrałby w tej produkcji. Aktorowi zupełnie nie pasował termin, w którym The Neighbor miał być kręcony. Na szczęście, specjalnie dla niego – zdjęcia do filmu udało się przesunąć.
źródło zdjęcia: Blood Moon Creative Twitter
Warto też wspomnieć, że Fichtner nie tylko zagrał główną rolę, ale był także producentem filmu. I znów to tylko moje gdybanie, ale podejrzewam, że w przypadku tak niskobudżetowego przedsięwzięcia wystarczyło, że aktor postawił wszystkim członkom ekipy obiad, by zyskać miano producenta.
I jeszcze jedna ciekawostka: dla Fichtnera, praca w Sąsiedzie była nieco rodzinnym przedsięwzięciem. Jednym z asystentów reżysera był bowiem starszy syn aktora – Sam. Tym sposobem The Neighbor stał się prawdopodobnie pierwszym (i mam nadzieję, że nie ostatnim!) filmem, w którym Fichtnerowie pracowali razem.

Nie mam stuprocentowej pewności, ale przypuszczam, że chłopak w okularach to syn Fichtnera. Młody Fichtner jest też prawdopodobnie widoczny na poprzedniej fotografii – to siedzący tyłem jegomość po prawej stronie zdjęcia.
źródło zdjęcia: Blood Moon Creative Twitter
Pewne rzeczy ciężko ubrać w słowa
Tak, jak pisałam na wstępie – filmy niezależne, w których pojawia się Fichtner, zazwyczaj są bardzo dobre. W przypadku Sąsiada moje zainteresowanie tą produkcją dodatkowo rosło za każdym razem, kiedy dowiadywałam się, że film został doceniony i wyróżniony na kolejnym festiwalu.
Jednocześnie miałam pewne obawy. Bo kiedy czuję do jakiegoś aktora sympatię, to są pewne role, w których wolałabym go nie oglądać. A z opisu The Neighbor wynikało, że będzie to thriller, w którym Fichtner wcieli się w mężczyznę obsesyjnie podglądającego swoją młodą sąsiadkę. Bałam się więc, że obejrzenie filmu będzie dla mnie doświadczeniem dziwnym i niepokojącym, może nawet nieprzyjemnym.

To jest zdjęcie graniczne. Po jego przekroczeniu znajdziecie się w miejscu zawierającym nieprzyzwoicie dużo kadrów z Fichtnerem. ︎:P
Do oglądania zasiadłam więc z mieszaniną wielkich nadziei i oczekiwań oraz jeszcze większych obaw. Na szczęście nie było się czego bać.
Okazało się, że wbrew zapowiedziom The Neighbor nie jest thrillerem, a motyw podglądania sąsiadki został pokazany zupełnie inaczej, niż się spodziewałam. Jednocześnie to taki film, w którym fabuła nie ma większego znaczenia i dałoby się ją streścić w kilku zdaniach. To nie tyle produkcja niezależna, co kino artystyczne, w którym nie liczy się to, co zostało pokazane, ale JAK zostało to nakręcone.
Postawa to podstawa
Podczas wywiadów William Fichtner często wspomina, że kiedy wciela się w jakąś postać, nie tylko zmienia dla niej swoją mimikę i sposób mówienia, ale też wymyśla, jak grany przez niego bohater powinien się poruszać. W Sąsiedzie aktor pokazał kunszt swoich umiejętności, bo bez pomocy żadnych dialogów – tylko za sprawą tego, jak się poruszał, udało mu się pokazać charakter, emocje, a nawet myśli Mike'a, czyli granej przez Fichtnera postaci.

Statycznymi kadrami niestety nie da się oddać ruchów Fichtnera – trzeba je po prostu obejrzeć na filmie.
W pierwszej chwili sposób, w jaki chodził Mike'a skojarzył mi się z Forrestem Gumpem. On też poruszał się sztywno i nie tyle szedł, co dreptał. Za sprawą tego skojarzenia bohater Fichtnera wydał mi się człowiekiem dobrym i prostodusznym.
Swoimi ruchami Fichtner oddał też, że jego postać była osobą nieśmiałą i niezbyt pewną siebie. Wręcz odniosłam wrażenie, że przy każdym kroku Mike powtarzał w myślach „do przodu, do przodu”, bo gdyby się zdekoncentrował i tego nie zrobił – zacząłby się cofać.
Fichtnerowi udało się też w swojej postawie zawrzeć pewne sprzeczności. Aktor jest dość muskularny, ale w filmie wyglądał na kruchego. Chodził wyprostowany, ale jakby się garbił. Niby grany przez niego Mike sprawiał wrażenie znudzonego i rozleniwionego beztroską rutyną dnia codziennego, ale wydawał się nieustannie czymś zestresowany. Zupełnie jakby jego mięśnie bez przerwy były napięte i mężczyzna nieustannie obawiał się, że lada moment, ktoś niespodziewanie trzepnie go w tył głowy. Do tego wszystkiego Mike często wyglądał jakby chciał być niewidzialny i jednocześnie… zauważony. Wiem, że kiedy to czytacie, pewnie trudno wam to sobie wyobrazić, ale Fichtnerowi naprawdę udało się to wszystko pokazać.

Nie wiem, ile jest w tym mojej nadinterpretacji, ale w niektórych scenach Mike był ubrany w sposób, który sprawiał, że niemal zlewał się z otoczeniem. I były też momenty odwrotne – w których za sprawą koloru koszuli bohater był widoczny najbardziej ze wszystkich.
Kiedy liczy się najmniejszy gest
Kilka lat temu gigantyczne wrażenie zrobił na mnie występ Fichtnera w filmie The Homesman (po polsku Eskorta). Aktor zagrał tam w zaledwie kilku scenach, w których prawie niczego nie mówił. Pomimo krótkiego czasu ekranowego, samą mimiką udało się Fichtnerowi oddać uczucia swojego bohatera tak dobrze, że choć nie wiedziałam o nim prawie niczego, współczułam mu tak bardzo, że miałam ochotę przytulić go, pocieszyć i zapłakać nad jego losem. A to było tylko parę scen. W Sąsiedzie Fichtner w podobny sposób „popisywał się” swoimi zdolnościami aktorskimi przez cały film!

Uśmiech kącikiem ust trwający ułamek sekundy, minimalny ruch oczu, drgnięcie policzka – Fichtner zdaje się panować nad każdym mięśniem swojej twarzy. Nawet najdrobniejszy grymas, jaki aktor prezentuje w filmie wygląda na przemyślany i mający głębokie znaczenie.
Tak, The Neighbor jest dziełem, które opowiada o facecie w średnim wieku, który przez okno podgląda swoją młodą, przy okazji zamężną, sąsiadkę. Ale tu nie liczy się fabuła, tylko to, jak ten prosty motyw został pokazany.
Młoda sąsiadka wpada Mike'owi w oko od pierwszego wejrzenia, ale nasz bohater wie, że to, co czuje do kobiety jest niewłaściwe. Bo nie tylko ona jest od niego dużo młodsza i zamężna, ale też on ma żonę i spokojne, ułożone, choć zarazem nudne życie, którego jednak nie chciałby zniszczyć. Pojawienie się sąsiadki jednocześnie Mike'a cieszy i fascynuje oraz niepokoi i frustruje. A Fichtner, bez wypowiadania ani jednego słowa, potrafi zagrać te rozterki w taki sposób, że niemal słyszymy potok myśli przelewający się przez umysł jego bohatera.

Są momenty, kiedy bez problemu można sobie wyobrazić, jak Mike w myślach dyskutuje ze sobą, niczym Gollum i Smeagol we Władcy Pierścieni.
Rozterki Mike'a stają się jeszcze większe, kiedy odkrywa, że mąż sąsiadki może się nad nią znęcać. Świetna jest scena, w której bohater Fichtnera nie wie, jak zareagować, kiedy słyszy, że sąsiad krzyczy na swoją żonę. A potem kłótnię przerywa odgłos uderzenia, po którym następuje cisza. I znów samą swoją mimiką Fichtner oddał myśli, które kołatały się w głowie jego postaci: „Wtrącać się, czy wszystko zignorować? Zadzwonić na policję, czy samemu interweniować? A jeśli interweniuję, to czy nie znajdę się w niebezpieczeństwie? I czy to nie będzie wchodzenie z butami w życie obcych ludzi?”

I znów: statyczny kadr nie odda geniuszu gry aktorskiej.
Później podobnych momentów jest więcej. Co ważne, wewnętrzne rozdarcie bohatera powoduje, że nie da się jednoznacznie stwierdzić, jakie są jego intencje i co popycha go do działania. Czy w grę wchodzi głównie potrzeba zaimponowania młodej sąsiadce, czy też ludzki odruch chęci pomocy osobie, która ma kłopoty? I myślę, że nawet Mike do końca nie wiedział, co nim kierowało.

Chciałabym się dowiedzieć, co o granym przez siebie bohaterze myśli Fichtner. I czy aktor wie, jakie naprawdę były intencje Mike'a?
Wróćmy do Fichtnera. Warto zwrócić uwagę na to, że w Sąsiedzie przeważają długie, pojedyncze ujęcia, w których William stoi sam na sam z kamerą. Kręcenie takich scen często jest dla aktorów dużym wyzwaniem. A Fichtner nie tylko sobie z nim radzi, ale też udało mu się wszystko zagrać w sposób wiarygodny i przejmujący, niczego przy tym nie przeszarżowując. Odważę się nawet stwierdzić, że aktor, za swój występ w The Neighbor powinien dostać Oscara.
Siła niedopowiedzeń
Ciężko jest opisać fabułę The Neighbor także z powodu tego, że film nie tłumaczy nam wielu rzeczy. Często pokazuje pewne sceny i pozostawia widzom szerokie pole do ich interpretacji.

Znów nie wiem, czy to było celowe działanie, czy też ja nadaję znaczenie elementom, które go nie mają. W każdym razie, czasem to, co pokazywała kamera, zdawało się mieć symboliczne znaczenie.
Spójrzcie na te trzy ujęcia kolacji. Na początku filmu Mike i jego żona są pokazani w jednym kadrze – niby symetrycznie, ale bohater Fichtnera ma wokół siebie mniej przestrzeni, zdaje się być wręcz przytłoczony przez to, co znajduje się na pierwszym planie (nad-nadinterpretacja: drzwi z pierwszego planu są metaforyczną maską, za którą Mike skrywa swoje nagromadzone przez lata zawody i frustracje). W połowie The Neighbor w centrum kadru pojawia się bukiet kwiatów, który na pozór symbolizuje miłość, ale tak naprawdę tworzy między postaciami barierę, pokazuje pierwszą rysę, rozłam w małżeństwie. Natomiast na końcu kadr jest niby taki sam, jak na początku filmu, ale jednocześnie inny – Mike znajduje się w nim na środku, przez co ujęcie jest symetryczne (gdyby kadr był dokładnie taki sam, jak w scene pierwszej kolacji, kompozycja przeważałaby na jedną stronę), co pokazuje jego osamotnienie, ale też wskazuje, że bohater odzyskał równowagę i (przez to, iż znajduje się w centrum kadru) – że postanowił od tej pory skupiać się bardziej na sobie i własnych potrzebach.
Na pierwszy rzut oka Mike jest człowiekiem dobrym, spokojnym i życzliwym, ale jednocześnie – nieznośnie wręcz nudnym. W pewnej chwili stwierdza jednak, że kiedyś miał wielkie plany i marzenia, a potem dopadła go szara rzeczywistość dnia codziennego. Natomiast jakiś czas później mamy scenę, w której ten teoretycznie flegmatyczny, nieciekawy i pozbawiony charyzmy facet, z wielkim rozentuzjazmowaniem opowiada o tym, jak w młodości, został niemal złapany przez policję za posiadanie marihuany. To sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy Mike zawsze był nudziarzem, czy też został zgaszony przez życie.

W filmie nastąpiła pewna zamiana ról: żona Mike'a robiła karierę poza domem i ewidentnie spełniała się w pracy, a Mike był „kurem domowym”, który sprzątał, pielęgnował ogród i każdego wieczora czekał na małżonkę z pyszną kolacją.
Mam co do tego rozwiązania mieszane uczucia. Bo prezentowałoby się ono bardzo fajnie, gdyby Mike miał inny charakter. Tymczasem w tym przypadku odnosiło się wrażenie, że zajmowanie się domem uczyniło z tej postaci niemęskiego pantoflarza, który został przez żonę stłamszony i mentalnie niemal wykastrowany.
PS. Przy czym jak na „kura domowego” Mike był strasznie powolnym kucharzem. Nawet ja – osoba zupełnie niewprawiona w gotowaniu – kroję pomidory szybciej, niż on! Jak to możliwe, że rodzina Mike'a przez tyle lat nie wymarła z głodu, w trakcie czekania na to, aż facet w końcu przyrządzi kolację? ︎:P
Przy okazji muszę się z wami podzielić pewnym nadprogramowym przemyśleniem. Zalazłam kiedyś w internecie ciekawe spostrzeżenie, że grany przez Davida Tennanta w Blackpool Peter Carlisle i Alec Hardy, w którego Tennant wcielił się w Broadchurch, charakterologicznie zdają się być tą samą postacią. To znaczy: Hardy spokojnie mógłby być Carlislem po przejściach.
Podczas oglądania Sąsiada nasunęło mi się podobne skojarzenie. Bo Mike zdaje się być Ryanem Sparksem (czyli postacią, w którą Fichtner wcielił się w Grace Under Fire) – tyle, że z ponad dwudziestoletnim bagażem doświadczeń.

Ryan też miał sterczące włosy, a poza tym poruszał się i gestykulował podobnie, jak Mike. Co prawda był postacią bardziej wyluzowaną, przebojową i wygadaną, ale mówił głównie po to, by zaimponować dziewczynie. Gdyby nie musiał się przed nikim popisywać, prawdopodobnie momentalnie zmieniłby się w nudnego milczka… zupełnie takiego samego, jak Mike.
źródło zdjęcia: kadr z serialu Grace Under Fire
Wróćmy do fabuły The Neighbor. Na to, jak odbierałam zachowanie głównego bohatera wpływał także klimat filmu. Niby było widać, że Mike jest człowiekiem dobrym i łagodnym, który co prawda z radością podglądał przez okno sąsiadkę i fantazjował na jej temat, ale ewidentnie nie miał zamiaru zrobić niczego więcej (trochę, jak w dowcipie, w którym na widok młodej, pięknej dziewczyny, starszy pan spogląda w niebo i stwierdza: „Panie Boże zabrałeś mi siły, zabierz i ochotę!”). Jednocześnie atmosfera w Sąsiedzie cały czas była napięta, przez co zachowanie Mike'a wydawało się niepokojące i non-stop zastanawiałam się, czy lada moment grana przez Fichtnera postać nie postanowi wspomnianych fantazji urzeczywistnić. Dodatkowo (choć oczywiście było to zupełnie niezamierzone przez twórców filmu) moje podejrzenia potęgowała szalejąca teraz w Hollywood seks-afera.

Niby niewinne, zupełnie neutralne ujęcie, a człowieka ciarki przechodzą, jak na nie patrzy.
Nie do końca wiem natomiast, jak ocenić zachowanie rodziny Mike'a pod koniec filmu. Kiedy bowiem roztrzęsiony Mike powiedział żonie, że ich sąsiad znęca się nad swoją żoną, żona Mike'a (strasznie dużo Mike'ów i żon w jednym zdaniu, sorry!) zamiast go uspokoić i pochwalić za to, że przejmuje się losem innych, stwierdziła, że dziwne zachowanie męża się jej nie podoba, i że… ona i Mike powinni się na jakiś czas rozstać, a mężczyzna zamieszkać gdzieś indziej, ochłonąć i zastanowić nad swoim postępowaniem. Jakby tego było mało, później syn Mike'a zdawał się być zupełnie nieprzejęty tym, że jego rodzice niespodziewanie się rozstali.

Żona Mike'a, choć niepozbawiona wad, była sympatyczną postacią (chyba najsympatyczniejszą w całym filmie), a przy okazji grała ją ładna aktorka. Dzięki temu film pokazywał, że czasem małżeństwa – zwłaszcza te ułożone i wieloletnie – rozpadają się z powodu rutyny, a nie dlatego, bo ktoś na starość stał się brzydki i zgryźliwy.
W pierwszej chwili odebrałam to wszystko jako spore niedociągnięcie w scenariuszu. Potem jednak zaczęłam zastanawiać się, czy zabieg ten nie był celowy. Można przecież zinterpretować to tak, że żona Mike była nim tak znudzona, że tylko czekała na pretekst, by wyrzucić go z domu. Bezduszność syna mogła natomiast pokazywać, że chłopak wdał się w ojca i przyjmował wiele spraw z nienaturalnie stoickim spokojem.
Rzecz w tym, że nie potrafię stwierdzić, czy ta interpretacja nie jest jednak trochę na siłę. I czy moje pierwsze odczucie, że cały wątek był kiepski (i przy okazji niepotrzebny, do „wygnanie” Mike'a nie miało większego wpływu na dalszą fabułę) nie było bliższe prawdy.
Czekając na burzę
Od pierwszej sceny The Neighbor czuje się narastające napięcie, gęstniejącą atmosferę, ciemne burzowe chmury zbierające się nad głową głównego bohatera. Dzieje się tak głównie dzięki temu, jak Sąsiad został nakręcony – światło, powolny ruch kamery, odpowiednie kadry i ścieżka dźwiękowa (lub jej brak) zostały w filmie wykorzystane w fenomenalny sposób. Sporo w tym także zasługi Fichtnera, który w granej przez siebie postaci zawarł coś dziwnego i niepokojącego.

W każdym innym filmie spokojne zachowanie bohatera świadczyłoby o jego dobroci i mądrości – tutaj natomiast budzi niepokój.
Na uznanie zasługuje także to, że twórcy The Neighbor konsekwentnie, do samego końca utrzymywali film w takim samym tonie, choć było wiele momentów, w których Sąsiad mógł łatwo skręcić w stronę dynamicznego thrillera lub produkcji sensacyjnej. Lub też, trochę, jak w Gone Girl (czyli Zaginionej dziewczynie) zafundować widzom zaskakujący zwrot akcji.

Szczerze mówiąc liczyłam na to, że akcja filmu toczy się ślamazarnie tylko dla niepoznaki. I że lada moment, już za chwilę, całość zmieni się w trzymający w napięciu, mroczny thriller. Tak się nie stało, ale nie świadczy to o miałkości scenariusza, tylko przeciwnie – o dojrzałości jego twórców.
Problem w tym, że spokojny i pełen napięcia klimat The Neighbor świetnie spisałby się w filmie krótkometrażowym, ale w ponad półtoragodzinnej produkcji zaczyna szybko męczyć. Sąsiadowi brakuje scen lżejszych, które pozwoliłyby odetchnąć. To znaczy, niby pojawiają się momenty, które w założeniu twórców prawdopodobnie miały taką rolę pełnić – mam tu na myśli głównie rozmowy Mike'a z jego kumplem z sąsiedztwa. Rzecz w tym, że zupełnie one nie działają – ani nie śmieszą, ani tym bardziej nie rozładowują napięcia.

Kumpel Mike'a był niby tym rubasznym, zawadiackim facetem, który wdzięki młodej sąsiadki bez zażenowania komentował słowami „ruchałbym”. Niestety ta postać w filmie zupełnie nie zadziałała.
Największe rozczarowanie przynosi natomiast zakończenie. Bo choć znów – jest ono zgodne z klimatem filmu, to po tak długim oczekiwaniu w napięciu, liczyłam na coś bardziej wstrząsającego. Te zbierające się nad bohaterami chmury zwiastowały nadejście potężnej nawałnicy, tymczasem jedyne, co dostałam w finale, to pojedynczy grzmot.
Tak, przyznaję, sam moment „uderzenia pioruna”, czyli kulminacyjna scena, był bardzo dobry – i tak realistyczny, że aż prawdziwie zatrważający, smutny i bolesny. Rzecz w tym, że zanim emocje te zdążyły porządnie wybrzmieć – nastąpiły napisy końcowe.

Brakowało mi w filmie jakiś dwóch, trzech dodatkowych scen. Czegoś, dzięki czemu lepiej poczułabym dramatyzm sytuacji i zobaczyła, jak Mike ponosi konsekwencje swoich czynów.
Sąsiad nie dla każdego
Moje początkowe obawy dotyczące tego, w jaką postać w The Neighbor wcieli się Fichtner, na szczęście się nie sprawdziły, ale nie zmienia to faktu, że wolałabym oglądać mojego ulubionego aktora w innych rolach. Paradoksalnie, Sąsiad jest dokładnie takim filmem, jakiego potrzebowałam. Dzięki niemu przypomniałam sobie, za co tak bardzo cenię Fichtnera i czemu facet przykuł moją uwagę, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam go na ekranie. William jest w końcu bardzo utalentowanym aktorem, ale musi mieć możliwość grania do dobrego scenariusza. A ja niemal zupełnie o tym zapomniałam przez to, że przez ostatnie kilka lat oglądam go głównie w kiepskich produkcjach.

Nie lubię porównywać ze sobą zdolności różnych aktorów, ale czasem myślę, że gdyby dać Fichtnerowi szansę, to swoim występem poruszyłby widzów bardziej, niż David Tennant.
Chciałabym w tym momencie radośnie stwierdzić „oglądnijcie Sąsiada!”, ale nie mogę tego zrobić. Nie z powodu tego, że to zły film, ale dlatego, bo nie jest to produkcja dla wszystkich. Ponieważ akcja toczy się tu powoli, a fabuła ma drugorzędne znaczenie – większość z was zapewne uśnie (o ile nie umrze z nudów) po kwadransie oglądania (albo jeszcze wcześniej, jeśli przed seansem nie napijecie się mocnej kawy). Z resztą, choć The Neighbor był chwalony i wyróżniany na festiwalach filmowych, to teraz, po tym jak trafił do szerokiej dystrybucji, zaczął zbierać mniej pochlebne recenzje, głównie z powodu tego braku akcji.

Film zaczął się od ujęcia pokazującego, jak Mike przyrządza sobie kawę. Czy była to jakaś sugestia dla widzów?
Sama też nie potrafię The Neighbor jednoznacznie ocenić. Oglądanie filmu było interesującym doświadczeniem, ale nie jest to produkcja, którą chciałabym zobaczyć ponownie. Przy czym w dużej mierze wiąże się to z tym, że nie udało mi się granej przez Fichtnera postaci polubić, choć momentami szczerze jej współczułam. Bo jeśli zdarza mi się w kółko oglądać jakiś film lub serial – robię to głównie z powodu bohaterów, których darzę sympatią.

Podobno dobry aktor potrafił wcielić się w każdą rolę. The Neighbor pokazał, że Fichtner do grania pewnego typu postaci zupełnie się nie nadaje. Jak widzicie na załączonym obrazku – Williamowi jest zupełnie nie do twarzy w kapeluszach, więc raczej nie spisałby się w roli Indiana Jonesa lub innego poszukiwacza przygód (dla którego takie nakrycie głowy byłoby przecież czymś obowiązkowym).
Czy w takim razie polecam wam Sąsiada? Niebardzo. No chyba, że ślamazarna akcja nie jest wam straszna, lubicie filmy, które są klimatyczne i ładnie nakręcone, a przy okazji – podobnie, jak ja – jesteście miłośnikami Fichtnera. Wtedy i tylko wtedy, powinniście dać The Neighbor szansę i raczej nie będziecie zawiedzeni. W innej sytuacji produkcja raczej się wam nie spodoba.
o ile nie zostało stwierdzone inaczej, zdjęcia ilustrujące wpis są wykonanymi przeze mnie kadrami z filmu The Neighbor
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj.