
Wpisy Archiwalne – Dyrdymały Filmowo-Serialowe, Filmy Przeróżne, Głupie Dyrdymalenie, Szaleństwo Serialowe
Niewinna rola aktora
Czy aktorów* powinno obwiniać się za to, że grają kiepskie role, w złych filmach?
przewidywany czas czytania: 16 minut
Kiedy film lub serial jest nieudany, winą za taki stan rzeczy zwykle obarcza się scenarzystę, reżysera lub aktorów. Tych ostatnich albo za to, że byli drewniani, albo – że w ogóle zdecydowali się wziąć udział w danej produkcji. Sama nie stanowię tutaj wyjątku, bo nieraz zdarza mi się bluzgać właśnie pod adresem osób na tych stanowiskach. Przy czym zdaję sobie sprawę z tego, że jest to myślenie na skróty. Wszak tworzenie filmu lub serialu jest procesem bardzo skomplikowanym. I tak, jak w przypadku motyla wywołującego huragan w teorii chaosu – trudno jest dociec, kto lub co tak naprawdę doprowadziło do tego, że dana produkcja się nie udała.
W dzisiejszym Dyrdymale odłożę na bok scenarzystów oraz reżyserów i skupię na samych aktorach. I na tym, dlaczego czasem pojawiają się oni w nieudanych produkcjach lub też ich występy są kiepskie. Przy czym nie będzie to zbiór faktów, tylko moich przypuszczeń i gdybań – bo przecież nie wiem, jak tak naprawdę wygląda praca w Hollywood.
Choć przytoczę tu różne przykłady, głównym bohaterem wpisu będzie William Fichtner. Częściowo z powodu tego, że filmografia aktora pełna jest kiepskich filmów, a częściowo – ponieważ Bill miał tydzień temu urodziny, więc należy mu się Dyrdymał ode mnie. ︎:)
* Traktujcie słowo aktor jako wyraz w formie bezosobowej, oznaczającej zarówno aktora jak i aktorkę.
Szanuj agenta swojego…
Niektórzy kpią z tego, że za każdym razem, kiedy aktor zdobywa jakąś nagrodę, podczas jej odbierania dziękuje swoim agentom bardziej, niż członkom rodziny. Tak naprawdę nie ma się z czego śmiać, bo bez dobrego agenta nasz aktor byłby prawdopodobnie nikim, a jego rodzina przymierałaby głodem.

– Chciałam podziękować mojemu agentowi, agentowi mojego agenta oraz agentce agenta mojego agenta… A przy okazji także wszystkim członkom mojej rodziny.
źródło zdjęcia: Vox
Im lepszy (i często: mający większe znajomości) agent, tym ciekawsze będą propozycje ról, które uda mu się zdobyć dla aktora. W interesie aktora jest więc znalezienie sobie jak najlepszego agenta. Przy czym jest w tym pewien haczyk: dobrzy agenci mają wielu klientów i w pierwszej kolejności dbają o najsławniejszych z nich, bo zarabiają na nich najwięcej pieniędzy. Co za tym idzie: role dla mniej popularnych gwiazd załatwiają w drugiej kolejności, przez co dla takiego aktora posiadanie dobrego agenta zamiast udogodnieniem może stać się utrapieniem. Tymczasem mniej wpływowy (choć niekoniecznie gorszy) agent może lepiej troszczyć się o swoich klientów z racji tego, że ma ich zaledwie kilku. Ale ponieważ ma mniejsze wtyki – będzie mu trudniej załatwić aktorowi ciekawe role w dobrych filmach… Ot, takie błędne koło.

Podczas jednego z wywiadów, które przeprowadzono w czasie, w którym William Fichtner grał w Skazanym na śmierć, aktor zdradził, że zrezygnował z dotychczasowej, wieloletniej współpracy ze swoją agentką. Nie wiadomo, co było powodem tego rozstania (podejrzewam, że mogło chodzić albo o to, że Fichtner przeprowadził się wtedy z Nowego Jorku do Los Angeles i współpraca na odległość okazała się niemożliwa, albo aktor stał się na tyle sławny, że jego agentka stwierdziła, iż zasługuje on na kogoś lepszego od niej), niemniej od tamtego czasu Bill ma mniejsze szczęście do grania w dobrych filmach.
źródło zdjęcia: DVDbash
Nie zapominajmy też o tym, że agent jest tym, który dokonuje pierwszego selekcji – nie mówi aktorowi o wszystkich propozycjach ról, które ten dostał, tylko wybiera te, którymi aktor – jego zdaniem – będzie najbardziej zainteresowany. Tylko, czy wszystkie decyzje, których agent dokonuje „za plecami” aktora, zawsze są słuszne?
Jakby tego było mało, relacja agent-aktor musi się opierać na pewnego rodzaju zrozumieniu; żeby współpraca przebiegała dobrze, obydwoje muszą się świetnie dogadywać. Jeśli tego nie udaje się osiągnąć – aktor decyduje się na zmianę agenta i cały proces szukania wspólnego języka zaczyna się od nowa.
Z tych aktorskich podziękowań dla agentów podczas odbierania nagród nie należy się więc śmiać, bo to agenci są tymi, którzy w dużej mierze kształtują aktorskie filmografie. I jeśli uważnie przyjrzymy się dorobkowi niektórych aktorów, uda się dostrzec, kiedy zmienili agentów. Czasem ich kariery nagle szybowały w górę lub pikowały w dół. A czasem z filmu na film aktorzy zaczęli specjalizować się w graniu typów postaci, w które wcześniej się nie wcielali lub pojawiać w gatunkach filmowych, w których do tej pory nie występowali.
I choć agenci filmowi nie są jedynymi osobami, które mają wpływ na czyjś dorobek aktorski – na pewno wiele od nich zależy.
Wszystko kręci się wokół pieniędzy
David Tennant często zwraca uwagę na to, że bycie aktorem przypomina zawód freelancera – wszędzie zostajesz zatrudniony tylko na chwilę i nigdy nie wiesz, kiedy uda ci się znaleźć następną pracę. I czy to w ogóle nastąpi, bo każda rola może być jednocześnie twoim ostatnim zleceniem. A skoro przyszłość jest taka niepewna – trzeba zarabiać pieniądze póki się da, bo potem może już nie być takiej możliwości. Wiem, że przykład może być trochę nie na miejscu, ale spójrzcie, co teraz stało się z Kevinem Spaceyem, który z dnia na dzień stał się nie tylko bezrobotny, ale wręcz znalazł na czarnej liście aktorów, których nikt nie chce zatrudnić.

David Tennant nie jest stereotypowym Szkotem – skąpym i łasym na pieniądze, niczym Sknerus McKwacz. Aktor po prostu zdaje sobie sprawę z tego, że jego sława jest czymś ulotnym i kiedyś może zabraknąć zarówno jej, jak i profitów, które daje. Dlatego zarabia na niej teraz, póki może.
źródło zdjęcia: Oh My Disney
Gdybyście byli na miejscu aktora, któremu ktoś proponuje rolę w letnim blockbusterze – filmie który na pewno zostanie zmiażdżony przez krytyków, ale jednocześnie zarobi na siebie i na pewno nakręcą jego kolejne części (w których także będziecie mogli zagrać) – odrzucilibyście taką propozycję?
Być może stwierdzicie teraz złośliwie, że aktorzy zarabiają masę pieniędzy, i że to, iż starają się zarobić jeszcze więcej świadczy tylko o ich chciwości. Bo przecież gdybyście wy zgarnęli za występ w jednym filmie kilka milionów dolarów, to potem do końca życia nie musielibyście się już martwić o to, ile zarabiacie. Nie zapominajmy jednak o tym, że po pierwsze aktorzy często są jedynymi żywicielami rodziny i chcą zapewnić swoim bliskim możliwie jak najlepszy byt – a to przecież kosztuje. Po drugie życie w miastach takich, jak Los Angeles jest dużo droższe niż w Polsce, więc nie tylko więcej się tam zarabia, ale też więcej wydaje. I po trzecie aktorzy muszą dbać o swój publiczny wizerunek (dobry image to większa szansa na zdobycie pracy, a paparazzi nie śpią i tylko czekają, aż celebryta wyjdzie z domu w starym dresie i bez makijażu) przez co nie mogą sobie pozwolić na mieszkanie w byle jakiej dzielnicy, jeżdżenie kiepskimi samochodami lub noszenie niemodnych ciuchów. Bo choć na byciu celebrytą się zarabia – jednocześnie dość sporo ono kosztuje.

Przyznaję: kiedyś byłam naiwną idealistką i potępiałam tych, którzy robili coś tylko (albo głównie) dla pieniędzy. Dziś rozumiem, że posiadanie pieniędzy daje wolność polegającą na tym, że człowiek nie musi się martwić o przyszłość (bliższą lub dalszą – w zależności od ilości tych pieniędzy). Dlatego gdybym była na miejscu Fichtnera i ktoś zaproponowałby mi rolę w głupim, letnim blockbusterze – przyjęłabym ją bez mrugnięcia okiem.
źródło zdjęcia: Three Rows Back
Paradoksalnie, jeśli naprawdę zależy nam na karierze jakiegoś aktora, powinniśmy mu wybaczać, że czasem pojawia się w kiepskich filmach tylko dla pieniędzy. Dlaczego? Bo kiedy aktor zarobi i nie musi już martwić się o stan konta, zyskuje artystyczną wolność. I tym samym może sobie pozwolić na granie w produkcjach, za które zgarnie mniejszą gadżę, ale za to będzie mógł się w nich znacznie bardziej popisać swoimi zdolnościami aktorskimi. Nie wierzycie? Ponownie spójrzcie na IMDb lub Filmweb, a zobaczycie, że wielu aktorów na zmianę pojawia się w blockbusterach i tanich, mało znanych, ale przez wielu chwalonych filmach niezależnych.
Kiedy walutą jest renoma
Sława to nie wszystko. Owszem, fajnie jeśli widzowie aktora kochają, krytycy chwalą, a dziennikarze odsprzedadzą nerkę, by móc przeprowadzić z nim wywiad. Równie ważne jest jednak to, jaką renomą gwiazdor cieszy się w branży. A osoby pracujące w przemyśle filmowym cenią sobie nieco inne wartości, niż fani. Większe znaczenie ma dla nich to, by aktor był solidnym pracownikiem: dobrze wykonującym swoją pracę, bezkonfliktowym i przy okazji utalentowanym.

Marlon Brando był wspaniałym aktorem, ale jednocześnie słynął z tego, że bardzo ciężko się z nim współpracowało.
źródło zdjęcia: The Independent
Branża filmowa jest jedną z tych, w której liczą się znajomości. Celebryci pojawiają się na bankietach lub innych imprezach, nie tylko po to, by zabłysnąć, ale także, żeby zdobyć „punkty renomy” – zamienić choć dwa zdania z ludźmi, którzy są od nich sławniejsi lub bardziej wpływowi. I podejrzewam, że czasem z tego samego powodu aktorzy (zwłaszcza ci nie zaliczający się do czołowych gwiazd Hollywood) podejmują się zagrania w pewnych filmach. Czyli nie dla sławy bądź pieniędzy, ale po to, by móc z kimś popracować, choćby przez jeden dzień – bo a nuż taka osoba aktora doceni i zaproponuje mu pracę w swojej następnej produkcji.

Proszę o uwagę, następny akapit będzie nieco skomplikowany!
źródło: kadr z filmu Helikopter w ogniu
Wycinek filmografii Fichtnera znów jest w tym przypadku świetnym przykładem. Armageddon był pierwszym filmem, na planie którego Bill spotkał się z producentem, Jerrym Bruckheimerem. Potem panowie pracowali wspólnie przy wielu innych filmach, między innymi w Helikopterze w ogniu. Właśnie wtedy aktor poznał Rolanda Emmericha, który pewnego dnia ot tak, odwiedził na planie Bruckheimera. Emmerich i Bruckheimer zjedli wspólny obiad, w którym uczestniczył także Fichtner. Tylko tyle i aż tyle. AŻ, bo ostatnio, po piętnastu latach(!), Emmerich przypomniał sobie o Fichtnerze i zaproponował mu rolę w drugiej części Dnia Niepodległości. Aktor zagrał w tym filmie z Liamem Hemsworthem i Jeffem Goldblumem. A na początku przyszłego roku premierę będzie miał film 12 Strong, w którym Fichtner pojawi się u boku Chrisa Hemswortha, który jest bratem Liama i zagrał z Goldblumem w najnowszym Thorze. I jakby tego było mało, producentem 12 Strong znowu jest Jerry Bruckheimer.
Zgadza się, ten łańcuszek powiązań może być czysto przypadkowy. Ale może też być tak, że podczas pracy w Dniu Niepodległości Fichtner zdobył „punkty renomy”, dzięki którym Chris Hemsworth usłyszał od brata i od Jeffa Goldbluma, że z Williamem dobrze się współpracuje, przez co zaproponował, by aktor został zatrudniony w 12 Strong. Nie wspominając już o „punktach renomy”, które Fichtner zyskiwał za każdym razem, kiedy współpracował z Bruckheimerem.

Kiedy liczą się znajomości dobrze jest móc pochwalić się tym, że brat Thora to twój kolega z pracy.
autor zdjęcia: Miguel Aguilar; źródło: Daily Mail One
Oczywiście wszystko to może być zwykłym przypadkiem. Jednak w Hollywood takie zbiegi okoliczności zdarzają się nadzwyczaj często. Dlatego nie można mieć aktom za złe tego, że czasem pojawiają się w kiepskich produkcjach tylko po to, by zdobyć „punkty renomy”.
Niedopasowanie
Jedną z gorszych rzeczy, jaka może przydarzyć się aktorowi jest to, że zostanie zaszufladkowany do grania postaci jednego typu. Gorsza od tego jest tylko sytuacja, w której aktor zostanie zaszufladkowany do ról, do których zupełnie nie pasuje.

Głęboki głos i spokojne, nieco zatroskane spojrzenie sprawiają, że Liam Neeson świetnie spisuje się w rolach niepozornych facetów lub mentorów. Dlatego nie mogę przeboleć tego, że od jakiegoś czasu ktoś chce przerobić aktora na gwiazdora kina akcji.
źródło zdjęcia: Mama M!a
Przy czym przyznaję – podziwiam tych wszystkich agentów, speców od marketingu oraz innych PR-owców, którzy potrafią przekonać zarówno hollywoodzkich producentów, jak i samego aktora do tego, że świetnie spisuje się on w rolach, do których zupełnie nie pasuje. Jaką siłę perswazji trzeba mieć, by móc dokonać czegoś takiego!
Przyjaciele królika i inne pokusy
Aktor to też człowiek i często gra w jakiejś produkcji z bardzo ludzkich powodów. Jakich? Na przykład w ekipie filmowej pojawia się ktoś, z kim nasz aktor lubi pracować lub też zawsze chciał pracować. Albo film ma być kręcony w jakimś niezwykły miejscu lub wśród niecodziennej scenografii. Lub też, po prostu – jakiś znajomy poprosi naszego aktora o przysługę.
I tak przykładowo, Williama Fichtnera zdaje się zupełnie nie obchodzić, że The Lone Ranger był kiepskim filmem i jedną z największych klap finansowych w historii Hollywood. Dla niego liczy się to, że na planie bawił się jak pięciolatek.

Gdybyście mogli spełnić marzenie z dzieciństwa i zostać kowbojami, i jeszcze ktoś by wam za to zapłacił – przejmowalibyście się miałkością scenariusza filmowego?
źródło zdjęcia: IMDb
Ciężkie życie na planie
Naszemu aktorowi udało się w końcu stanąć przed kamerą, ale to wcale nie oznacza końca jego problemów. Wręcz przeciwnie – tutaj ilość zmiennych mogących pozytywnie lub negatywnie wpłynąć na jego pracę jeszcze bardziej się zwiększa!
Przypominam, że aktor nie działa sam, a na sukces filmu lub serialu pracuje całe stado ludzi. I czasem trafiają się wśród nich osoby niekompetentne. Inny aktor może być totalnym beztalenciem, przez co dla naszego aktora, zamiast partnerem – stanie się kulą u nogi. A może aktorzy będą wspaniali, ale reżyser okaże się osobą niedoświadczoną i nie będzie potrafił nimi odpowiednio pokierować. A być może od strony zawodowej wszystko będzie w porządku, ale prywatnie ktoś okaże się draniem i nasz aktor nie będzie się z tą osobą dogadywał, co przełoży się na jego występ przed kamerą. A może będzie zupełnie odwrotnie – wszak często największe filmowe arcydzieła rodziły się w straszliwych mękach, a kiedy wszyscy na planie dobrze się bawili – jednocześnie nie nakręcili niczego dobrego.

Fichtner jest prawdziwym dżentelmenem i nigdy nie wypowiada się źle na temat kolegów i koleżanek z planu. Istnieją jednak dwa wyjątki od tej reguły. W przypadku jednego z nich Fichtner co prawda nigdy głośno nie powiedział tytułu filmu i nazwiska osoby, z którą kiepsko mu się współpracowało, ale odrobina dedukcji wystarczy, by odkryć, że tą osobą była Demi Moore, która podczas kręcenia Passion of Mind doprowadzała wszystkich do szału swoim humorzastym zachowaniem i na przykład tym, że potrafiła spóźnić się na plan zdjęciowy kilka godzin.
źródło zdjęcia: On the set of New York
Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze zmienne mniej personalne. Klimat oraz warunki pogodowe w miejscu, w którym kręci się film mogą nie sprzyjać naszemu aktorowi. Może go też rozpraszać strój lub charakteryzacja (której nakładanie w szczególnych przypadkach trwa nawet kilka godzin!). Jak widzicie możliwości jest naprawdę sporo. I czasem cały film może zniszczyć kilka takich drobnostek.
Zielone piekło
Podczas pracy na planie aktor musi się skupić nie tylko na graniu swojej postaci, ale też na masie technicznych rzeczy, niezauważalnych dla nas, widzów. Przykładowo ruch aktora w scenie nie jest improwizowany, tylko wcześniej dokładnie zaplanowany. W dużym uproszczeniu sztuczka polega na tym, że aktor chodząc po planie, staje na wcześniej wyznaczonych znacznikach (które są kolorową taśmą przyklejoną do podłogi). Dzięki temu kamerzysta może gwiazdora dobrze nakręcić, oświetleniowiec – oświetlić, a dźwiękowiec przysunąć mikrofon na tyle blisko, by urządzenie zarejestrowało, co aktor mówił, ale jednocześnie nie było widoczne w kadrze.
Osiągnięcie tego wszystkiego i jednoczesne skupienie się na grze aktorskiej na pewno nie jest proste. A teraz wyobraźcie sobie, że musicie zrobić to samo grając w filmie science-fiction lub fantasy, w scenie, w której wszystkie dekoracje zostały zastąpione green-screenem i zostaną później dodane komputerowo. W takiej sytuacji aktor musi przejmować się nie tylko znacznikami umieszczonymi na podłodze, ale także takimi, oznaczającymi nieistniejące przedmioty znajdujące się wokół niego. A czasem jest jeszcze gorzej, bo aktor, poza nieistniejącym otoczeniem musi sobie wyobrazić, że w pomieszczeniu znajdują się kosmiczne lub fantastyczne istoty i wejść z nimi w interakcję.

Daenerys, jesteś pewna, że to smok? Bo to, na czym siedzisz, wygląda bardziej, jak śmigacz z Gwiezdnych Wojen.
źródło zdjęcia: Business Insider
Do tego wszystkiego dodajcie to, że podczas kręcenia takich scen aktor przez kilka godzin, a czasem nawet dni, musi przebywać w oczojebnie zielonym pomieszczeniu. Pamiętajcie o tym, zanim skrytykujecie, że w scenie pełnej komputerowych efektów specjalnych aktor wypadł sztucznie, drewnianie lub beznadziejnie.

Choć Ian McKellen jest uzdolnionym i doświadczonym aktorem (który przy okazji zdaje się być za pan brat z nowoczesną technologią) podczas wcielania się w Gandalfa popadał w rozpacz, kiedy przez dłuższy czas musiał grać sam na sam z green-screenem.
źródło zdjęcia: reddit
Tego nie było w scenariuszu!
Pierwsze, co wielu z nas zapewne przychodzi na myśl, gdy widzicie dobrego aktora w złym filmie, to pytanie „człowieku, czemu zdecydowałeś się grać w produkcji o tak kiepskim scenariuszu?” Nawet William Fichtner w wywiadach jak mantrę powtarza if it is not on the page, it is not on the stage
, czyli jeśli czegoś nie ma na stronie [scenariusza], to nie pojawi się to na scenie [lub przed kamerą]. Rzecz w tym, że scenariusz niemal do samego końca powstawania filmu, nie posiada swojej ostatecznej wersji.

Tak wyglądają kartki ze scenariusza Poszukiwaczy zaginionej Arki z poprawkami i notatkami naniesionymi przez Harrisona Forda. Ciekawe, czy film ciągle byłby tak dobry, gdyby nakręcono go na podstawie pierwotnego scenariusza.
źródło zdjęcia: io9
Kiedy aktor decyduje się na zagranie w jakiejś produkcji, zwykle widzi dopiero jedną z pierwszych wersji scenariusza. A czasem nawet nie sam scenariusz, tylko roboczy szkic, ogólny opis fabuły. Później scenariusz przechodzi tak dużo modyfikacji, że żeby się połapać, która wersja jest która, zwykło się nazywać je kolorami i na kartkach w danym kolorze drukować.
Poprawki często są nanoszone do ostatniej chwili. W przypadku seriali nieraz aktorzy otrzymują ostateczną wersję scenariusza do scen, które mają grać, dopiero na wieczór przed ich kręceniem. Co więcej zdarza się, że scenariusz jest modyfikowany także w trakcie filmowania, bo okazuje się, że coś, co na papierze wyglądało dobrze, zupełnie nie gra przed kamerą.

Przy okazji jednego z wywiadów związanych z Broadchurch David Tennant zwrócił uwagę na jeszcze jeden problem, który jest zmorą współczesnych aktorów – względy bezpieczeństwa, mające na celu ochronę scenariusza przed wycieknięciem do internetu.
Obecnie scenariusze są aktorom dostarczane w formie cyfrowej. Tyle, że żeby je obejrzeć, trzeba się zalogować się na specjalnej stronie internetowej, do której hasło zostało wcześniej wygenerowane automatycznie (przez co aktor nie może go sobie wybrać samodzielnie). I w ramach kolejnych zabezpieczeń – kod dostępu jest co jakiś czas zmieniany, przez co nie idzie go zapamiętać. Z tego powodu David Tennant, który generalnie jest fanem nowych technologii, wręcz żąda, by dostarczać mu tylko wydrukowane scenariusze, ponieważ proces dostawania się do ich wersji cyfrowych jest dla niego zbyt czasochłonny i irytujący.
źródło zdjęcia: BBC America
źródło wypowiedzi Tennanta: Top Gear, seria 10, odcinek 10
Ale to ciągle nie wszystko! Jeśli w przypadku filmu z dużym budżetem okaże się, że nakręcony materiał nie jest dobry, w scenariuszu nanoszone są kolejne poprawki. Co sprawia, że niektóre sceny kręci się ponownie (często wiele miesięcy po zakończeniu właściwych prac na planie filmowym), a inne montuje inaczej (co z kolei generuje kolejny problem, o którym napiszę za moment).
Dlatego następnym razem, zanim zaczniecie psioczyć na to, że wasz ulubiony aktor zdecydował się na zagranie w złym filmie – zastanówcie się, czy przypadkiem w pierwotnej wersji scenariusza wszystko nie wyglądało lepiej.
Rzeźnia w montażowni
Aktor świetnie zagrał swoją rolę, po czym skończył pracę na planie. Czy to oznacza, że może już odetchnąć z ulgą? Nie! Materiał z jego udziałem trafia do montażowni i tutaj znów coś może pójść źle.
Zacznijmy od zwykłego, ludzkiego błędu. Montażysta może okazać się osobą bez wyczucia i ze wszystkich dubli z naszym aktorem wybrać te, w których gwiazdor wypadł najgorzej. Wiem, że taka sytuacja jest mało prawdopodobna, ale to nie znaczy, że zupełnie niemożliwa.
Wróćmy do zmian w scenariuszu, które następują na etapie post-produkcji, czyli po nakręceniu materiału filmowego. W takim przypadku niektóre sceny kręci się ponownie, ale to generuje koszty. Dlatego twórcy, jeśli jest taka możliwość, decydują się ma tańsze rozwiązanie, czyli przemontowanie już posiadanego filmu. A zdolny montażysta potrafi dostarczony mu materiał pociąć i złożyć do kupy tak, że stworzy z oryginalnego nagrania zupełnie inny film.
Tu doskonałym przykładem znów jest William Fichtner. W Wojowniczych Żółwiach Ninja aktor początkowo miał wcielić się w Shreddera. Niestety w internecie wybuchła awantura dotycząca tego, że biały aktor nie powinien grać postaci, która oryginalnie była Azjatą. Producenci Wojowniczych Żółwi Ninja przestraszyli się tego oburzenia tak bardzo, że po tym, jak cały materiał filmowy został już dawno nagrany, zmodyfikowali scenariusz, obsadzili w roli Shreddera innego aktora, dokręcili kilka scen z jego udziałem, a resztę materiału przemontowali. I tak Fichtner przestał grać głównego szwarccharaktera, a jego rola w filmie ograniczyła się do bycia złym, bogatym biznesmenem, który chciał się stać jeszcze bardziej bogaty.

Wojownicze Żółwie Ninja nie tylko były złą produkcją, ale też – Fichtner nie wypadł w nich najlepiej. Pytanie, czy film był równie kiepski, a występ aktora tak samo zły, zanim nagranie trafiło do montażowni.
źródło zdjęcia: Collider
Tak, jak wspominałam, William Fichtner lubi powtarzać: if it is not on the page, it is not on the stage
. Ale czasem myślę, że aktor powinien do tego motta dodać jeszcze: and even if it is on the stage, it might disappear in post-production, czyli że nawet jeśli coś jest na scenie, to może zniknąć w post-produkcji.
Niewiadoma liczba niewiadomych
Jest jeszcze jedna rzecz, którą należy brać pod uwagę przy ocenianiu dorobku jakiegoś aktora. Nie wszystkie produkcje, które zostały nakręcone, trafiają potem na ekrany.
Każdego roku stacje telewizyjne wyrzucają do śmieci masę pilotów seriali, które nigdy nie zostaną wyemitowane, a w których przecież ktoś musiał zagrać (przy okazji, kiedy aktor czeka na decyzję dotyczącą tego, czy serial z jego udziałem powstanie, często nie podejmuje się pracy w innych produkcjach, przez co sprzed nosa mogą mu uciec fajne role). Równie dużą niewiadomą są filmy, do których materiał został nakręcony, a które pomimo tego nie mogą wyjść z fazy post-produkcji i trafić do masowej dystrybucji.

Kilka lat temu Fichtner wystąpił w – wyreżyserowanej przez Danny'ego DeVito – horroro-komedii St. Sebastian. Czas mija, a film, choć ukończony, do tej pory nie jest możliwy do obejrzenia. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie.
Na tym lista niewiadomych się nie kończy, bo aktorzy lubią czasem, niemal zupełnie incognito, wziąć udział w mniejszych produkcjach. Zatańczyć w teledysku, zachwalić jakiś produkt w reklamie, powygłupiać się w śmiesznym filmiku na YouTube. To małe rzeczy, które często umykają nawet fanom, choć bywają prawdziwymi perełkami i gdyby połączyć je w całość – pewnie zrobiłyby większe wrażenie, niż niejeden oscarowy występ.
Ciekawy przypadek nieudanego małpowania
Po tym, jak pierwszy sezon brytyjskiego serialu Broadchurch okazał się wielkim sukcesem, amerykanie postawili zrobić własną wersję serialu – Greacepoint. Wyszedł im klon niemal idealny: większość scen została nakręcona tak samo, a jeśli coś zmieniono – za przeróbki odpowiadał Chris Chibnall, czyli autor scenariusza do Broadchurch. Amerykanie zatrudnili też tego samego reżysera – Jamesa Stronga, a w jednej z głównych ról obsadzili Davida Tennanta, który wcześniej zagrał w Broadchurch tego samego bohatera (choć obdarzonego innym imieniem i nazwiskiem). Jednak pomimo tych podobieństw – Gracepoint okazało się straszną kichą.
Nie będę tu wymieniać wszystkich elementów, które sprawiają, że amerykańska produkcja nie dorasta do pięt brytyjskiemu oryginałowi. Zwłaszcza, że popełniłam kiedyś na ten temat długiego Dyrdymała. Gracepoint jest jednak ciekawym przypadkiem pokazującym, jak wiele czynników może wpłynąć na czyjś występ aktorski.

Choć o Gracepoint można napisać wiele złego, serial ma jedną zaletę – świetnie pokazuje jak dużo zmiennych wpływa na jakość filmowo-serialowych produkcji i jak cienka jest granica pomiędzy arcydziełem i kaszanką.
źródło zdjęcia: IMDb
David Tennant jest nie tylko aktorem filmowo-serialowym, ale także teatralnym, więc ponowne odgrywanie tej samej roli nie jest dla niego czymś niezwykłym. A ponieważ za reżyserię Broadchurch oraz Gracepoint odpowiadał ten sam człowiek, raczej nie ma mowy, by na planie amerykańskiej wersji były jakieś zgrzyty na linii aktor-reżyser. Pomimo tych podobieństw – występ Tennanta w Gracepoint był kiepski (przy czym Brytyjczyk jest tak zdolnym aktorem, że nawet kiedy gra źle – wypada znacznie powyżej średniej).

Co ciekawe, w 2015 roku, za występ w Gracepoint Tennant został nagrodzony People's Choice Award – zupełnie, jakby Amerykanie do samego końca starali się wmówić reszcie świata, że ich wersja Broadchurch była dobrym serialem.
źródło zdjęcia: IMDb
Co więc poszło nie tak? Czy Tennantowi źle współpracowało się z aktorami zza oceanu? A może amerykański sposób kręcenia serialu mu nie odpowiadał? Czy aktora rozpraszało to, że musiał mówić z innym akcentem? Czy denerwowała go głupia fryzura? A może dał mu w kość amerykański klimat, zmiana strefy czasowej lub jedzenie? A co, jeśli Tennant zagrał tak samo dobrze jak w Broadchurch (a nawet lepiej!), ale przy montażu pracował złośliwy troll, który do ostatecznej wersji serialu wrzucił te ujęcia, w których aktor wypadł najgorzej?

Jeśli wierzyć zdjęciom z planu – podczas kręcenia Gracepoint atmosfera była równie sympatyczna, jak w Broadchurch. Jednak pomimo tego, że to zawęża listę „podejrzanych”, ciągle nie wiadomo, co sprawiło, że amerykańska wersja serialu się nie udała i czemu Tennant wypadł w niej tak źle.
źródło zdjęcia: Gracepoint Facebook
Mogłabym tak jeszcze długo gdybać, bo jak widzicie, możliwości jest sporo. Co tak naprawdę zawiniło? Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Rzecz w tym, że role Tennanta w Broadchurch i Gracepoint doskonale pokazują, że na to, jak ostatecznie będzie się prezentował aktorski występ, wpływa wiele, na pozór niemal nieistotnych zmiennych.
Wysoki sądzie, mój klient jest niewinny!
Tak, jak wspomniałam na początku – dzisiejszy Dyrdymał jest jednym, wielkim gdybaniem. Jednak bez względu na to, ile jest w nim prawdy, polecam wam byście czasem, zanim jednoznacznie skrytykujecie występ aktora w jakimś filmie lub serialu, albo generalnie potępicie go za to, że pojawił się w danej produkcji, zastanowili się czy nie jesteście w swojej ocenie zbyt surowi lub powierzchowni. Bo filmy i seriale przypominają górę lodową – my, widzowie widzimy zaledwie końcowy efekt, wystający z ekranu czubek, który jest niewielkim fragmentem dużo większej całości, schowanej za kulisami.
Dzisiejszego Dyrdymała (z tygodniowym opóźnieniem, ale jednak!) dedykuję Williamowi Fichtnerowi. By miał zdrowie, żeby pojawiać się w nowych filmach i serialach. I by dostawał role tylko w takich produkcjach, w których granie będzie sprawiało mu radość. I żeby dopisywało mu szczęście i końcowy efekt jego pracy zawsze okazywał się wspaniały. Choć jak pewnie wiecie – będę mu kibicować bez względu na jakość filmów i seriali, w których występuje. Zwłaszcza, że nawet w kiepskich produkcjach Fichtner potrafi dać świetny popis swoich zdolności aktorskich. I za to, między innymi, tak bardzo go lubię!
PS. Ten Dyrdymał jest rozwinięciem mojej wypowiedzi z komentarza pod wpisem Szkot, którego musicie poznać. Korzystając z okazji, chcę podziękować Marlenie za wspólne dyskusje, które sprawiają mi masę frajdy, a przy okazji – jak widzicie – są bardzo inspirujące! ︎:)
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: TimeOut
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj.