Są filmy, seriale oraz książki tak wtórne i mało angażujące, że niemal natychmiast ulatują z pamięci. Są też dzieła, które nie tylko się zapamiętuje, ale też – jakkolwiek doniośle by to nie zabrzmiało – zmieniają nasze życie. O ile w przypadku książek, filmów i seriali, nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, które tytuły są dla mnie najważniejsze (i prawdopodobnie nigdy nie udzieliłabym dwa razy takiej samej odpowiedzi), tak zapytana o komiks, zawsze bez zastanowienia wymieniam jeden tytuł: Kaznodzieję.
Ponieważ ostatnio coraz częściej słyszę plotki mówiące, że ma powstać serial na podstawie tego dzieła (niektóre źródła podają nawet, że ma się pojawić jeszcze w tym roku), postanowiłam odświeżyć sobie całą historię. Bałam się trochę, że kilka lat oraz kilkadziesiąt filmów i seriali później, losy tytułowego kaznodziei nie poruszą mnie tak samo, jak za pierwszym razem. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. I w związku z tym dziś będzie (bez spoilerów) o tym, dlaczego uwielbiam ten komiks i czemu wy również powinniście go przeczytać. Ale jednocześnie o tym, dlaczego być może lepiej będzie, jeśli odpuścicie sobie jego lekturę.
To nie jest komiks dla grzecznych ludzi
Wiem, że najprościej jest zachęcić kogoś do zrobienia czegoś, mówiąc „nie rób tego”. To, co napiszę w następnym akapicie nie jest jednak takim chwytem psychologiczno-marketingowym, tylko ostrzeżeniem zupełnie na serio, więc proszę – potraktujcie je poważnie.
Informacja na okładce Kaznodziei mówi, że jest to komiks przeznaczony dla dorosłych czytelników. Nie wspomina natomiast, że może on mocno obrazić czyjeś uczucia religijne. Nawet dla mnie – osoby dość luźno podchodzącej do kwestii wiary – wiele z rzeczy, które zostały zaprezentowane w Kaznodziei była mocno szokująca. Jeśli więc dla ciebie Bóg i wszystko, co z nim związane, jest naprawdę ważne – zrezygnuj z lektury tego komiksu.
Część z was pewnie w tej chwili zapyta: „co to znaczy »mocno obraźliwy«?” Napiszę więc tak: jeśli czytaliście Kod Leonarda da Vinci Dana Browna i pomysł, by Jezus miał żonę i dzieci wydał się wam kontrowersyjny, to Kaznodzieja jest przy tym jak mocna wódka przy słabym piwie. I zostając przy tym porównaniu: jeśli piwo nawarzone przez Browna nie wywołało u was bolesnego kaca, to kaznodziejska wódka, choć mocniejsza – prawdopodobnie wam zasmakuje. Jeśli jednak było inaczej – lepiej darujcie sobie picie… to znaczy: czytanie.
O co chodzi?
Próbowaliście kiedyś wyjaśnić znajomym fabułę niezwykle dobrego filmu/książki/serialu, ale im dłużej opowiadaliście, tym bardziej zdawaliście sobie sprawę (i widzieli po minach znajomych), że historia wyrwana z dzieła, w którym została zawarta, brzmi straszliwie głupio i zupełnie nieporywająco? Podobnie sprawa ma się w przypadku Kaznodziei. Tytułowy bohater – kaznodzieja Jesse Custer – zostaje opętany przez Genesis – istotę będącą krzyżówką anioła i demona. Zyskuje moc Słowa Bożego, która sprawia, że ludzie – gdy Custer używa tej mocy – robią dokładnie to, co im każe. I jakby tego było mało: nasz kaznodzieja postanawia odnaleźć Boga, który uciekł z Nieba i ukrywa gdzieś na Ziemi. W poszukiwaniach będzie mu towarzyszyć była dziewczyna – Tulip i stuletni irlandzki wampir – Cassidy. Cóż, taki opis nie brzmi specjalnie ciekawie i może wydawać się nieco głupi, prawda?
Ale uwaga, uwaga! To jest jedynie punkt wyjścia. Dalej sprawy robią się bardziej skomplikowane i przez to ciekawsze. Komiks co chwilę zaskakuje, nigdy nie wiadomo, co czeka na czytelnika na następnej stronie. Nie są to jednak zwroty akcji wprowadzone z czapy – widać, że twórcy Kaznodziei od początku do końca wszystko dokładnie rozplanowali. Żaden wątek, retrospekcja czy postać nie zostały pokazane przypadkowo.
Wszystko to razem powoduje, że historia nie tylko wciąga, ale też – że jej streszczenie jest właściwie niemożliwe. Dlatego jeśli chcecie dokładniej poznać fabułę Kaznodziei, nie pytajcie mnie, o co chodzi, ani też nie szukajcie opisów komiksu w internecie. Przeczytajcie całość, tak będzie najprościej.
Born in the U.S.A.
Na jednej ze stron komiksu Custer wyznaje, że – ponieważ wychował się na odciętej od świata farmie – Amerykę znał głównie z telewizji. I właśnie takie są Stany Zjednoczone, w których dzieje się akcja Kaznodziei – bardzo filmowe. Bohaterowie goszczą zarówno w wielkich metropoliach, jak i zapomnianych przez świat miasteczkach, i wszystkie one wyglądają dokładnie tak, jak ktoś taki jak ja, kto również zna Amerykę jedynie z popkultury – powinien je sobie wyobrażać. Równie filmowe są postaci, które w tym świecie żyją. Często są to archetypy, ale właśnie takie filmowe: weteran wojny w Wietnamie, podrzędny gangster, policjant-twardziel, osiłek lubiący wszczynać bójki w barze – z hollywoodzkich produkcji wiemy, jak każda z tych postaci powinna zachowywać się i wyglądać. Jednak w Kaznodziei te stereotypy są wykorzystywane w twórczy sposób. Niby klisze, ale nieco inne, potrafiące czytelnika zaskoczyć.
Dodatkowo akcja rozgrywa się głównie w lat 90-tych i również jest pełna elementów charakterystycznych dla tamtych czasów: ludzi z różnych subkultur, odpowiednich strojów, samochodów i tak dalej. Co jest warte odnotowania o tyle, że komiks właśnie w latach 90-tych powstawał i jego twórcy (nie wiem, na ile świadomie) sportretowali w nim Amerykę w taki sposób, że dziś ich wizja, choć stała się retro, wciąż zachwyca i w żaden sposób nie wydaje się śmieszna (co zdarza się dość często w przypadku wielu filmów i seriali z tamtych czasów).
Do tego dochodzą zawarte w komiksie elementy fantastyczne, które o dziwo doskonale do tego świata pasują. Anioły, wampiry i inne stwory – ani przez moment nie poddaje się w wątpliwość ich istnienia.
Wszystko razem razem wzięte, tworzy wspaniały i niepowtarzalny klimat. Taka Ameryka, której nigdy nie było, ale jednocześnie – którą chyba wszyscy dobrze znamy.
Sześć P, czyli piwo, papierosy, przekleństwa, piersi, przemoc i paskudztwa
Właściwie, to powinno być „jedno W i pięć P”, bo w komiksie mało kto pije piwo, natomiast whisky leje się strumieniami, ale mniejsza o to. Poza tym komiksowy trunek jest takim magiczno-hollywoodzkim alkoholem – nie upija zbyt mocno (no chyba, że akurat wymaga tego fabuła) i daje pijącym go osobom +50 do bycia badassem. Podobnie z resztą wygląda kwestia palenia – bohater z papierosem prezentuje się znacznie fajniej, niż bez papierosa. I choć w prawdziwym świecie trzymałabym się możliwie jak najdalej od osób, które za dużo piją i palą, tak tutaj obydwie używki spełniają swoją magiczną rolę – dodają postaciom uroku. I mnie się to bardzo podoba, mimo iż jest to chwyt tak często stosowany, że właściwie powinien już nudzić i irytować.
Przekleństwa i piersi – czynią świat przedstawiony w Kaznodziei bardziej prawdziwym. Nikt nie mówi przykładowo „ojej, właśnie zostałem postrzelony, chyba umrę, tak mi przykro”, a panie – w wiadomych okolicznościach – nie śpią pod kołdrą w kształcie litery L. Przy czym zarówno przekleństwa, jak i piersi, pojawiają się w komiksie tylko wtedy, gdy wymaga tego sytuacja – nikt nie używa przerywników w co drugim słowie, a roznegliżowane kobiety nie pojawiają się tak często, jak na przykład w Grze o Tron.
Przemoc dla odmiany wygląda tak, jak w filmach Quentina Tarantino – jest wyolbrzymiona do tego stopnia, że śmieszy, zamiast przerażać. Pocisk wystrzelony z pistoletu nie robi w ciele dziury, tylko odrywa rękę albo nogę. A kości zdają się być zrobione z zapałek – tak łatwo je złamać. I, co ciekawe – dotyczy to także głównych bohaterów. Ci co prawda są nieco bardziej odporni na urazy od swoich przeciwników, ale gdy już obrywają – twórcy komiksu nie mają dla nich taryfy ulgowej.
I na koniec: paskudztwa. Rzeczy budzące obrzydzenie nie pojawiaj się w Kaznodziei zbyt często. Ale gdy już są – twórcy komiksu jadą po bandzie i pokazują je tak, że gnijące zombiaki z The Walking Dead wydają się być przy Kaznodziei przyjemnymi dla oka, sympatycznymi stworkami. Jednocześnie jest wiele rzeczy, których komiks nie pokazuje, ale sugeruje ich istnienie (jak na przykład różnego typu dewiacje seksualne) – i te, choć ich nie widać – wywołują równie duży dyskomfort. To natomiast sprawia, że Kaznodziei lepiej nie czytać przy jedzeniu. Jednocześnie paskudztwa są potraktowane trochę podobnie, jak przemoc – czyli wyolbrzymione i przedstawione w nieco komiczny sposób.
W sumie sześć P jest kolejnym elementem, który tworzy w Kaznodziei specyficzny klimat – jednocześnie bardzo prawdziwy i mocno odrealniony. Nie wszystkim taka stylistyka może odpowiadać, ale dla mnie jest ona czymś niespotykanym, co trudno znaleźć w innych komiksach.
Wspaniali bohaterowie
Trójka głównych bohaterów, oczywiście pije, pali, przeklina, stosuje przemoc, a Tulip od czasu do czasu paraduje z nagim biustem. Jednak, co ciekawe, w tym dość mocno pokręconym, komiksowym świecie – zdają się oni być bardzo normalnymi osobnikami.
Postaci te są naprawdę świetnie wykreowane, widać między nimi chemię, a prowadzone przez nich wymiany zdań są zazwyczaj po mistrzowsku rozpisane. Znów podobnie jak w twórczości Tarantina – dialog może traktować o nieistotnych głupotach, a my i tak będziemy śledzić go z wielkim zaciekawieniem. Świetnie rozpisano też relację między poszczególnymi postaciami. Te na pierwszy rzut oka wydają się być dość stereotypowe: Jesse i Tulip są w sobie na zabój zakochani, natomiast kaznodzieję i Cassidy'ego łączy męska przyjaźń. Sprawy jednak szybko się komplikują (jak, nie napiszę, nie chcę spoilerować) i choć komiks wciąż bazuje na pewnych utartych schematach, to pokazuje je w nowy sposób.
Mamy więc Jessego Custera, którego chłopięcy urok sprawia, że nie sposób go nie polubić. Jest on osobą niezwykle honorową, twardo trzymającą się swoich zasad. Taki przyjaciel to skarb, bo jeśli znajdziesz się w potrzebie, poruszy niebo i ziemię by ci pomóc. Natomiast bycie jego wrogiem byłoby chyba najgorszą rzeczą, jaka mogłaby ci się przydarzyć.
Cassidy to pochodzący z Irlandii, stuletni wampir (w tutejszym wydaniu wampira może zabić tylko światło słoneczne), który zamiast krwi woli pić whisky i nigdy nie rozstaje się z okularami przeciwsłonecznymi. Ot, to typ nierozważnego, ale mega sympatycznego imprezowicza. Tak na marginesie: nawet jeśli nie chcecie czytać Kaznodziei, koniecznie zerknijcie do pierwszej historii w tomie Krew i whiskey, gdzie Cassidy jest głównym bohaterem. Gwarantuję, że ubawicie się po pachy.
Last but not least — Tulip. Gdyby ktoś zapytał mnie, jak powinna zachowywać się niezależna kobieta, prawdziwa twardzielka w takim filmowo-serialowo-książkowym wydaniu – odparłabym, że tak, jak ona. Bo jest to dziewczyna, która nie jest ładnym dodatkiem do głównego bohatera, damą, którą należy co chwilę ratować z opresji. Jednocześnie nie jest też babochłopem-robocopem, postacią, którą od męskich bohaterów różni jedynie płeć. Kiedy trzeba, Tulip nie daje sobie w kaszę dmuchać i z bronią w ręku jest czasem bardziej niebezpieczna, niż Jesse i Cassidy razem wzięci. Kilka razy zdarza się z resztą, że to ona ratuje panów z opresji. Z drugiej jednak strony posiada wszystkie te cechy, które powinna mieć kobieta; łącznie z tym, że potrafi okazywać słabość, płakać, a nawet strzelić babskiego focha.
Co ważne: żadnego z bohaterów nie można jednoznacznie ocenić. To nie jest trójka rycerzy w lśniących zbrojach. Posiadają swoje wady i z ich postępowaniem czasem ciężko się zgodzić. Najlepiej widać to na przykładzie Custera, którego upór jest jednocześnie zaletą i wadą, bo w wielu przypadkach sprawy potoczyły by się lepiej, gdyby kaznodzieja schował swoją dumę do kieszeni i po prostu dogadał z przeciwnikiem. Przy czym, nawet pomimo przywar, Jesse, Tulip i Cassidy są postaciami których nie sposób nie lubić.
Źli, brzydcy i mocno szurnięci
W Kaznodziei występują dwa gatunki szwarccharakterów: część jest do szpiku kości zła, innych natomiast nie można już tak jednoznacznie zaszufladkować. Twórcy komiksu często stosują też zasadę: im gorszy, tym bardziej odrażający – z wyglądu i/lub zachowania. Choć należy pamiętać, że pojawiają się tutaj wyjątki od reguły, z Gębodupą na czele.
Najciekawiej ze wszystkich złych, wypada główny przeciwnik Custera – Starr. Jest to postać, którą teoretycznie jednoznacznie należałoby zaliczyć do „do szpiku kości złych”, ale w praktyce, nie można mu nie kibicować, ba – momentami nawet troszczyć się o niego i mu współczuć. Zwłaszcza, że wraz z rozwojem historii, Starr przechodzi coraz bardziej na ciemną stronę mocy właśnie z powodu Custera. Tak, jak pisałam wyżej – gdyby główny bohater był nieco mniej uparty obstawiam, że mógłby walczyć nie przeciwko Starrowi, ale ramię w ramię z nim.
Gdy obraz jest połową przekazu
Wspominałam o scenariuszu Kaznodziei, którego twórcą był Garth Ennis. Ale przecież to komiks, więc należy się też kilka słów o ilustracjach. A te, stworzone przez Steva Dillona (kilka z nich z resztą ozdabia ten wpis) są kolejnym wspaniałym elementem Kaznodziei. Pasują idealnie, bo tak, jak fabuła komiksu – łączą w sobie realizm z surrealizmem. A na każdy kolejny kadr po prostu miło jest popatrzeć. Przy okazji: nie wiem, jaką techniką były wykonywane rysunki, ale sprawiają one wrażenie naturalnych, narysowanych odręcznie, na kartce prawdziwego papieru. Co jest moim zdaniem ważne, bo inne współczesne komiksy często wyglądają tak, jakby od początku do końca były wygenerowane na komputerze, przez co brakuje im tej papierowej naturalności.
Wracając jednak do Dillona: o tym, jak dobrze jego dzieła współgrają z fabułą komiksu najlepiej świadczy moim zdaniem to, że kilka zawartych w Kaznodziei historii posiadało innych rysowników i mnie czytało się je przez to znacznie gorzej.
Zupełnie nie podobają mi się także okładkowe ilustracje autorstwa Glenna Fabry'ego – postaci na nich wyglądają na „mięsiste” i na sterydach. Miejcie to na uwadze i nie zrażajcie się, bo po wpisaniu hasła "kaznodzieja" do wyszukiwarki, to właśnie rysunki Fabry'ego najczęściej pojawiają się jako wyniki.
Ostatni komiks, który powinniście przeczytać
Zaczęłam od tego, kto Kaznodziei czytać nie powinien i na tym też skończę. Przy czym to, o czym teraz napiszę, jest kwestią dość indywidualną i was może zupełnie nie dotyczyć. Ale może też być inaczej.
Bo widzicie, największy problem, jaki mam z Kaznodzieją polega na tym, że za jego sprawą przestałam czytać komiksy. To znaczy: Kaznodzieja nie był ostatnim komiksem, który przeczytałam. Potem sięgnęłam po wiele innych tytułów, z których część była naprawdę dobra. Ale gdy kończyłam lekturę, moja konkluzja zawsze była taka sama: „niezłe, ale nie aż tak dobre, jak Kaznodzieja”. I te, pojawiające się raz po raz rozczarowania spowodowały, że po jakimś czasie zupełnie przestałam czytać komiksy.
Może część z was nazwie mnie z tego powodu głupią babą. Macie do tego prawo. Niestety nic na to nie poradzę: Kaznodzieja jest dla mnie arcydziełem absolutnym, z którym nie może się mierzyć żaden inny komiks. Może na was dzieło Ennisa i Dillona nie wywrze aż takiego wrażenia, jak na mnie. Jednak lepiej nie ryzykujcie i zostawcie sobie Kaznodzieję na koniec. Bo a nuż poczujecie to samo co ja i później żaden inny komiks nie będzie w stanie was zachwycić.
wpis ilustrują kadry z komiksu Kaznodzieja autorstwa Steva Dillona
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj.