Opowiem wam dziś o serialu, który polubiłam od pierwszej sceny, i w którym z każdym odcinkiem zakochiwałam się coraz bardziej i bardziej. Produkcję widziałam dwa razy – najpierw w cotygodniowych odstępach czasu, ostatnio w całości na Netflix. Generalnie: WOW, super, ekstra i tak dalej. Jest jednak pewien problem: to taki serial, którego fabułę ciężko streścić. Ostatnio próbowałam polecić go mojej Siostrze. Na pytanie „o czym to jest?” udało mi się wydukać: „no więc jest sobie kosmonauta… i eee… on ma statek kosmiczny… no i wiesz… leci przez kosmos… a potem… hmm… spotyka kosmitę…” W tym miejscu dałam za wygraną i zamilkłam.
Napiszę szczerze: jeśli wystarczy wam rekomendacja: „mega, odjazdowe, OGLĄDAJCIE!!!”, to skończcie czytać Dyrdymała w tym miejscu i lećcie na Netflix, zobaczyć Final Space. Gdybyście jednak, podobnie jak moja Siostra, chcieli dowiedzieć się, dlaczego warto zerknąć na tą produkcję, to spróbuję wam bez spoilerów, dużymi ogólnikami wyjaśnić, dlaczego Final Space jest super.
Gary taki, jak my
Na początku główny bohater Final Space – Gary – może nie robić dobrego wrażenia. Ot, to nie do końca bystry, zapatrzony w siebie, drobny cwaniaczek – raczej nie chcielibyście się z takim typem kumplować, a już tym bardziej – wyruszyć z nim w kosmiczną podróż.
Pierwsze wrażenie jest jednak mylne i szybko okazuje się, że główną siłą napędzającą Gary'ego do działania jest niepohamowana chęć przeżywania epickich przygód. Czyli coś, o czym każdy z nas zapewne marzył w dzieciństwie, dopóki nie dorósł. Natomiast Gary (chyba trochę w myśl zasady, że mężczyźni rozwijają się do piątego roku życia, a potem już tylko rosną*), nie porzucił tych – w gruncie rzeczy dość pięknych – motywacji. Dzięki temu w głównym bohaterze Final Space wielu z nas bez trudu dostrzeże samych siebie. Tyle, że takich z czasów, kiedy marzyliśmy o zostaniu poszukiwaczami przygód lub kosmicznymi kowbojami, nie przytłaczała nas konieczność opłacania rachunków lub kredytów oraz nie ograniczał lęk przed tym, że robienie pewnych rzeczy jest lekkomyślne, niebezpieczne i może skończyć się naszym kalectwem lub śmiercią. Wszak gdybyśmy wyzbyli się tych wszystkich lęków i wyruszyli w kosmiczną podróż, bez dwóch zdań bylibyśmy tacy, jak Gary – czasem nieco głupkowaci i pokraczni, ale szczęśliwi z tego, że możemy w końcu być bohaterami i przeżywać epickie przygody.
Równie ważne jest to, że Gary nie chce być samotny, pragnie zdobyć przyjaciół i przy okazji – być przez kogoś akceptowanym. Czyli znów są to pragnienia dość bliskie większości z nas.
Obok Gary'ego nie można przejść obojętnie z jeszcze dwóch powodów. Po pierwsze facet uwielbia w sarkastyczny sposób komentować to, co go spotyka. A po drugie: przeinacza pewne fakty tak, by móc interpretować rzeczywistość w bardziej pozytywny i korzystny dla siebie sposób. Dzięki temu wydarzenia, które każdego innego straumatyzowałyby i uczyniły bohaterem dramatu, Gary odbierze jako coś wspaniałego. I przykładowo nasz kosmonauta będzie uparcie powtarzał, że jest kapitanem na swoim statku, choć w rzeczywistości jest na nim… więźniem.
* To nie są moje słowa, ale zwrot, który na wykładach powtarzał czasem jeden z moich profesorów.
Archetypy z duszą
Pozostali bohaterowie Final Space nie są specjalnie nietuzinkowi. Przeciwnie, często wpisują się w pewne klisze tak bardzo, że jesteśmy w stanie przewidzieć ich zachowania. To jednak zupełnie nie przeszkadza by ich lubić i im kibicować. Warte odnotowania jest także to, że kilka postaci jest naprawdę irytująca – ale ta cecha ich charakteru jest wykorzystywana w tak zręczny sposób, że na ich widok ani przez moment nie zgrzytamy zębami.
No i jest jeszcze Mooncake (po polsku nazwany Ciastusiem). W jego przypadku muszę odnotować jedno: łatwo jest stworzyć bohatera, który byłby po prostu uroczy. Sztuką jest wykreować postać, którą będziemy lubić nie dlatego, że jest słodka, ale ze względu na jej charakter. Jeszcze większym wyzwaniem jest obdarzyć osobowością bohatera, który niemal niczego nie mówi. Pod tymi wszystkimi względami Mooncake jest majstersztykiem – bo choć w pierwszej chwili na jego widok myślimy „ale słodziak!”, to szybko odkrywamy, że jest on kimś kto mógłby być nie tyle naszą maskotką, co po prostu przyjacielem.
Nie będę ukrywać, że Final Space zainteresowałam się jedynie dlatego, bo serialowemu czarnemu charakterowi – Lordowi Commanderowi – głos podłożył David Tennant. Jak wypada ten bohater? Bez dwóch zdań nie jest to złoczyńca wszech czasów. Nie ma tu także mowy o sytuacji, w której antagonista byłby ciekawszy od głównego bohatera. Ot, jest to typowy złol, obok którego właściwie można by przejść obojętnie… gdyby nie to, że głosu użyczył mu David Tennant.
Generalnie, warto oglądać Final Space bez lektora, bo wszyscy aktorzy podkładający głosy w tym serialu, spisali się wyśmienicie. Jednak z racji tego, że w obsadzie mamy Tennanta – oglądanie z lektorem, który zagłusza Brytyjczyka, jest po prostu zbrodnią. Aktorowi udało się bowiem w jakiś magiczny sposób przeczytać swoje kwestie zarazem groźnie i komicznie, przez co słowa Lorda Commandera sprawiają, że jednocześnie po plecach przechodzą nam ciarki i nie możemy przestać się chichrać.
O czym to jest?
OK, przejdźmy do fabuły Final Space. A więc serial opowiada o tym, że jest sobie kosmonauta Gary… i on leci przez kosmos statkiem kosmicznym, na którym jest tak naprawdę więźniem… a potem spotyka kosmitę, któremu nadaje imię Mooncake… aha, i jeszcze nasz Gary musi walczyć z innym, tym razem złym kosmitą – Lordem Commanderem.
A tak bardziej na serio: fabuła Final Space co chwilę czymś zaskakuje i jest pełna tajemnic, które w każdym odcinku są systematycznie, w odpowiednich dawkach, wyjaśniane. Genialnym rozwiązaniem jest także to, że każdy epizod serialu zaczyna się od pokazywania, jak przygody Gary'ego się kończą, a potem, przez resztę odcinka odkrywamy, co do takiego finału doprowadziło. Jednocześnie, kiedy oglądałam Final Space po raz drugi, ani przez moment nie poczułam się znudzona z powodu tego, że wiedziałam, co zaraz się wydarzy.
Final Space jest całkiem zabawny, a momentami naprawdę brutalny. Trochę jakby Gwiezdne Wojny były komedią kręconą przez Quentina Tarantino. Takie połączenie naprawdę działa – w serialu są sceny teoretycznie naprawdę makabryczne, ale jednocześnie napisane w taki sposób, że podczas ich oglądania płakałam ze śmiechu.
A potem następuje coś, co sprawia, że Final Space z produkcji przyzwoitej zmienia się w coś naprawdę dobrego. W jednym z ostatnich odcinków okazuje się, że Gary i jego przyjaciele nie są „nieśmiertelni”, i że ich szalone przygody – mogą skończyć się czyjąś śmiercią. I to śmiercią przedstawioną w taki sposób, że człowiekowi robi się autentycznie smutno, kiedy na nią patrzy.
Powyższe rozwiązanie powoduje, że kiedy Gary pakuje się w kolejne tarapaty nie wzruszamy już ramionami myśląc „eee tam, przecież wszystko skończy się dobrze”. Zamiast tego nerwowo siedzimy na krawędzi krzesła i trzymamy kciuki za głównych bohaterów. Niewiele jest produkcji, które potrafią wywołać takie emocje!
Forma? Wspaniała!
Jedną z najfajniejszych właściwości kreskówek jest to, że ich budżet nie ogranicza wyobraźni twórców, bo przykładowo nakręcenie sekwencji kosmicznej bitwy kosztuje tu mniej więcej tyle samo, co pokazanie sceny rodzinnej kolacji. Final Space jest produkcją dość oszczędnie animowaną i w swojej formie bardzo podobną do kilku innych, nadawanych obecnie seriali. Ale kiedy tylko jest taka możliwość, pokazuje coś bajeranckiego, co momentami wywołuje większy efekt WOW, niż niektóre, naładowane efektami specjalnymi, sekwencje z kinowych blockbusterów.
Oko cieszy także to, jak niektóre elementy serialu zostały zaprojektowane. Wygląd niektórych kosmitów lub pojazdów naprawdę robi wrażenie.
Kolejnym ciekawym rozwiązaniem są wykorzystane w Final Space piosenki. W takiej produkcji normalnie słyszy się jakiś dynamiczny rock lub rap, tymczasem Gary'emu w tle przygrywają spokojne i pełne nostalgii utwory Shelby Merry. A kiedy w jednej ze scen zaczyna grać (skomponowana chyba specjalnie, dla Final Space) When the Night is Long – jej, jaka to jest piękna sekwencja! I jaka ładna piosenka.
Nic nie jest doskonałe
Nie będę kruszyć kopii i udowadniać komukolwiek, że Final Space jest najlepszym serialem animowanym, jaki trafił ostatnio do telewizji. Bo nie jest. Produkcja ma pewne wady. Zdarzają się w niej kiepskie dowcipy oraz żarty, które choć nieudane – są kilkukrotnie powtarzane. Pewne rzeczy dzieją się totalnie z czapy – ot, żeby się wydarzyły. Serial nie jest ani nową Futuramą, ani drugim Rickiem i Mortym, ale też nigdy chyba nie miał ambicji, by mierzyć się z tymi tytułami. To po prostu produkcja dokładnie taka, jak jej główny bohater – głupkowata i pokraczna, ale z sercem na właściwym miejscu.
Co ciekawe, choć sama zakochałam się w Final Space od pierwszego wejrzenia i dobrze oglądało mi się go w cotygodniowych odstępach, nie wszyscy byli nim na początku równie mocno zachwyceni. Natomiast teraz, kiedy wszystkie odcinki można obejrzeć hurtem, a co za tym idzie – ocenić cały sezon, a nie jedynie jego pierwszy odcinek – recenzje są dużo lepsze. I większość krytyków stwierdza to samo, co ja – że Final Space nie jest arcydziełem, ale przyjemnie się go ogląda. Z resztą warto dać tej produkcji szansę z jeszcze jednego powodu: ma ona zaledwie dziesięć, dwudziestominutowych odcinków, więc można ją spokojnie zobaczyć w jedno popołudnie.
Nie bądź pirat!
Zobacz na Upflix, gdzie obejrzeć omawianą produckję legalnie!
Na koniec wróćmy do początku
Jest jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że obok Final Space nie można przejść obojętnie – historia powstania tego serialu.
W 2016 roku młody, amerykański komik – Olan Rogers – wrzucił na YouTube kilkuminutową demonstracyjną wersję Final Space (teraz filmik jest interesującą ciekawostką, bo można na nim zobaczyć, jak zmienił się pomysł na niektórych bohaterów i ich wygląd).
Ku zaskoczeniu samego twórcy – historia Gary'ego nie tylko przypadła ludziom do gustu, ale też kilka stacji telewizyjnych wyraziło chęć nakręcenia serialu w całości. Wsparcie finansowe zaoferował także Conan O’Brien. A potem do dubbingu, poza Tennantem, zatrudniono kilku innych, znanych aktorów, dzięki czemu serialem zainteresowała się szeroka publiczność (w tym ja!).
I tak Olan Rogers, właściwie z dnia na dzień, z nikomu nieznanego komika-youtubera, zmienił się we wschodzącą gwiazdę telewizji.
Wiem, że dla przeciętnego widza nie ma to żadnego znaczenia, ale dla mnie naprawdę wzruszające jest to, że Final Space nie jest kolejną produkcją stworzoną przez wielkie hollywoodzkie studio, głównie z myślą o tym, by się sprzedawała. Ten serial jest urzeczywistnieniem czyiś marzeń. I to, samo w sobie, czyni go dziełem niezwykłym.
źródło obrazków ilustrujących wpis: kadry z pierwszego sezonu Final Space
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj.