Drugi sezon Jessici Jones, który nie bez powodu miał swoją premierę w Dzień Kobiet, miał być pewnego rodzaju manifestacją girl power. Kobiety dominowały tu nie tylko na ekranie, ale też rządziły po drugiej stronie kamery. Dlatego nieco paskudnie czułam się z powodu tego, że serial zaczęłam oglądać głównie dla mojego ulubionego, brytyjskiego aktora – Davida Tennanta.
Jeszcze gorzej czuję się teraz, po zobaczeniu całego sezonu. Bo gdyby nie Tennant, prawdopodobnie nigdy nie dooglądałabym przygód Jessici Jones do końca.
[Dalsza część wpisu jest raczej pozbawiona spoilerów.]
Klęska urodzaju
Marvel ma problem. Jest nim zmęczenie materiału. I choć twórcy uniwersum starają się wybrnąć z tego chociażby przy pomocy szalonych i nietuzinkowych produkcji takich, jak Thor: Ragnarok, nie mogą zaradzić jednej rzeczy. Premiery nowych filmów z MCU, które kiedyś były wydarzeniem ekscytującym, wręcz świętem dla kino- oraz komikso-maniaków, dziś stały się czymś powszednim i wywołującym coraz mniejsze emocje. Sama odliczam dni do Infinity War tylko dlatego, bo chcę, żeby ta farsa w końcu się skończyła. I przerażają mnie coraz częściej powtarzane plotki, że trzecia część Avengersów wcale nie będzie ostatnim filmem tego typu.

Na przekór równouprawnieniu, dzisiejszy wpis będą ilustrowały fotki z Davidem Tennantem w roli Kilgrave'a.
Nie inaczej sprawa ma się w przypadku Marvelowo-Netflixowych seriali. Pierwszy Daredevil zachwycał, bo prezentował zupełnie nowe podejście do komiksowych ekranizacji. Jednak każda kolejna produkcja tego typu, wywoływała u mnie coraz większe wzruszenie ramion. Ba, niektórych z tych seriali w ogóle nie obejrzałam. I gdyby nie David Tennant – seans drugiej serii Jessici Jones najpewniej też odkładałabym w czasie, prawdopodobnie na wieczne nieoglądnięcie.
Bezduszni bohaterowie
Zarówno filmy, jak i seriale z uniwersum Marvela, pod każdym względem stoją na bardzo wysokim poziomie. Owszem, zdarzają się produkcje gorsze, ale generalnie – nie jest źle.
Rzecz w tym, że bohaterowie tych komiksowych ekranizacji są coraz bardziej pozbawieni tego trudnego do zdefiniowania elementu (duszy?). Weźmy takiego Tony'ego Starka – oglądanie jego przygód w pierwszej części Iron Mana daje frajdę, natomiast w każdym kolejnym filmie ekscentryczny milioner jest postacią coraz mniej interesującą. I to do tego stopnia, że w najnowszym Spider-Manie występ Roberta Downey Jr. wydawał mi się czymś zupełnie niepotrzebnym, a nawet – odrobinę irytującym.
Inny przykład: Black Panther – w produkcji pojawiła się masa cudownie napisanych bohaterów. Ale co z tego, skoro zapomniałam o nich niedługo po obejrzeniu filmu.

Co ciekawe, choć w kinowym uniwersum Marvela brakuje ciekawych złoczyńców, to w serialach produkowanych przez Netflixa jest ich całkiem sporo.
W Netflixowo-Marvelowych produkcjach (problem aż tak bardzo nie dotyka rzeczy osadzonych w uniwersum Marvela, kręconych przez zwykłe stacje telewizyjne) sytuacja jest jeszcze gorsza, bo choć bardzo się starałam – nie potrafiłam polubić żadnego z bohaterów tych seriali. Najbliżej było mi do kibicowania Jessice Jones, ale nawet w jej przypadku mi się to nie udało. Bo choć umysł podpowiadał, że powinnam trzymać za nią kciuki, serce nie słuchało i za nic nie chciało przejąć się losem pani detektyw.

Kilgrave jest nie tylko socjopatycznym złoczyńcą, ale też postacią bardzo tragiczną. I gdyby wyciągnąć go z uniwersum Marvela – spokojnie mógłby stać się bohaterem poruszającego dramatu.
Przed napisaniem tego wpisu dość długo zastanawiałam się nad tym, czemu nie potrafię polubić serialowych herosów Marvela. I myślę, że wynika to z tego, iż z jednej strony Netflix stara się uczynić swoje adaptacje komiksów możliwie jak najbardziej realistycznymi, a ich bohaterów – tak przyziemnymi, jak tylko się da. Z drugiej natomiast – ciągle są to sensacyjne ekranizacje przygód superbohaterów. Sytuacja typu „zjeść ciastko i mieć ciastko”, która ostatecznie doprowadza do tego, że nie potrafię przejąć się losami postaci tak, jak wtedy, kiedy oglądam dramat obyczajowy i jednocześnie – czuję znudzona, bo jak na produkcje z uniwersum Marvela, wszystko jest zbyt mhroczne i za mało dynamiczne.
Ofiara marketingu
Nieraz wspominam o tym, że największym wrogiem nie do końca udanej produkcji, jest jej ciekawa akcja marketingowa, która zawyża nasze oczekiwania i w efekcie sprawia, iż oceniamy dane dzieło bardziej surowo. Od jakiegoś czasu w reklamach filmów i seriali zaczęto stosować jeszcze jeden chwyt marketingowy, który drażni mnie równie mocno i także może przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. I który niestety wykorzystano także przy promocji drugiego sezonu Jessici Jones.
Chodzi o kwestię równouprawnienia. Netflix chwali się, że Jessica Jones jest serialem, w którym kobiety przeważały nie tylko na ekranie, ale też – królowały za kamerą.

Fajnie, że przy produkcji Jessici Jones wzięło udział wiele kobiet. Nie podoba mi się jednak to, że coś, co powinno być rzeczą zupełnie normalną, traktuje się jak niezwykłe zjawisko.
źródło zdjęcia: David Tennant Asylum
Tak, rozumiem, że coraz więcej osób zwraca uwagę na to, iż Hollywood jest zdominowane przez białych mężczyzn i trzeba tę sytuację zmienić. Po prostu nie podoba mi się, że ktoś robi wielkie halo i wręcz szczyci się tym, iż pozwolił, by serial tworzyły niemal tylko i wyłącznie kobiety. Bo równouprawnienie powinno polegać na tym, że przejawy równości traktuje się jako coś normalnego i na porządku dziennym, a nie ewenement na skalę światową.
Dodatkowo, takie chwalenie się równouprawnieniem może przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Bo jeśli produkcja okaże się nieudana, będzie to wodą na młyn dla szowinistów i innych hejterów, którzy z radością stwierdzą, że to obecność kobiet obniżyła jakość danego dzieła.

Wiem, że trochę nie fair jest się czepiać jakiejś produkcji za to, jak była ona reklamowana, ale taka promocja często bardzo mocno wpływa na odbiór samego dzieła.
Mało tego, w tym wykorzystywaniu równouprawnienia do celów marketingowych, Netflix okazał się trochę niekonsekwentny. Bo w pewnej chwili przestał skupiać się na zatrudnionych w Jessice Jones kobietach i opublikował zdjęcie z planu, które zdradzało, iż w drugim sezonie pojawi się David Tennant.
Nie zaprzeczam – „wyciek” zdjęcia przyniósł zamierzony efekt, bo Jessicą Jones ponownie zaczęły interesować się osoby takie, jak ja – które pierwszy sezon obejrzały głównie dla szkockiego aktora i przed zobaczeniem fotki z Tennantem, oglądaniem drugiej serii w ogóle nie były zainteresowane.

Czasem jedna, głupia fotografia, może wywrócić wiele spraw do góry nogami…
źródło zdjęcia: Entertainment Weekly
Rzecz w tym, że wykorzystanie szkockiego aktora jako wabika na widzów było moim zdaniem pójściem na łatwiznę oraz wspomnianą niekonsekwencją. Bo Netflix zdawał się przez to mówić: „w ramach popierania równouprawnienia oddaliśmy całą produkcję w ręce kobiet, na ekranie zobaczycie też niemal same kobiety oraz… Davida Tennanta”. Brzmi absurdalnie, prawda?
Przy okazji muszę tu wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Otóż Tennant był obecny na planie przez zaledwie kilka dni (jeśli nie krócej), przez co było wiadomo, że pojawi się w serialu tylko na chwilę. Gdyby więc jego występ zachowano w tajemnicy, gdyby był on miłą niespodzianką dla widzów – to dopiero byłoby coś!
Porządni aktorzy w świetnych rolach
Marudzę i marudzę, ale tak naprawdę nie napisałam jeszcze żadnych konkretów o samym serialu.
Czy drugi sezon Jessici Jones jest zły? Wbrew temu, co mogłoby się wydawać po tym, co przeczytaliście wyżej – NIE. Ale nie jest też dobry.

David Tennant od jakiegoś czasu jest dla mnie gwarantem dobrej jakości. I nawet kiepskie produkcje z jego udziałem są dziełami powyżej średniej.
W porównaniu z takimi kaszankami jak Iron Fist lub Defenders, nowe przygody obdarzonej super-siłą pani detektyw wypadają naprawdę dobrze (przy okazji, druga seria Jessici Jones w żaden sposób nie nawiązuje do wydarzeń z Defendersów, więc jeśli nie widzieliście tej wcześniejszej produkcji – nie musicie jej nadrabiać).

Muszę tu dodać, że jedynym powodem, dla którego warto pomęczyć się przy oglądaniu Defenders jest właśnie Jessica Jones.
Nowy sezon Jessici Jones nie skupia się na akcji lub rozwiązywaniu zawiłej intrygi, ale na ludziach. I pod tym względem produkcja wypada znakomicie. Krysten Ritter w roli Jessici wymiata, Trish grana przez Rachael Taylor jest równie wspaniała, a Carrie-Anne Moss kradnie każdą scenę, w której się pojawia (ja chcę serial, którego główną bohaterką będzie Hogarth!). No i jestem pod gigantycznym wrażeniem tego, jak swoją postać zagrała Janet McTeer (nie psujcie sobie zabawy i nie sprawdzajcie na IMDb, w kogo wcieliła się aktorka). Świetnie wypadają też, pojawiający się na drugim planie panowie; zwłaszcza Eka Darville grajacy Malcolma i Callum Keith Rennie, który wcielił się w doktora Karla.
I pisząc te pochwały mam na myśli nie tylko to, że aktorki i aktorzy świetnie się spisali, ale też, że grali oni dobrze i ciekawie napisane postaci.

No tak, David Tennant oczywiście też zagrał świetnie!
Podoba mi się to, że w tym sezonie Jessici Jones właściwie nie ma czarnych charakterów i żadnej z postaci – bez względu na to, po której stronie barykady stoi – nie da się oceniać jednoznacznie. Odważę się nawet stwierdzić, że nowa przeciwniczka Jessici wypadła o wiele lepiej, od granego przez Tennanta Kilgrave'a. Wszystko za sprawą tego, że tym razem Jessica została postawiona w patowej sytuacji – bez względu na to, czy udałoby się jej pokonać złoczyńcę, czy też nie – ona sama w obydwu przypadkach byłaby przegraną.
Straszne skutki braku akcji
Wróćmy teraz do problemu, o którym wspomniałam wcześniej. Postaci w Jessice Jones są świetnie napisane i zagrane, ale co z tego, skoro ich losy zupełnie mnie nie obchodzą. I choć doskonale rozumiałam rozterki głównej bohaterki, to, co działo się na ekranie, zupełnie nie przemawiało do moich emocji. Co z kolei doprowadziło do tego, że finałowy odcinek, który w zamierzeniu twórców najprawdopodobniej powinien być wstrząsający i wzruszający, sprawił jedynie, że ziewnęłam i z niecierpliwością sprawdziłam, ile minut zostało do napisów końcowych.

Czasem, podczas oglądania produkcji takich, jak Jessica Jones, zadaję sobie pytanie, czy poruszające sceny mnie nie wzruszają, bo zostały kiepsko nakręcone, czy może dlatego, bo jestem tak bezduszna, jak Kilgrave. ︎:P
źródło zdjęcia: David Tennant Asylum
Tu dochodzimy do drugiego problemu Marvelowo-Netflixowych seriali – produkcje te są niemiłosiernie rozwlekłe i przez to nudne. Coś, co w każdym innym serialu zajęłoby bohaterom jeden odcinek, tutaj ciągnie się przez kilka epizodów (przy okazji zwróćcie uwagę na to, że w serialach produkowanych przez stacje telewizyjne pojedyncze odcinki trwają czterdzieści-kilka minut, a na Netflixie – prawie godzinę).
Nuda, poza tym, że sama w sobie jest czymś niepożądanym, prowadzi do dodatkowych problemów. Bo kiedy na ekranie toczy się wartka akcja, nie ma czasu na zastanawianie się nad szczegółami oraz drążenie dziury w całym. A kiedy akcji nie ma – natychmiast zauważa się, jak często bohaterowie zachowują się w sposób głupi lub nielogiczny, i jak wielu problemów oraz niepotrzebnych wątków udałoby się uniknąć, gdyby postępowali mądrze.

O ile w pierwszym sezonie Jessici Jones złoczyńca był postacią niemal jednoznacznie złą, tak tym razem sprawa nie jest aż tak oczywista.
źródło zdjęcia: David Tennant News
W drugiej serii Jessici Jones dodatkowo denerwowało mnie to, że główni bohaterowie nie mieli większych rozterek jeśli chodzi o ocenę innych postaci. I przykładowo Jessica bez wahania zakwalifikowała doktora Karla do grona złych ludzi. Co bardzo mnie rozczarowało, bo sama do tej pory głowię się nad tym, co myśleć o tym ewidentnie dobrym i sympatycznym człowieku, który przeprowadzał na ludziach nielegalne i nieetyczne eksperymenty, ale robił to po to, by ratować ich życie. Szkoda więc, że Jessica nie poświęciła ani chwili na podobne refleksje.
Gdzie ten Tennant?
Ta część wpisu będzie zawierała spoiler do zakończenia pierwszego sezonu Jessici Jones, więc jeśli go nie widzieliście – dalej czytacie na własną odpowiedzialność.

Pytanie, czy informację „złoczyńca ginie na końcu” można uznać za spoiler?
Grany przez Davida Tennanta Kilgrave zginął w finałowym odcinku pierwszej serii. Kiedy więc świat obiegła informacja, że szkocki aktor pojawił się na planie drugiego sezonu, zrodziło się pytanie, czy Kilgrave powróci jako żywa postać, czy też będzie jedynie wymysłem umysłu Jessici.

Zdjęcia z planu zdradzały, że Kilgrave – bez względu na to, czy żywy, czy martwy – będzie prezentował się nieprzyzwoicie pięknie.
źródło zdjęcia: David Tennant Asylum
Osobiście bardzo trzymałam kciuki za to pierwsze rozwiązanie. I choć wiem, że przywracanie martwych postaci do życia często okazuje się być dość kiczowatym rozwiązaniem, w tym przypadku – byłoby w tym sporo sensu. Bo Kilgrave swoją śmierć mógł w łatwy sposób ukartować. Wystarczyłoby, żeby zmusił jakiegoś nieszczęśnika do przejścia serii operacji plastycznych, które upodobniłyby go do złoczyńcy.
W takim przypadku Tennant (który – przypominam – był obecny na planie przez zaledwie kilka dni), mógłby pojawić się w ostatnim odcinku, a nawet – w ostatniej scenie. Bo czy nie byłoby wspaniale, gdyby w ramach cliffhangera i jednoczesnej zachęty do oglądania trzeciego sezonu, Kilgrave wszedł do biura Jessici i oświadczył, iż teraz stara się być dobrym superbohaterem, że wpadł na trop straszliwej grypy złoczyńców, która pragnie zniszczyć ludzkość, i której on sam nie jest w stanie pokonać – dlatego potrzebuje pomocy super-silnej pani detektyw.

W pierwszej serii Jessici Jones moim ulubionym odcinkiem był ten, w którym pani detektyw starała się nauczyć Kilgrave'a jak wykorzystywać supermoce w dobry sposób. Dlatego nie miałabym nic przeciw temu, by ta dwójka znów zaczęła współpracować.
źródło zdjęcia: David Tennant News
Niestety twórcy serialu zdecydowali się na drugie rozwiązanie. Czyli Kilgrave pozostał martwy i pojawił się jedynie w formie halucynacji dręczącej Jessicę.
Tragizm tego rozwiązania polega na tym, że okazało się ono bardzo dobre. I swoim pojawieniem się Tennant skradł nie tylko cały odcinek, ale też okazał się być jednym z jaśniejszych elementów drugiego sezonu. Co znów pokazuje, jak głupim rozwiązaniem było promowanie Jessici Jones, jako produkcji skupiającej się na kobietach, skoro największą uwagę widzów przykuł krótki występ jednego, szkockiego aktora.

Zupełnie na marginesie pragnę wszystkim przypomnieć, że choć Tennant potrafi w bardzo wiarygodny i niepokojący sposób grać psychopatycznych morderców, to aktor w rzeczywistości jest niezwykle sympatycznym i przyzwoitym człowiekiem.
autorka obrazka: Halorvic; źródło zdjęcia: Instagram Eka Darville'a
Przy okazji, kiedy tak patrzyłam na Tennanta, który beztrosko kradł cały serial, pomyślałam sobie, że chciałbym, by Jessicę Jones częściej „nawiedzał” duch Kilgrave'a. Albo by powstał serial-retrospekcja, którego głównym bohaterem byłby ten uwielbiający fioletowy kolor złoczyńca. I z tego, co widzę w internecie – nie jestem jedyną osobą, której marzą się takie rzeczy.

A co, jeśli Kilgrave jest jak alkohol? I w małych ilościach gwarantuje dobrą zabawę, ale w większych mógłby wywoływać gigantycznego kaca oraz inne, nieprzyjemne doznania?
Tu jednak pojawia się ostrzeżenie: „uważaj, czego sobie życzysz”. Bo o ile łatwo jest w ciekawy sposób pokazywać jakąś postać przez dwie-trzy sceny, to czy scenarzyści mieliby pomysł na prowadzenie takiego bohatera przez cały sezon? I czy Kilgrave, który przykuwał wzrok między innymi dzięki temu, że nie widzieliśmy go przez cały czas, nie stałby się męczący, gdyby dostał więcej czasu ekranowego?
Kwestia zasięgu
Oglądanie filmów i seriali z uniwersum Marvela to kłopotliwa sprawa. Z jednej strony zwracają one uwagę na problemy społeczne oraz inne, ważne tematy. A ponieważ mają duże grono odbiorców – istnieje spora szansa na to, iż zmienią czyjś światopogląd na lepszy. Z drugiej natomiast, choć nie są to produkcje złe, trudno nazwać je całkowicie udanymi. Są to raczej dzieła z dużym, ale zmarnowanym potencjałem. Znam wiele innych filmów lub seriali, które o podobnych sprawach mówiłyby w sposób mądrzejszy i bardziej poruszający. No, ale często są to produkcje niszowe, więc ich siła oddziaływania na społeczeństwo jest znacznie mniejsza.
Podobnie sprawa ma się w przypadku Jessici Jones, gdzie co chwilę albo zgrzytałam zębami, kiedy widziałam, jak ciekawe wątki są rozwijane w głupi sposób lub spychane na drugi plan, albo myślałam rzeczy w stylu „widziałam już kiedyś film, w którym ten sam problem poruszał w lepszy sposób”.

W tym Dyrdymale to ostatnia fotka z Kilgravem, ale niekoniecznie ostatnie zdjęcie z Tennantem.
I wracając jeszcze do Davida Tennanta. Niedawno miała miejsce premiera You, Me and Him, czyli niskobudżetowego filmu z udziałem aktora. To też jest produkcja, w której kobiety królowały zarówno przed, jak i za kamerą. I też zaczęłam ją oglądać tylko i wyłącznie po to, by zobaczyć występ mojego ulubionego Szkota.
Zasadnicza różnica pomiędzy Jessicą Jones i You, Me and Him polega na tym, że ta druga produkcja została nakręcona w sposób, który sprawił, iż interesowałam i przejmowałam się przede wszystkim losami głównych bohaterek. Tennant nie był w stanie ukraść filmu i pozostał tam, gdzie w zamierzeniu twórców miał być, czyli na drugim planie. Co w tym przypadku jest bardzo na plus, bo uwierzcie mi – trudno jest stworzyć bohaterów, którzy odwróciliby moją uwagę od szkockiego aktora, a w tej produkcji takich postaci było co najmniej kilka.
Do tego wszystkiego You, Me and Him, tak samo, jak Jessica Jones porusza masę ważnych, społecznych kwestii, ale robi to subtelniej. A co najważniejsze – film wywołuje prawdziwe emocje, dzięki czemu nie da się obok niego przejść obojętnie i pozostaje w pamięci na długo po obejrzeniu. Czy o Jessice Jones można powiedzieć to samo? Wątpię.

Jeśli chcecie obejrzeć ciekawą produkcję pełną świetnie napisanych, żeńskich postaci, przy tworzeniu której pracowało wiele kobiet, i w której przy okazji występuje David Tennant, to zamiast Jessici Jones sięgnijcie po You, Me and Him. Będziecie miło zaskoczeni.
źródło zdjęcia: Twitter „You, Me and Him”
Z tym, że You, Me and Him nie jest promowane tak, jak produkcje Netflixa i Marvela. No i nie ma w tym filmie żadnych ludzi obdarzonych supermocami, więc niestety mało kto się nim zainteresuje. A szkoda, bo warto. I to nie tylko dla Tennanta.
» Nie bądź pirat, TUTAJ możesz obejrzeć Jessicę Jones,
a TUTAJ – sprawdzić, gdzie zobaczyć You, Me and Him. »
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: Filmożercy; o ile nie zostało stwierdzone inaczej, pozostałe zdjęcia są kadrami z 11-go odcinka drugiego sezonu Jessici Jones
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj.