Załóżmy, czysto hipotetycznie, że postanawiam skorzystać do prawa do bycia zapomnianą i z dnia na dzień z internetu znikają wszelkie, związane ze mną materiały. W tym Dyrdymały. Części z was pewnie zrobiłoby się z tego powodu smutno, niektórzy może nawet by się zezłościli, ale większość internautów niczego by nie zauważyła.
Puśćmy jednak nieco wodze fantazji. Sytuacja jest dokładnie taka sama, z jedną, maleńką różnicą: Dyrdymały są najpopularniejszym blogiem w Polsce. Ba, zapędźmy się jeszcze dalej: najpoczytalniejszym blogiem na całym świecie! Pod każdym wpisem toczą się długie dyskusje, inni blogerzy odnoszą się w swoich tekstach do tego, co napisałam, a linki do Dyrdymałów w mediach społecznościowych podają dalej celebryci oraz politycy najwyższego szczebla (natomiast William Fichtner i David Tennant skrycie marzą o tym, by zdobyć mój autograf ︎;)
I wtedy Dyrdymały znikają. Już nie niezauważalnie. Wręcz przeciwnie, w internecie powstaje z tego powodu wielka wyrwa. Wszelkie linki do bloga przestają działać. Wyparowują elokwentne dyskusje, jakie na Dyrdymałach toczyli inni. A teksty, które odnosiły się do mojej strony, zostają pozbawione kontekstu, przez co niemal zawieszone w próżni. Ludzie są wkurzeni, na ulicach wybuchają zamieszki, następuje koniec świata (OK, to ostatnie to już może lekka przesada). Pojawia się więc pytanie: czy w takiej sytuacji mogłabym wykasować Dyrdymały?
Kto ma większe prawo do decydowania o istnieniu treści w internecie? Ich twórca, czy odbiorcy? I gdzie leży granica, po przekroczeniu której opublikowany materiał staje się dobrem wspólnym?
Ulotność sieci
Zacznijmy od… papieru. Kiedy piszemy tekst (dajmy na to: pracę magisterską) i odnosimy się w nim do wydanej w tradycyjny sposób książki lub artykułu w papierowym czasopiśmie, możemy być pewni, że za sto lub więcej lat uda się komuś do takiego tekstu źródłowego dotrzeć. Owszem, istnieje prawdopodobieństwo, że wszelkie kopie takiego dzieła ulegną zniszczeniu, ale większość obecnie wydawanych, papierowych rzeczy, powinna przetrwać co najmniej kilka najbliższych stuleci, zmagazynowana w bibliotekach*.
A co z publikacjami internetowymi? W bibliografiach są one zwykle okraszone adnotacją odczyt z:
, która informuje, kiedy ostatnim razem link do danej strony WWW został sprawdzony i działał. Im więcej czasu minęło od takiej kontroli, tym większe prawdopodobieństwo, że odnośniki wygasły. I dzieje się tak bardzo często. Prosty przykład: na Dyrdymałach mam zainstalowaną specjalną wtyczkę, która wyszukuje niedziałające linki i przynajmniej raz w tygodniu dostaję od niej informację, że jakiś odnośnik zaczął prowadzić donikąd.
Oczywiście jeśli bawimy się w internetowych archeologów, możemy mieć nadzieję, że poszukiwana przez nas treść została zachowana w Internet Archive (zwanym inaczej Wayback Machine). Niestety nie zawsze tak jest – czasem strona zniknęła za szybko i Internet Archive nie zdążyło jej zapisać, a czasem – dostęp do niej był w jakiś sposób zablokowany (na przykład pay-wallem).
Tu muszę wspomnieć, że w sieci coraz popularniejsze stają się materiały ulotne, które z założenia mają zniknąć jakiś czas po opublikowaniu. Mam na myśli wynalazki takie, jak Snapchat, Relacje na Facebooku lub Instastories na Instagramie. Można takie rozwiązania krytykować (osobiście bardzo ich nie lubię), ale jednocześnie taki sposób dystrybucji treści nie jest niczym nowym, bo na podobnej zasadzie, w pierwotnej formie, odbierało się radio i telewizję.
Ale to tylko taka dygresja, wróćmy do publikowanych w internecie treści, które z założenia nie powinny znikać.
* Niestety tego samego nie można powiedzieć o dziełach wydawanych w XIX i XX wieku, które już teraz rozsypują się w proch, z powodu kwaśnego papieru, na którym zostały wydrukowane.
Efekt Google i lenistwo
Hmm, po napisaniu całego Dyrdymała zdałam sobie sprawę z tego, że ta część tekstu jest kolejną dygresją, która nie ma większego znaczenia później, więc jeśli nie chce się wam jej czytać, możecie od razu przeskoczyć TUTAJ.
Pamiętam czasy, kiedy internet przynosiłam do domu na dyskietkach.
Pamiętam czasy, kiedy miałam w domu dostęp do sieci, ale łącze było tak wolne, że wszelkie wartościowe materiały zapisywałam na dysku komputera, by mieć do nich szybki dostęp w dowolnej chwili.
Teraz na dysku mojego komputera znajdują się niemal tylko i wyłącznie moje prywatne dane. Co do reszty – jak będę czegoś potrzebować, to na pewno znajdę to w Google, czyż nie?
O tym, jak zmieniło się moje podejście do „rzeczy z internetu” najlepiej świadczy to, jak inaczej traktuję materiały z moimi ulubionymi aktorami. Kilka lat temu* ściągałam z internetu każde zdjęcie lub wywiad z Williamem Fichtnerem. Początkowo całość trafiała w jedno miejsce, ale z czasem zrobił się z tego tak duży zbiór, że zaczęłam wszystko segregować do różnych folderów, nadawać plikom odpowiednie nazwy i tak dalej. Generalnie była to masa bibliotekarskiej roboty, która nawet wykonywana na bieżąco – zajmowała sporo czasu. Początkowo miałam do tego zapał, ale ten niestety przeminął. Kiedy upadło Williamowe Forum, zupełnie odpuściłam sobie tą zabawę w archiwizowanie internetu. Rzecz w tym, że wiele z materiałów, które kurzą się na moim dysku, zdążyła już zniknąć z sieci i nie zdziwiłabym się, gdybym miała w swoich zbiorach przynajmniej kilka jedynych, zachowanych kopii jakiegoś wywiadu lub zdjęcia z Fichtnerem.
W przypadku Davida Tennanta sprawy mają się zupełnie inaczej. Na moim komputerze, w folderze z tapetami, znajdziecie kilka (…ok, może trochę więcej, niż kilka…) artystycznych zdjęć aktora, a w innym katalogu parę moich ulubionych wywiadów. To wszystko. Nie mam potrzeby ściągania większej ilości materiałów, bo – nauczona doświadczeniem z fanienia Fichtnera – wiem, że byłoby to działanie wynikające jedynie z chęci posiadania, i że większości z tych plików prawdopodobnie nigdy nie otworzyłabym ponownie. A gdyby przypadkiem naszła mnie kiedyś chęć, by jakiś stary wywiad z Tennantem odsłuchać jeszcze raz, to przecież na pewno go wygooglam i znajdę gdzieś w sieci, prawda?
Prawda?
.
.
.
Rzecz w tym, że gdyby zawsze tak było, to nie pisałabym tego Dyrdymała.
* Właśnie uświadomiłam sobie, że powinnam napisać „jakieś dziesięć lat temu”, ale to sprawia, że czuję się staro, więc zostańmy przy „kilka lat temu”, OK?
Nie ma i kropka
Przejdźmy do meritum (w końcu, no nie?) i tego, co skłoniło mnie do napisania dzisiejszego Dyrdymała.
Jest taki youtuber, Włodek Markowicz. Lata świetlne temu, był on jednym z twórców, wtedy dość popularnego, kanału Lekko Stronniczy. Potem Włodek zaczął działać solo i tworzyć treści jak na YouTube dość nietypowe: mniej przebojowe, odnoszące się do wrażliwości widzów i przez to przedstawiające jakiś temat z innej perspektywy. Niestety, często były to przemyślenia w stylu Paulo Coelho, przez co Włodek przez połowę swoich widzów był chwalony, a przez drugą połowę – wyśmiewany.
Jakiś czas temu szukałam na YouTube nagrania*, jakie Włodek Markowicz zrobił na temat akcji sprzeciwiającej się mowie nienawiści w internecie. Szukałam, szukałam i nie mogłam znaleźć. Stwierdziłam, że wyszukiwarka na YT odmówiła mi posłuszeństwa, więc weszłam bezpośrednio na kanał Włodka, by tam znaleźć poszukiwane nagranie.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że na kanale nie ma ŻADNEGO filmiku.
Dlaczego? Co się stało?!
Okazało się, że Włodek postanowił przemyśleć swoje życie oraz to, dokąd zmierza jego twórczość internetowa i zacząć wszystko od nowa. Właśnie z tego powodu wyłączył widoczność swoich dotychczasowych nagrań na YouTube. Co prawda od tamtego czasu sytuacja uległa nieznacznej poprawie i niektóre widea stały się z powrotem widoczne. Ale wspomnianego filmiku o mowie nienawiści dalej nie ma.
* Włodek, w odróżnieniu od innych twórców na YouTube, nie krytykował hejtujących komentatorów, tylko wytknął hipokryzję wspomnianym youtuberom. Jego zarzut brzmiał mniej więcej tak: zyskaliście sławę, bo byliście złośliwi, śmialiście się z innych i namawialiście swoich widzów do równie zgryźliwych zachowań w komentarzach, czyli sami byliście hejterami i wychowywaliście swoich (często młodych) widzów, pokazując im, że takie zachowania są spoko. A teraz zgrywacie świętoszków, zupełnie nie dostrzegając tego, że jesteście jednym ze źródeł hejtu w internecie.
Kto jest bez winy…
Cała ta heca z Włodkiem Markowiczem sprawiła, że w pierwszej chwili stwierdziłam „jak on mógł!”, ale potem pomyślałam: „zaraz Hołka – tobie przecież zdarzało się robić podobne rzeczy, z tą różnicą, że nikt tego nie zauważył”.
Przecież po tym, jak przekodowałam moją stronę internetową na WordPressa, wszystkie wcześniej istniejące odnośniki do podstron przestały działać. Ba, postanowiłam nie udostępniać na nowo części z rzeczy, które wcześniej tam prezentowałam, bo dorosłam i teraz wydają mi się one nieco obciachowe (choć niektóre PDFy z opowiadaniami, bez mojej zgody, zaciągnęła sobie jakaś ruska strona internetowa, więc gdybyście się bardzo uparli – może je jeszcze gdzieś w internecie znajdziecie).
O dziwo te działania nie uszły mi do końca na sucho, bo w jakiejś papierowej, naukowej książce (która przetrwa w bibliotekach sto i więcej lat!!!), ktoś postanowił powołać się na moją pracę magisterską, przez co w przypisie znajduje się link do mojej strony, który obecnie zupełnie nie działa.
Uwaga, to nie koniec mojego wyznania winy! Kilka lat temu postanowiłam na nowo zacząć korzystać z Twittera. I w ramach tego świeżego startu usunęłam wszystkie moje wcześniejsze ćwierknięcia. Tak, przyznaję – większość z tamtych starych tweetów, była automatycznie generowanymi wiadomościami z innych serwisów, tekstami typu: „Hołka właśnie polubiła filmik na YouTube”. Jednak w gąszczu tego spamu znajdowały się też moje autorskie ćwierki. I wszystko to w jednej chwili wyleciało w powietrze.
Bo miałam potrzebę to usunąć.
Bo wiedziałam, że nikt tego nie zauważy.
I to ostatnie było jedyną rzeczą, która różniła mojego Twittera od YouTubowego kanału Włodka Markowicza (no dobrze, może nie JEDYNĄ, ale łapiecie, o co mi chodzi, prawda?).
Autor kontra odbiorcy
Wydaje mi się, że ludzie wypowiadają się w internecie w – delikatnie mówiąc – nieroztropny sposób, ponieważ nie czują odpowiedzialności za swoje słowa. Wiedzą, że niemal każdą ze swoich wypowiedzi mogą usunąć lub edytować*.
Internetowi twórcy, choć poświęcają więcej czasu na dopracowanie i przemyślenie tego, co publikują, zdają się wpadać w podobną pułapkę. Co z jednej strony jest zrozumiałe – bo skoro jest możliwość usuwania lub edycji, to dlaczego z niej nie skorzystać**? Ale z drugiej – powstaje pewien paradoks: tacy ludzie często chcą być traktowani z równie dużym szacunkiem oraz powagą, jak osoby tworzące tradycyjne, „fizyczne” dobra kultury.
Tymczasem, taki Andrzej Sapkowski na przykład, nie stwierdzi pewnego dnia, że zmęczył go szum wokół Wiedźmina, i nie będzie chodził od domu do domu oraz od biblioteki do biblioteki, i nie konfiskował, a potem niszczył każdej kopii Wiedźmińskiej Sagi (choć oczywiście może zażądać wycofania wszystkich tomów z księgarni). Na tej samej zasadzie twórcy… bo ja wiem… Batman v Superman nie stwierdzą, że skoro ich produkcja jest mocno hejtowana, to nacisną wielki, czerwony guzik, który sprawi, że wszelkie kopie ich filmu obrócą się w pył (choć może, gdyby mogli, to by tak zrobili?).
Tu musimy jednak zatoczyć koło. Bo czasem internetowi twórcy*** decydują się na usunięcie z sieci swoich dzieł nie dlatego, bo tak chcą, ale ponieważ zmusza ich do tego fala hejtu. I to często hejtu nieuzasadnionego, nie wynikającego z tego, że autor tworzy rzecz kiepskie lub w jakiś sposób niewłaściwe, ale po prostu spowodowanego tym, że internauci się na niego uwzięli i postanowili go zniszczyć. Znów, wracając do mediów tradycyjnych – nie jest to zjawisko nowe. Ale w internecie przybiera większą skalę. Nie wspominając o tym, że w przypadku tych analogowych twórców, pomiędzy nimi a ich odbiorcami, zawsze stał jakiś pośrednik – na przykład agent lub wydawca. Natomiast w mediach społecznościowych twórcy zazwyczaj muszą mierzyć się ze swoimi fanami samodzielnie.
W tym miejscu można się co prawda zastanawiać, czy atakowany przez hejterów twórca, w ramach protestu naprawdę powinien wykasować cały swój dorobek. Bo wtedy hejterom w pewien sposób udaje się dopiąć swego, a rykoszetem obrywa się niewinnym, prawdziwym i dobrym fanom. I choć kaliber jest tutaj zupełnie inny, moim zdaniem jest to podobny dylemat jak ten dotyczący aborcji. Czyli tak, to jest niewłaściwe, ale jednocześnie każdy z nas powinien mieć do takiego działania prawo. A gdybanie na temat tego „czy my byśmy tak postąpili” jest totalnie bez sensu, bo tak naprawdę nie będziemy tego wiedzieć, dopóki nie staniemy przed takim wyborem.
* Przy okazji podejrzewam, że gdyby na każdej stronie istniały mechanizmy spowalniające, działające na zasadzie: „odetchnij, wyjdź na spacer, napij się herbaty, wróć tutaj za godzinę, przeczytaj jeszcze raz komentarz, który napisałeś i dopiero wtedy zadecyduj, czy na pewno chcesz go opublikować”, to ilość hejtu w sieci spadłaby o jakieś dziewięćdziesiąt procent.
** Pewnie o tym nie wiecie, ale sama czasem nieznacznie redaguję Dyrdymały, które już napisałam, choć są to jedynie poprawki natury gramatyczno-stylistycznej.
*** Pisząc o tym odnoszę się także do celebrytów, którzy – tworząc swoje konto w social-mediach, stają się przecież jego twórcami.
Pomysł, który powinien stać się standardem
Niedawno na konferencji naukowej dla bibliotekarzy cyfrowych, usłyszałam bardzo mądre stwierdzenie: o wiarygodności danej strony internetowej (a także instytucji, która ją prowadzi) najlepiej świadczy to, czy potrafi zapewnić nieprzerwaną żywotność linków*. Chodzi o to, by użytkownik takiego portalu miał pewność, że link który działa dziś, będzie aktywny za kilka, a nawet kilkanaście i kilkadziesiąt lat.
Kiedy słuchałam tych słów, natychmiast przyszły mi na myśl dwie rzeczy: BBC i Doctor Who. Bo gdybyśmy chcieli cofnąć się w czasie o jakąś dekadę, do epoki Dziewiątego i Dziesiątego Doktora, to w serwisie BBC znajdziemy stronę właśnie z tamtych lat: obecnie już nieaktualizowaną i z dopiskiem, że jest archiwalna. Ale co ważne: linki działają, a wszystkie zasoby są nadal dostępne!
Tymczasem, na wielu polskich portalach (i podejrzewam, że nie tylko na tych w naszym kraju), zdarza się, że linki do artykułów bardzo szybko wygasają. Jeszcze gorzej sytuacja wygląda w przypadku stron instytucji rządowych: wystarczy, że jakieś ministerstwo zmieni nazwę i siup: jego strona przeniesie się pod nowy adres internetowy, przez co wszystkie stare linki (w tym takie do ważnych, państwowych rozporządzeń!) przestają działać. A tak przecież nie powinno być. Uczmy się od BBC!
Wspominam o dużych serwisach internetowych, a jak kwestia żywotności linków wygląda w przypadku blogów osobistych? Myślę, że tu może obowiązywać taryfa ulgowa. Powód jest prosty: pieniądze.
Wiele blogów znajduje się na płatnych serwerach, domena internetowa także kosztuje. Co za tym idzie – jeśli autor bloga postanowi porzucić pisanie, to jego strona zniknie z sieci sekundę po tym, jak opłaty za wspomniane usługi przestaną być uiszczane. Czy możemy od takiego ex-blogera wymagać, by płacił za serwer i domemę do końca życia? Nie wydaje mi się.
Owszem, na upartego można by zawartość takiego bloga przenieść do bezpłatnego serwisu. Niestety większość blogerów nie zna się na technologii i musieliby oni kogoś zatrudnić, by wykonał taką operację za nich. Co ponownie – obciążyłoby ich kosztami. I znów: raczej nie fair byłoby od blogera wymagać, by dokładał do interesu, z którego chce się wypisać.
* Na konferencji nie użyto takiego zwrotu, ale nie pamiętam, jaką nazwę podał autor wystąpienia.
Osadzać czy kopiować?
Tak więc moim zdaniem internetowi twórcy mają prawo usuwać swoje dzieła z sieci. Rzecz w tym, że takie przyzwolenie rodzi kolejny problem: brak zaufania.
Wiele serwisów pozwala na udostępnianie swoich zasobów na innych stronach internetowych, przy pomocy mechanizmu osadzania. Polega on na tym, że na przykład, kiedy chcę ozdobić Dyrdymała zdjęciem z Instagrama, to zamiast kopiować je na mój serwer, wklejam do wpisu specjalny kod, który pokazuje fotkę bezpośrednio z Instagrama. Końcowy efekt wygląda dokładnie tak:
Mechanizm osadzania sprawia, że wilk jest syty, a owca cała. Czyli ja mogę wrzucić na swoją stronę ładny obrazek, a jego twórcy (czyli w tym przypadku znowu mnie) zwiększają się statystyki odsłon danego dzieła. Dodatkowo zadowoleni są także odbiorcy, bo osadzoną rzecz mogą w łatwy sposób polubić lub skomentować. Czyli osadzanie, to fantastyczne rozwiązanie, czyż nie?
Do tej pory tak właśnie myślałam, chciałam być fair i gdzie tylko mogłam – stosowałam ten mechanizm. No, ale całe to zamieszanie z Włodkiem Markowiczem uświadomiło mi pewien problem: jeśli twórca dzieła, które osadziłam na Dyrdymałach, usunie je z sieci, to jednocześnie przestanie ono być widoczne na mojej stronie*.
Pytanie więc, co z moimi prawami? Tak, wiem – w tym przypadku prawo jest dość nieprecyzyjne, więc trudno jest stwierdzić, kto ma rację. Wydaje mi się jednak, że skoro twórca dzieła nie daje mi gwarancji, że jego utwór będzie dostępny w sieci jutro, za rok i w następnym stuleciu, to mam prawo zabezpieczyć się na własną rękę. Jak? Oczywiście wykonując kopię tego dzieła i umieszczając ją na moim serwerze. Co niestety nie jest do końca fair w stosunku do autora danego utworu.
* Przy czym nie mam tutaj na myśli sytuacji, w której umieszczam na blogu coś niepewnego, o czym wiem, że może zostać usunięte. Przykładowo, kiedy pisałam Dyrdymała o fan-vidach udających zwiastuny filmowe liczyłam się z tym, iż podlinkowane przeze mnie materiały mogą zostać usunięte z YouTube, ponieważ łamią prawo autorskie.
W takim razie moje, czy wasze?
Pewnym paradoksem informacji jest to, że wraz ze wzrostem łatwości, z jaką można ją rozpowszechniać, spada trwałość nośnika, na którym jest zapisana. Średniowieczne manuskrypty, choć wykonane tylko w jednym egzemplarzu, przetrwają najbliższe tysiąc lat, jeśli nie więcej. Zasoby strony internetowej, które bez problemu może przeglądać niemal każdy człowiek na świecie – da się w kilka sekund bezpowrotnie usunąć, wciskając kilka przycisków na klawiaturze.
W internecie podobnych paradoksów i zawiłości jest więcej. Internauci chcą dostawać treści za darmo. Twórcy udostępniają swoje prace za darmo, ale wściekają się (częściowo słusznie), kiedy te są udostępniane za ich plecami, bez używania mechanizmu osadzania. Jednocześnie, kiedy osadza lub linkuje się jakąś treść z internetu, nigdy nie można mieć pewności, że zawsze będzie ona widoczna. Nie możemy jednak zabronić twórcom usuwania stworzonych przez nich treści, ani tym bardziej wymagać od nich, by były one po wsze czasy dostępne w sieci. Jak widzicie – błędne koło!
Do kogo należą treści publikowane w sieci? Spór, w którym zarazem każdy i nikt nie ma racji. Patrząc na wszystko z perspektywy odbiorcy, stwierdzam: do mnie, bo to, co zostało opublikowane, nie powinno znikać z internetu. Ale jako twórca strony internetowej wiem, że czasem linki trzeba zmienić, a pewne rzeczy edytować lub usunąć.
Postawione w tytule pytanie pozostawiam więc bez odpowiedzi.
Ciekawi mnie natomiast, do kogo waszym zdaniem należą moje Dyrdymały? No i właśnie – czy są one stuprocentowo moje? ︎:)
Edit po latach: bardzo ciekawa dyskusja dotycząca tego Dyrdymała toczyła się także na Facebooku.
autor grafiki ilustrującej wpis: Michael Tsiraki, źródło: UX Planet
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj.