Błąd 404 – Stranger Things

Załóż­my, czy­sto hipo­te­tycz­nie, że posta­na­wiam sko­rzy­stać do pra­wa do bycia zapo­mnia­ną i z dnia na dzień z inter­ne­tu zni­ka­ją wszel­kie, zwią­za­ne ze mną mate­ria­ły. W tym Dyr­dy­ma­ły. Czę­ści z was pew­nie zro­bi­ło­by się z tego powo­du smut­no, nie­któ­rzy może nawet by się zezło­ści­li, ale więk­szość inter­nau­tów nicze­go by nie zauważyła.

Puść­my jed­nak nie­co wodze fan­ta­zji. Sytu­acja jest dokład­nie taka sama, z jed­ną, maleń­ką róż­ni­cą: Dyr­dy­ma­ły są naj­po­pu­lar­niej­szym blo­giem w Pol­sce. Ba, zapędź­my się jesz­cze dalej: naj­po­czy­tal­niej­szym blo­giem na całym świe­cie! Pod każ­dym wpi­sem toczą się dłu­gie dys­ku­sje, inni blo­ge­rzy odno­szą się w swo­ich tek­stach do tego, co napi­sa­łam, a lin­ki do Dyr­dy­ma­łów w mediach spo­łecz­no­ścio­wych poda­ją dalej cele­bry­ci oraz poli­ty­cy naj­wyż­sze­go szcze­bla (nato­miast Wil­liam Ficht­ner i David Ten­nant skry­cie marzą o tym, by zdo­być mój auto­graf ︎;)

I wte­dy Dyr­dy­ma­ły zni­ka­ją. Już nie nie­zau­wa­żal­nie. Wręcz prze­ciw­nie, w inter­ne­cie powsta­je z tego powo­du wiel­ka wyrwa. Wszel­kie lin­ki do blo­ga prze­sta­ją dzia­łać. Wypa­ro­wu­ją elo­kwent­ne dys­ku­sje, jakie na Dyr­dy­ma­łach toczy­li inni. A tek­sty, któ­re odno­si­ły się do mojej stro­ny, zosta­ją pozba­wio­ne kon­tek­stu, przez co nie­mal zawie­szo­ne w próż­ni. Ludzie są wku­rze­ni, na uli­cach wybu­cha­ją zamiesz­ki, nastę­pu­je koniec świa­ta (OK, to ostat­nie to już może lek­ka prze­sa­da). Poja­wia się więc pyta­nie: czy w takiej sytu­acji mogła­bym wyka­so­wać Dyrdymały?

Kto ma więk­sze pra­wo do decy­do­wa­nia o ist­nie­niu tre­ści w inter­ne­cie? Ich twór­ca, czy odbior­cy? I gdzie leży gra­ni­ca, po prze­kro­cze­niu któ­rej opu­bli­ko­wa­ny mate­riał sta­je się dobrem wspólnym?

Ulotność sieci

Zacznij­my od… papie­ru. Kie­dy pisze­my tekst (daj­my na to: pra­cę magi­ster­ską) i odno­si­my się w nim do wyda­nej w tra­dy­cyj­ny spo­sób książ­ki lub arty­ku­łu w papie­ro­wym cza­so­pi­śmie, może­my być pew­ni, że za sto lub wię­cej lat uda się komuś do takie­go tek­stu źró­dło­we­go dotrzeć. Owszem, ist­nie­je praw­do­po­do­bień­stwo, że wszel­kie kopie takie­go dzie­ła ule­gną znisz­cze­niu, ale więk­szość obec­nie wyda­wa­nych, papie­ro­wych rze­czy, powin­na prze­trwać co naj­mniej kil­ka naj­bliż­szych stu­le­ci, zma­ga­zy­no­wa­na w biblio­te­kach*.

Błąd 404 – Dropbox

Dzisiejszy wpis będą ilustrowały głównie strony z błędem 404, czyli takie, które wyskakują w sytuacji, kiedy link prowadzi do podstrony, która nie istnieje. Tutaj stara wersja błędu 404, z Dropboxa.

źródło rzutu ekranu: teoretycznie Dropbox, ale praktycznie: Illustrating a more human brand (part 2): The history of Dropbox brand illustration

A co z publi­ka­cja­mi inter­ne­to­wy­mi? W biblio­gra­fiach są one zwy­kle okra­szo­ne adno­ta­cją odczyt z:, któ­ra infor­mu­je, kie­dy ostat­nim razem link do danej stro­ny WWW został spraw­dzo­ny i dzia­łał. Im wię­cej cza­su minę­ło od takiej kon­tro­li, tym więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że odno­śni­ki wyga­sły. I dzie­je się tak bar­dzo czę­sto. Pro­sty przy­kład: na Dyr­dy­ma­łach mam zain­sta­lo­wa­ną spe­cjal­ną wtycz­kę, któ­ra wyszu­ku­je nie­dzia­ła­ją­ce lin­ki i przy­naj­mniej raz w tygo­dniu dosta­ję od niej infor­ma­cję, że jakiś odno­śnik zaczął pro­wa­dzić donikąd.

Oczy­wi­ście jeśli bawi­my się w inter­ne­to­wych arche­olo­gów, może­my mieć nadzie­ję, że poszu­ki­wa­na przez nas treść zosta­ła zacho­wa­na w Inter­net Archi­ve (zwa­nym ina­czej Way­back Machi­ne). Nie­ste­ty nie zawsze tak jest – cza­sem stro­na znik­nę­ła za szyb­ko i Inter­net Archi­ve nie zdą­ży­ło jej zapi­sać, a cza­sem – dostęp do niej był w jakiś spo­sób zablo­ko­wa­ny (na przy­kład pay-wallem).

Archiwalna joannaholy.pl

Dzięki Internet Archive możecie cofnąć się w czasie i zobaczyć jak moja strona wyglądała na przykład w 2012 roku (z tym, że żeby wszystko wyświetlało się dobrze, trzeba zamknąć pasek z nawigacją Internet Archive). Niestety najstarsze wersje mojego internetowego kącika (stronę założyłam pięć lat wcześniej) zachowały się tylko na dysku mojego komputera.

źródło rzutu ekranu: Internet Archive

Tu muszę wspo­mnieć, że w sie­ci coraz popu­lar­niej­sze sta­ją się mate­ria­ły ulot­ne, któ­re z zało­że­nia mają znik­nąć jakiś czas po opu­bli­ko­wa­niu. Mam na myśli wyna­laz­ki takie, jak Snap­chat, Rela­cje na Face­bo­oku lub Insta­sto­ries na Insta­gra­mie. Moż­na takie roz­wią­za­nia kry­ty­ko­wać (oso­bi­ście bar­dzo ich nie lubię), ale jed­no­cze­śnie taki spo­sób dys­try­bu­cji tre­ści nie jest niczym nowym, bo na podob­nej zasa­dzie, w pier­wot­nej for­mie, odbie­ra­ło się radio i telewizję.

Ale to tyl­ko taka dygre­sja, wróć­my do publi­ko­wa­nych w inter­ne­cie tre­ści, któ­re z zało­że­nia nie powin­ny znikać.


* Nie­ste­ty tego same­go nie moż­na powie­dzieć o dzie­łach wyda­wa­nych w XIX i XX wie­ku, któ­re już teraz roz­sy­pu­ją się w proch, z powo­du kwa­śne­go papie­ru, na któ­rym zosta­ły wydrukowane.

Efekt Google i lenistwo

Hmm, po napi­sa­niu całe­go Dyr­dy­ma­ła zda­łam sobie spra­wę z tego, że ta część tek­stu jest kolej­ną dygre­sją, któ­ra nie ma więk­sze­go zna­cze­nia póź­niej, więc jeśli nie chce się wam jej czy­tać, może­cie od razu prze­sko­czyć TUTAJ.

Błąd 404 – eMail Center – Pick who to fire

Ilustracja pochodzi z artykułu napisanego w styczniu tego roku. Oryginalna strona, na której wykonano rzut ekranu, już nie istnieje.

źródło rzutu ekranu: UX Planet

Pamię­tam cza­sy, kie­dy inter­net przy­no­si­łam do domu na dyskietkach.

Pamię­tam cza­sy, kie­dy mia­łam w domu dostęp do sie­ci, ale łącze było tak wol­ne, że wszel­kie war­to­ścio­we mate­ria­ły zapi­sy­wa­łam na dys­ku kom­pu­te­ra, by mieć do nich szyb­ki dostęp w dowol­nej chwili.

Teraz na dys­ku moje­go kom­pu­te­ra znaj­du­ją się nie­mal tyl­ko i wyłącz­nie moje pry­wat­ne dane. Co do resz­ty – jak będę cze­goś potrze­bo­wać, to na pew­no znaj­dę to w Google, czyż nie?

Błąd 404 – eMail Center – Poor Martin

Ciąg dalszy historii z poprzedniego obrazka. Biedny Martin! ︎:D

źródło rzutu ekranu: UX Planet

O tym, jak zmie­ni­ło się moje podej­ście do „rze­czy z inter­ne­tu” naj­le­piej świad­czy to, jak ina­czej trak­tu­ję mate­ria­ły z moimi ulu­bio­ny­mi akto­ra­mi. Kil­ka lat temu* ścią­ga­łam z inter­ne­tu każ­de zdję­cie lub wywiad z Wil­lia­mem Ficht­ne­rem. Począt­ko­wo całość tra­fia­ła w jed­no miej­sce, ale z cza­sem zro­bił się z tego tak duży zbiór, że zaczę­łam wszyst­ko segre­go­wać do róż­nych fol­de­rów, nada­wać pli­kom odpo­wied­nie nazwy i tak dalej. Gene­ral­nie była to masa biblio­te­kar­skiej robo­ty, któ­ra nawet wyko­ny­wa­na na bie­żą­co – zaj­mo­wa­ła spo­ro cza­su. Począt­ko­wo mia­łam do tego zapał, ale ten nie­ste­ty prze­mi­nął. Kie­dy upa­dło Wil­lia­mo­we Forum, zupeł­nie odpu­ści­łam sobie tą zaba­wę w archi­wi­zo­wa­nie inter­ne­tu. Rzecz w tym, że wie­le z mate­ria­łów, któ­re kurzą się na moim dys­ku, zdą­ży­ła już znik­nąć z sie­ci i nie zdzi­wi­ła­bym się, gdy­bym mia­ła w swo­ich zbio­rach przy­naj­mniej kil­ka jedy­nych, zacho­wa­nych kopii jakie­goś wywia­du lub zdję­cia z Fichtnerem.

Błąd 404 – Na Ekranie – Fight Club

naEKRANIE można krytykować za wiele rzeczy, ale nie za stronę z błędem 404.

źródło rzutu ekranu: naEKRANIE.pl

W przy­pad­ku Davi­da Ten­nan­ta spra­wy mają się zupeł­nie ina­czej. Na moim kom­pu­te­rze, w fol­de­rze z tape­ta­mi, znaj­dzie­cie kil­ka (…ok, może tro­chę wię­cej, niż kil­ka…) arty­stycz­nych zdjęć akto­ra, a w innym kata­lo­gu parę moich ulu­bio­nych wywia­dów. To wszyst­ko. Nie mam potrze­by ścią­ga­nia więk­szej ilo­ści mate­ria­łów, bo – nauczo­na doświad­cze­niem z fanie­nia Ficht­ne­ra – wiem, że było­by to dzia­ła­nie wyni­ka­ją­ce jedy­nie z chę­ci posia­da­nia, i że więk­szo­ści z tych pli­ków praw­do­po­dob­nie nigdy nie otwo­rzy­ła­bym ponow­nie. A gdy­by przy­pad­kiem naszła mnie kie­dyś chęć, by jakiś sta­ry wywiad z Ten­nan­tem odsłu­chać jesz­cze raz, to prze­cież na pew­no go wygo­oglam i znaj­dę gdzieś w sie­ci, prawda?

Praw­da?

.

.

.

Rzecz w tym, że gdy­by zawsze tak było, to nie pisa­ła­bym tego Dyrdymała.


* Wła­śnie uświa­do­mi­łam sobie, że powin­nam napi­sać „jakieś dzie­sięć lat temu”, ale to spra­wia, że czu­ję się sta­ro, więc zostań­my przy „kil­ka lat temu”, OK?

Nie ma i kropka

Przejdź­my do meri­tum (w koń­cu, no nie?) i tego, co skło­ni­ło mnie do napi­sa­nia dzi­siej­sze­go Dyrdymała.

Jest taki youtu­ber, Wło­dek Mar­ko­wicz. Lata świetl­ne temu, był on jed­nym z twór­ców, wte­dy dość popu­lar­ne­go, kana­łu Lek­ko Stron­ni­czy. Potem Wło­dek zaczął dzia­łać solo i two­rzyć tre­ści jak na YouTu­be dość nie­ty­po­we: mniej prze­bo­jo­we, odno­szą­ce się do wraż­li­wo­ści widzów i przez to przed­sta­wia­ją­ce jakiś temat z innej per­spek­ty­wy. Nie­ste­ty, czę­sto były to prze­my­śle­nia w sty­lu Pau­lo Coel­ho, przez co Wło­dek przez poło­wę swo­ich widzów był chwa­lo­ny, a przez dru­gą poło­wę – wyśmiewany.

Jakiś czas temu szu­ka­łam na YouTu­be nagra­nia*, jakie Wło­dek Mar­ko­wicz zro­bił na temat akcji sprze­ci­wia­ją­cej się mowie nie­na­wi­ści w inter­ne­cie. Szu­ka­łam, szu­ka­łam i nie mogłam zna­leźć. Stwier­dzi­łam, że wyszu­ki­war­ka na YT odmó­wi­ła mi posłu­szeń­stwa, więc weszłam bez­po­śred­nio na kanał Włod­ka, by tam zna­leźć poszu­ki­wa­ne nagranie.

Jakież było moje zdzi­wie­nie, kie­dy oka­za­ło się, że na kana­le nie ma ŻAD­NE­GO filmiku.

Dla­cze­go? Co się stało?!

Oka­za­ło się, że Wło­dek posta­no­wił prze­my­śleć swo­je życie oraz to, dokąd zmie­rza jego twór­czość inter­ne­to­wa i zacząć wszyst­ko od nowa. Wła­śnie z tego powo­du wyłą­czył widocz­ność swo­ich dotych­cza­so­wych nagrań na YouTu­be. Co praw­da od tam­te­go cza­su sytu­acja ule­gła nie­znacz­nej popra­wie i nie­któ­re widea sta­ły się z powro­tem widocz­ne. Ale wspo­mnia­ne­go fil­mi­ku o mowie nie­na­wi­ści dalej nie ma.


* Wło­dek, w odróż­nie­niu od innych twór­ców na YouTu­be, nie kry­ty­ko­wał hej­tu­ją­cych komen­ta­to­rów, tyl­ko wytknął hipo­kry­zję wspo­mnia­nym youtu­be­rom. Jego zarzut brzmiał mniej wię­cej tak: zyska­li­ście sła­wę, bo byli­ście zło­śli­wi, śmia­li­ście się z innych i nama­wia­li­ście swo­ich widzów do rów­nie zgryź­li­wych zacho­wań w komen­ta­rzach, czy­li sami byli­ście hej­te­ra­mi i wycho­wy­wa­li­ście swo­ich (czę­sto mło­dych) widzów, poka­zu­jąc im, że takie zacho­wa­nia są spo­ko. A teraz zgry­wa­cie świę­tosz­ków, zupeł­nie nie dostrze­ga­jąc tego, że jeste­ście jed­nym ze źró­deł hej­tu w internecie.

Kto jest bez winy…

Cała ta heca z Włod­kiem Mar­ko­wi­czem spra­wi­ła, że w pierw­szej chwi­li stwier­dzi­łam „jak on mógł!”, ale potem pomy­śla­łam: „zaraz Hoł­ka – tobie prze­cież zda­rza­ło się robić podob­ne rze­czy, z tą róż­ni­cą, że nikt tego nie zauważył”.

Prze­cież po tym, jak prze­ko­do­wa­łam moją stro­nę inter­ne­to­wą na Word­Pres­sa, wszyst­kie wcze­śniej ist­nie­ją­ce odno­śni­ki do pod­stron prze­sta­ły dzia­łać. Ba, posta­no­wi­łam nie udo­stęp­niać na nowo czę­ści z rze­czy, któ­re wcze­śniej tam pre­zen­to­wa­łam, bo doro­słam i teraz wyda­ją mi się one nie­co obcia­cho­we (choć nie­któ­re PDFy z opo­wia­da­nia­mi, bez mojej zgo­dy, zacią­gnę­ła sobie jakaś ruska stro­na inter­ne­to­wa, więc gdy­by­ście się bar­dzo upar­li – może je jesz­cze gdzieś w inter­ne­cie znajdziecie).

O dzi­wo te dzia­ła­nia nie uszły mi do koń­ca na sucho, bo w jakiejś papie­ro­wej, nauko­wej książ­ce (któ­ra prze­trwa w biblio­te­kach sto i wię­cej lat!!!), ktoś posta­no­wił powo­łać się na moją pra­cę magi­ster­ską, przez co w przy­pi­sie znaj­du­je się link do mojej stro­ny, któ­ry obec­nie zupeł­nie nie działa.

Błąd 404 – JoannaHoly.pl

Na wypadek, jakby nie chciało się wam samodzielnie sprawdzać: tak wyglądał komunikat o błędzie 404 na mojej stronie internetowej.

źródło rzutu ekranu: joannaholy.pl

Uwa­ga, to nie koniec moje­go wyzna­nia winy! Kil­ka lat temu posta­no­wi­łam na nowo zacząć korzy­stać z Twit­te­ra. I w ramach tego świe­że­go star­tu usu­nę­łam wszyst­kie moje wcze­śniej­sze ćwierk­nię­cia. Tak, przy­zna­ję – więk­szość z tam­tych sta­rych twe­etów, była auto­ma­tycz­nie gene­ro­wa­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi z innych ser­wi­sów, tek­sta­mi typu: „Hoł­ka wła­śnie polu­bi­ła fil­mik na YouTu­be”. Jed­nak w gąsz­czu tego spa­mu znaj­do­wa­ły się też moje autor­skie ćwier­ki. I wszyst­ko to w jed­nej chwi­li wyle­cia­ło w powietrze.

Bo mia­łam potrze­bę to usunąć.

Bo wie­dzia­łam, że nikt tego nie zauważy.

I to ostat­nie było jedy­ną rze­czą, któ­ra róż­ni­ła moje­go Twit­te­ra od YouTu­bo­we­go kana­łu Włod­ka Mar­ko­wi­cza (no dobrze, może nie JEDY­NĄ, ale łapie­cie, o co mi cho­dzi, prawda?).

Autor kontra odbiorcy

Wyda­je mi się, że ludzie wypo­wia­da­ją się w inter­ne­cie w – deli­kat­nie mówiąc – nie­roz­trop­ny spo­sób, ponie­waż nie czu­ją odpo­wie­dzial­no­ści za swo­je sło­wa. Wie­dzą, że nie­mal każ­dą ze swo­ich wypo­wie­dzi mogą usu­nąć lub edy­to­wać*.

Inter­ne­to­wi twór­cy, choć poświę­ca­ją wię­cej cza­su na dopra­co­wa­nie i prze­my­śle­nie tego, co publi­ku­ją, zda­ją się wpa­dać w podob­ną pułap­kę. Co z jed­nej stro­ny jest zro­zu­mia­łe – bo sko­ro jest moż­li­wość usu­wa­nia lub edy­cji, to dla­cze­go z niej nie sko­rzy­stać**? Ale z dru­giej – powsta­je pewien para­doks: tacy ludzie czę­sto chcą być trak­to­wa­ni z rów­nie dużym sza­cun­kiem oraz powa­gą, jak oso­by two­rzą­ce tra­dy­cyj­ne, „fizycz­ne” dobra kultury.

Tym­cza­sem, taki Andrzej Sap­kow­ski na przy­kład, nie stwier­dzi pew­ne­go dnia, że zmę­czył go szum wokół Wiedź­mi­na, i nie będzie cho­dził od domu do domu oraz od biblio­te­ki do biblio­te­ki, i nie kon­fi­sko­wał, a potem nisz­czył każ­dej kopii Wiedź­miń­skiej Sagi (choć oczy­wi­ście może zażą­dać wyco­fa­nia wszyst­kich tomów z księ­gar­ni). Na tej samej zasa­dzie twór­cy… bo ja wiem… Bat­man v Super­man nie stwier­dzą, że sko­ro ich pro­duk­cja jest moc­no hej­to­wa­na, to naci­sną wiel­ki, czer­wo­ny guzik, któ­ry spra­wi, że wszel­kie kopie ich fil­mu obró­cą się w pył (choć może, gdy­by mogli, to by tak zrobili?).

bazgram Twitter

Jak możemy traktować internetowych twórców (nawet tych niepoważnych) poważnie, skoro oni sami podchodzą do opublikowanych przez siebie materiałów tak niefrasobliwie?

źródło rzutu ekranu: bazgram Twitter

Tu musi­my jed­nak zato­czyć koło. Bo cza­sem inter­ne­to­wi twór­cy*** decy­du­ją się na usu­nię­cie z sie­ci swo­ich dzieł nie dla­te­go, bo tak chcą, ale ponie­waż zmu­sza ich do tego fala hej­tu. I to czę­sto hej­tu nie­uza­sad­nio­ne­go, nie wyni­ka­ją­ce­go z tego, że autor two­rzy rzecz kiep­skie lub w jakiś spo­sób nie­wła­ści­we, ale po pro­stu spo­wo­do­wa­ne­go tym, że inter­nau­ci się na nie­go uwzię­li i posta­no­wi­li go znisz­czyć. Znów, wra­ca­jąc do mediów tra­dy­cyj­nych – nie jest to zja­wi­sko nowe. Ale w inter­ne­cie przy­bie­ra więk­szą ska­lę. Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że w przy­pad­ku tych ana­lo­go­wych twór­ców, pomię­dzy nimi a ich odbior­ca­mi, zawsze stał jakiś pośred­nik – na przy­kład agent lub wydaw­ca. Nato­miast w mediach spo­łecz­no­ścio­wych twór­cy zazwy­czaj muszą mie­rzyć się ze swo­imi fana­mi samodzielnie.

W tym miej­scu moż­na się co praw­da zasta­na­wiać, czy ata­ko­wa­ny przez hej­te­rów twór­ca, w ramach pro­te­stu napraw­dę powi­nien wyka­so­wać cały swój doro­bek. Bo wte­dy hej­te­rom w pewien spo­sób uda­je się dopiąć swe­go, a ryko­sze­tem obry­wa się nie­win­nym, praw­dzi­wym i dobrym fanom. I choć kali­ber jest tutaj zupeł­nie inny, moim zda­niem jest to podob­ny dyle­mat jak ten doty­czą­cy abor­cji. Czy­li tak, to jest nie­wła­ści­we, ale jed­no­cze­śnie każ­dy z nas powi­nien mieć do takie­go dzia­ła­nia pra­wo. A gdy­ba­nie na temat tego „czy my byśmy tak postą­pi­li” jest total­nie bez sen­su, bo tak napraw­dę nie będzie­my tego wie­dzieć, dopó­ki nie sta­nie­my przed takim wyborem.


* Przy oka­zji podej­rze­wam, że gdy­by na każ­dej stro­nie ist­nia­ły mecha­ni­zmy spo­wal­nia­ją­ce, dzia­ła­ją­ce na zasa­dzie: „ode­tchnij, wyjdź na spa­cer, napij się her­ba­ty, wróć tutaj za godzi­nę, prze­czy­taj jesz­cze raz komen­tarz, któ­ry napi­sa­łeś i dopie­ro wte­dy zade­cy­duj, czy na pew­no chcesz go opu­bli­ko­wać”, to ilość hej­tu w sie­ci spa­dła­by o jakieś dzie­więć­dzie­siąt procent.

** Pew­nie o tym nie wie­cie, ale sama cza­sem nie­znacz­nie reda­gu­ję Dyr­dy­ma­ły, któ­re już napi­sa­łam, choć są to jedy­nie popraw­ki natu­ry gramatyczno-stylistycznej.

*** Pisząc o tym odno­szę się tak­że do cele­bry­tów, któ­rzy – two­rząc swo­je kon­to w social-mediach, sta­ją się prze­cież jego twórcami.

Pomysł, który powinien stać się standardem

Nie­daw­no na kon­fe­ren­cji nauko­wej dla biblio­te­ka­rzy cyfro­wych, usły­sza­łam bar­dzo mądre stwier­dze­nie: o wia­ry­god­no­ści danej stro­ny inter­ne­to­wej (a tak­że insty­tu­cji, któ­ra ją pro­wa­dzi) naj­le­piej świad­czy to, czy potra­fi zapew­nić nie­prze­rwa­ną żywot­ność lin­ków*. Cho­dzi o to, by użyt­kow­nik takie­go por­ta­lu miał pew­ność, że link któ­ry dzia­ła dziś, będzie aktyw­ny za kil­ka, a nawet kil­ka­na­ście i kil­ka­dzie­siąt lat.

Kie­dy słu­cha­łam tych słów, natych­miast przy­szły mi na myśl dwie rze­czy: BBC i Doctor Who. Bo gdy­by­śmy chcie­li cof­nąć się w cza­sie o jakąś deka­dę, do epo­ki Dzie­wią­te­go i Dzie­sią­te­go Dok­to­ra, to w ser­wi­sie BBC znaj­dzie­my stro­nę wła­śnie z tam­tych lat: obec­nie już nie­ak­tu­ali­zo­wa­ną i z dopi­skiem, że jest archi­wal­na. Ale co waż­ne: lin­ki dzia­ła­ją, a wszyst­kie zaso­by są nadal dostępne!

BBC – archiwalny Doctor Who

Czasem do podróży w czasie nie potrzeba TARDIS – wystarczy archiwalna wersja strony internetowej.

źródło rzutu ekranu: BBC

Tym­cza­sem, na wie­lu pol­skich por­ta­lach (i podej­rze­wam, że nie tyl­ko na tych w naszym kra­ju), zda­rza się, że lin­ki do arty­ku­łów bar­dzo szyb­ko wyga­sa­ją. Jesz­cze gorzej sytu­acja wyglą­da w przy­pad­ku stron insty­tu­cji rzą­do­wych: wystar­czy, że jakieś mini­ster­stwo zmie­ni nazwę i siup: jego stro­na prze­nie­sie się pod nowy adres inter­ne­to­wy, przez co wszyst­kie sta­re lin­ki (w tym takie do waż­nych, pań­stwo­wych roz­po­rzą­dzeń!) prze­sta­ją dzia­łać. A tak prze­cież nie powin­no być. Uczmy się od BBC!

Błąd 404 – Na Ekranie – Star Wars

naEKRANIE, jeszcze raz.

źródło rzutu ekranu: naEKRANIE.pl

Wspo­mi­nam o dużych ser­wi­sach inter­ne­to­wych, a jak kwe­stia żywot­no­ści lin­ków wyglą­da w przy­pad­ku blo­gów oso­bi­stych? Myślę, że tu może obo­wią­zy­wać tary­fa ulgo­wa. Powód jest pro­sty: pieniądze.

Wie­le blo­gów znaj­du­je się na płat­nych ser­we­rach, dome­na inter­ne­to­wa tak­że kosz­tu­je. Co za tym idzie – jeśli autor blo­ga posta­no­wi porzu­cić pisa­nie, to jego stro­na znik­nie z sie­ci sekun­dę po tym, jak opła­ty za wspo­mnia­ne usłu­gi prze­sta­ną być uisz­cza­ne. Czy może­my od takie­go ex-blo­ge­ra wyma­gać, by pła­cił za ser­wer i dome­mę do koń­ca życia? Nie wyda­je mi się.

Owszem, na upar­te­go moż­na by zawar­tość takie­go blo­ga prze­nieść do bez­płat­ne­go ser­wi­su. Nie­ste­ty więk­szość blo­ge­rów nie zna się na tech­no­lo­gii i musie­li­by oni kogoś zatrud­nić, by wyko­nał taką ope­ra­cję za nich. Co ponow­nie – obcią­ży­ło­by ich kosz­ta­mi. I znów: raczej nie fair było­by od blo­ge­ra wyma­gać, by dokła­dał do inte­re­su, z któ­re­go chce się wypisać.


* Na kon­fe­ren­cji nie uży­to takie­go zwro­tu, ale nie pamię­tam, jaką nazwę podał autor wystąpienia.

Osadzać czy kopiować?

Tak więc moim zda­niem inter­ne­to­wi twór­cy mają pra­wo usu­wać swo­je dzie­ła z sie­ci. Rzecz w tym, że takie przy­zwo­le­nie rodzi kolej­ny pro­blem: brak zaufania.

Wie­le ser­wi­sów pozwa­la na udo­stęp­nia­nie swo­ich zaso­bów na innych stro­nach inter­ne­to­wych, przy pomo­cy mecha­ni­zmu osa­dza­nia. Pole­ga on na tym, że na przy­kład, kie­dy chcę ozdo­bić Dyr­dy­ma­ła zdję­ciem z Insta­gra­ma, to zamiast kopio­wać je na mój ser­wer, wkle­jam do wpi­su spe­cjal­ny kod, któ­ry poka­zu­je fot­kę bez­po­śred­nio z Insta­gra­ma. Koń­co­wy efekt wyglą­da dokład­nie tak:

Mecha­nizm osa­dza­nia spra­wia, że wilk jest syty, a owca cała. Czy­li ja mogę wrzu­cić na swo­ją stro­nę ład­ny obra­zek, a jego twór­cy (czy­li w tym przy­pad­ku zno­wu mnie) zwięk­sza­ją się sta­ty­sty­ki odsłon dane­go dzie­ła. Dodat­ko­wo zado­wo­le­ni są tak­że odbior­cy, bo osa­dzo­ną rzecz mogą w łatwy spo­sób polu­bić lub sko­men­to­wać. Czy­li osa­dza­nie, to fan­ta­stycz­ne roz­wią­za­nie, czyż nie?

Do tej pory tak wła­śnie myśla­łam, chcia­łam być fair i gdzie tyl­ko mogłam – sto­so­wa­łam ten mecha­nizm. No, ale całe to zamie­sza­nie z Włod­kiem Mar­ko­wi­czem uświa­do­mi­ło mi pewien pro­blem: jeśli twór­ca dzie­ła, któ­re osa­dzi­łam na Dyr­dy­ma­łach, usu­nie je z sie­ci, to jed­no­cze­śnie prze­sta­nie ono być widocz­ne na mojej stro­nie*.

Pyta­nie więc, co z moimi pra­wa­mi? Tak, wiem – w tym przy­pad­ku pra­wo jest dość nie­pre­cy­zyj­ne, więc trud­no jest stwier­dzić, kto ma rację. Wyda­je mi się jed­nak, że sko­ro twór­ca dzie­ła nie daje mi gwa­ran­cji, że jego utwór będzie dostęp­ny w sie­ci jutro, za rok i w następ­nym stu­le­ciu, to mam pra­wo zabez­pie­czyć się na wła­sną rękę. Jak? Oczy­wi­ście wyko­nu­jąc kopię tego dzie­ła i umiesz­cza­jąc ją na moim ser­we­rze. Co nie­ste­ty nie jest do koń­ca fair w sto­sun­ku do auto­ra dane­go utworu.


* Przy czym nie mam tutaj na myśli sytu­acji, w któ­rej umiesz­czam na blo­gu coś nie­pew­ne­go, o czym wiem, że może zostać usu­nię­te. Przy­kła­do­wo, kie­dy pisa­łam Dyr­dy­ma­ła o fan-vidach uda­ją­cych zwia­stu­ny fil­mo­we liczy­łam się z tym, iż pod­lin­ko­wa­ne prze­ze mnie mate­ria­ły mogą zostać usu­nię­te z YouTu­be, ponie­waż łamią pra­wo autorskie.

W takim razie moje, czy wasze?

Pew­nym para­dok­sem infor­ma­cji jest to, że wraz ze wzro­stem łatwo­ści, z jaką moż­na ją roz­po­wszech­niać, spa­da trwa­łość nośni­ka, na któ­rym jest zapi­sa­na. Śre­dnio­wiecz­ne manu­skryp­ty, choć wyko­na­ne tyl­ko w jed­nym egzem­pla­rzu, prze­trwa­ją naj­bliż­sze tysiąc lat, jeśli nie wię­cej. Zaso­by stro­ny inter­ne­to­wej, któ­re bez pro­ble­mu może prze­glą­dać nie­mal każ­dy czło­wiek na świe­cie – da się w kil­ka sekund bez­pow­rot­nie usu­nąć, wci­ska­jąc kil­ka przy­ci­sków na klawiaturze.

Błąd 404 - Brightscout

Choć strony z błędem 404 często wyglądają kreatywnie i zabawnie, smutne jest to, że czasem oznaczają, iż jakaś wartościowa treść bezpowrotnie zniknęła z internetu.

źródło rzutu ekranu: Brightscout

W inter­ne­cie podob­nych para­dok­sów i zawi­ło­ści jest wię­cej. Inter­nau­ci chcą dosta­wać tre­ści za dar­mo. Twór­cy udo­stęp­nia­ją swo­je pra­ce za dar­mo, ale wście­ka­ją się (czę­ścio­wo słusz­nie), kie­dy te są udo­stęp­nia­ne za ich ple­ca­mi, bez uży­wa­nia mecha­ni­zmu osa­dza­nia. Jed­no­cze­śnie, kie­dy osa­dza lub lin­ku­je się jakąś treść z inter­ne­tu, nigdy nie moż­na mieć pew­no­ści, że zawsze będzie ona widocz­na. Nie może­my jed­nak zabro­nić twór­com usu­wa­nia stwo­rzo­nych przez nich tre­ści, ani tym bar­dziej wyma­gać od nich, by były one po wsze cza­sy dostęp­ne w sie­ci. Jak widzi­cie – błęd­ne koło!

Błąd 404 – Magnt

Diagram Venna mógłby świetnie odzwierciedlić opisany przeze mnie problem. Z jednej strony mamy prawa odbiorców, z drugiej prawa twórców, a prawda leży gdzieś pośrodku.

źródło rzutu ekranu: Magnt

Do kogo nale­żą tre­ści publi­ko­wa­ne w sie­ci? Spór, w któ­rym zara­zem każ­dy i nikt nie ma racji. Patrząc na wszyst­ko z per­spek­ty­wy odbior­cy, stwier­dzam: do mnie, bo to, co zosta­ło opu­bli­ko­wa­ne, nie powin­no zni­kać z inter­ne­tu. Ale jako twór­ca stro­ny inter­ne­to­wej wiem, że cza­sem lin­ki trze­ba zmie­nić, a pew­ne rze­czy edy­to­wać lub usunąć.

Posta­wio­ne w tytu­le pyta­nie pozo­sta­wiam więc bez odpowiedzi.

Cie­ka­wi mnie nato­miast, do kogo waszym zda­niem nale­żą moje Dyr­dy­ma­ły? No i wła­śnie – czy są one stu­pro­cen­to­wo moje? ︎:)


Edit po latach: bar­dzo cie­ka­wa dys­ku­sja doty­czą­ca tego Dyr­dy­ma­ła toczy­ła się tak­że na Face­bo­oku.

autor gra­fi­ki ilu­stru­ją­cej wpis: Micha­el Tsi­ra­ki, źró­dło: UX Pla­net

Wpis pocho­dzi z poprzed­niej wer­sji blo­ga. Został zre­da­go­wa­ny i nie­znacz­nie zmodyfikowany.

Ory­gi­nal­ny tekst możesz prze­czy­tać tutaj.