Jeśli czytaliście mój poprzedni wpis, pewnie domyślacie się, o czym opowiem wam dzisiaj. Ale jeśli tego nie zrobiliście, nie zerkajcie wstecz, będziecie mieli niespodziankę.
A o czym będzie? O radosnym, choć nieco nerwowym wyczekiwaniu, o wspaniałych ludziach i o tym, jak miłe jest spełnianie marzeń.
Wyczekiwanie
Środa, trzeci września. Wiadomość spadła na mnie, jak grom z jasnego nieba. „William Fichtner przyjeżdża do Polski. Wkrótce zamieścimy informację dotyczącą tego, gdzie i jak będzie można wygrać bilety na spotkanie z aktorem.” Cały czwartek i piątek minął mi na odświeżaniu co chwilę fanpage'a i strony AXN (głównego organizatora spotkania). Martwiłam się, że niespodziewanie pojawi się informacja „mamy jedno zaproszenie, dostanie je pierwsza osoba, która się do nas zgłosi”. Wiedziałam jednak, że pojadę do Warszawy bez względu na wszystko. W końcu, z biletem wejściowym, czy też bez niego – zawsze mogłam stać pod drzwiami i liczyć na to, że Fichtner przynajmniej przejdzie obok mnie i może nawet da mi autograf.
Na szczęście w piątek wieczór AXN się nade mną zlitowało, podając informację, że konkurs odbędzie się dopiero w poniedziałek. Uff, weekend mogłam spędzić w miarę spokojnie.
Konkurs
Bilety można było wygrać na Facebooku, musiałam się więc przełamać i w końcu założyć tam konto (jak widzicie, dla Fichtnera mogę zrobić niemalże wszystko). Jestem osobą pozytywnie przesądną, czyli wierzę w rzeczy, które mogą przynieść szczęście – dlatego na Fejsa zapisałam się w niedzielę, siódmego września o godzinie dwudziestej pierwszej – tyle szczęśliwych cyferek zawsze mogło dodatkowo zwiększyć moje szanse na wygraną.
W poniedziałek znów zaczęło się szaleństwo. Klawisz F5 niemal jęczał od tego, że co chwilę go wciskałam. Bałam się, że organizator zada jakieś głupie pytanie w stylu „napisz, dlaczego to właśnie tobie powinniśmy dać zaproszenie”. No bo jak miałabym na coś takiego odpowiedzieć? Jedno słowo za dużo i wyszłabym na fanatyczną fankę, którą najlepiej trzymać jak najdalej od Fichtnera.
Na szczęście, gdy w końcu pojawiło się pytanie, nie było ono aż tak trudne. Ot, wymień polskich aktorów, którzy pojawili się w serialu Crossing Lines. Ponieważ w komentarzach pojawiły się już odpowiedzi kilku innych osób, szybko zrobiłam kopiuj-wklej, nawet nie weryfikując tych informacji, bo przecież w międzyczasie ktoś inny mógłby mnie z odpowiedzią wyprzedzić.
Kolejne minuty oczekiwania. Obawy, że ta ukradziona od kogoś innego odpowiedź mogła okazać się nieprawidłowa. I w końcu, udało się! Dostałam zaproszenie!
Tak na marginesie: gdy przeczytałam „brunch” i „RSVP”, musiałam sprawdzić o co chodzi. I gdy już się tego dowiedziałam, troszkę śmiać mi się chciało, bo czy naprawdę nie można było tego samego napisać po polsku? Tak, wiem – stolyca, wielki świat, tam wiele rzeczy jest inaczej.
Przygotowanie
Paradoksalnie, po wygraniu konkursu moje zmartwienia się nie skończyły. Informacje zawarte w zaproszeniu były dość lakoniczne, a wszystkie niewiadome budziły obawy. Czy uda mi się z Williamem zamienić kilka słów, poprosić go o autograf? I choć wiedziałam, że Bill to nie Brad Pitt, to martwiłam się, że na spotkanie przyjdzie masa piszczących fanek, przez co Fichtner speszy się i atmosfera będzie nieciekawa.
Zaczęłam się zastanawiać, jakie pytania mogłabym zadać, gdyby był jakiś panel dyskusyjny. W głowie wszystkie brzmiały dobrze, ale gdy powiedziałam je na głos – tak dawno nie mówiłam po angielsku, że moja wymowa była bardzo kiepska. No i wiedziałam, że gdy stanę przed Fichtnerem i głos będzie mi drżał ze zdenerwowania, będzie jeszcze gorzej. Dlatego też zaczęłam ćwiczyć wypowiadanie tychże pytań. Dzień w dzień, aż do wyjazdu. Mam nadzieję, że sąsiedzi nie słyszeli mnie przez ścianę i nie pomyśleli, że oszalałam i zaczęłam mówić sama do siebie. Na pewno denerwowałam Myszę – biedna szczurzyca wciąż spoglądała na mnie z niepokojem, zapewne wyczuwała moje zdenerwowanie i przy okazji zastanawiała się, dlaczego mówię inaczej, niż zwykle.
Ćwiczenia na coś się zdały. Wiedziałam jednak, że jeśli będę musiała powiedzieć coś więcej, czego nie przygotowałam wcześniej, to nie wyjdzie mi to aż tak dobrze.
Z dnia na dzień byłam coraz bardziej zestresowana. Wiem, że część z was może nie rozumieć, jak można się tak bardzo przejmować. Ale ja po prostu taka jestem, to było uczucie, nad którym nie potrafiłam zapanować.
W sobotę niespodziewanie otuchę przyniósł Doctor Who. Przesłanie odcinka: strach jest naszym sprzymierzeńcem, adrenalina czyni z nas superbohaterów. Co prawda potem wcale nie byłam mniej zdenerwowana, ale jednak Doktor w pewien sposób dodał mi sił.
Kochane Warszawiaki!
Kraków opuściłam w niedzielę. W Warszawie mam wspaniałych znajomych, u których mogłam się zatrzymać na noc. Ciocia i wujek zatroszczyli się o mnie, jakbym była ich własną córką. Jeszcze większą przysługę zrobiła mi Justynka i Basia, które wieczorem wyciągnęły mnie na miasto, na piwo. Ich wesołe towarzystwo sprawiło, że niemal zupełnie zapomniałam o Fichtnerze, cały stres mnie opuścił, a w nocy, po raz pierwszy od kilku dni spałam spokojnie. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem im za to wdzięczna!
Brunch
W końcu nadszedł TEN DZIEŃ – 15 września 2014. W Złotych Tarasach byłam po dziesiątej rano. Może to głupie, ale zwróciłam uwagę na to, że większość ludzi, których mijałam, była ubrana jak z katalogów mody. Czyli przesadnie, wręcz efektownie elegancko. W swoim dość codziennym stroju, po raz pierwszy poczułam, że jestem w Warszawie kimś obcym, kto nie pasuje do otoczenia.
Dotarłam na miejsce spotkania. Ciśnienie znów nieco mi skoczyło, bo pani organizatorka nie mogła znaleźć mojego nazwiska na liście gości. Ale jednak gdzieś tam byłam zapisana. Uff, co za ulga.
Spytałam się, jak będzie wyglądało całe spotkanie.
– O 11.15 poczęstunek brunch, o 12.00 pokaz odcinka Crossing Lines, potem ma pojawić się William i widzowie będą mieli kwadrans na pytania, zdjęcia i autografy – usłyszałam w odpowiedzi.
Zrobiłam strapioną minę, bo piętnaście minut, to niewiele. Pani organizatorka rozłożyła ręce i stwierdziła, że Fichtner ma dość napięty grafik i więcej czasu nie znajdzie.
Poszłam na poczęstunek. Ale niczego nie jadłam, bo żołądek miałam ściśnięty ze stresu. Znów poczułam się obco – większość ludzi wokół też miała na sobie elegancko-efekciarskie ciuchy (niektóre tak śmiesznie skrojone, że zastanawiałam się, czy nie są to stroje jednorazowego użytku, które po wypraniu już nie układają się tak jak trzeba i należy je wyrzucić). Dodatkowo wszyscy się chyba znali. Jedyne pocieszenie – nigdzie nie było widać piszczących fanek, których tak bardzo się obawiałam.
Los znów się do mnie uśmiechnął. Wśród tych wszystkich ekstrawagancko ubranych ludzi, dostrzegłam chłopaka, który wyglądał zupełnie normalnie. Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, dobrze patrzyło mu z oczu. Przysiadłam się do jego stolika, zaczęliśmy rozmawiać i ta pogawędka nieco ukoiła moje zszargane nerwy. Mój nowy znajomy ma na imię Jerzy i pracuje w czasopiśmie Nowa Fantastyka.
Za kwadrans dwunasta poszłam na sekundę do łazienki. Gdy z niej wyszłam, pozostali goście wciąż byli zajęci rozmową i jedzeniem. Rozejrzałam się po sali, szukając mojego nowego kolegi.
„Gdzie jest Jurek? Gdzie jest Jurek… O kurcze, William Fichtner!”
Niezwykły, zwykły facet
Kiedy mnie nie było, Fichtner wszedł do sali chyba zupełnie niezauważony. Podszedł do organizatorów i zaczął witać się z każdym z nich z osobna. Gdy ktoś przedstawiał się polskim imieniem, Bill starał się je powtórzyć. Co chwilę uśmiechał się, żartował, samą swoją obecnością rozładowywał napiętą atmosferę. Wierzcie lub nie, ale wbrew temu, czego się obawiałam – na jego widok moje zdenerwowanie nie zwiększyło się, tylko spadło niemal do zera.
Wiecie, prawie każdy, kto spotkał Fichtnera mówi, że to niezwykle miły człowiek, po którym zupełnie nie widać, że jest hollywoodzkim aktorem. To prawda. Gdyby nie witał się z organizatorami i po prostu wszedł do sali – prawdopodobnie bez problemu wmieszałby się w tłum. Ubrany zwyczajnie, takiego samego wzrostu, co większość z obecnych panów (i pań na szpilkach), poruszał się pewnie, ale jednocześnie niezwykle spokojnie (dla niego to ewidentnie był kolejny zwykły dzień w pracy) – nic dziwnego, że prawie nikt nie zwrócił na niego uwagi.
A skoro przy wyglądzie jesteśmy: pozytywnie zaskoczyło mnie, że zdawał się być nieco młodszy, niż na zdjęciach – nie przypuszczałam, że fotografie dodają mu aż tak wielu zmarszczek i siwych włosów.
Autograf
Stwierdziłam, że nie ma co czekać, aż inni zorientują się, że Bill jest na sali i odważą do niego zagadać. Gdy tylko skończył rozmawiać z organizatorami, podeszłam do niego po autograf. Pierwszy nie dla mnie, tylko dla koleżanki z Forum, która na spotkanie nie mogła przybyć. Udało się! Zaraz za mną w kolejce ustawił się Jurek – miał do podpisania okładkę DVD z Inwazją, czyli serialem, w którym pojawił się William. W międzyczasie schowałam drogocenne, podpisane zdjęcie i wyciągnęłam następne, tym razem już na autograf dla mnie. Podeszłam do Fichtnera ponownie, spytałam czy może podpisać mi jeszcze jedną rzecz. Bill zerknął na mnie trochę podejrzliwie, jak na łowcę autografów, który potem wszystko sprzeda na Allegro. Ale zgodził się, wziął zdjęcie do podpisu.
I tu nastąpiła zabawna sytuacja: zdjęcie które dałam do podpisania nie pochodziło z żadnego filmu. Bill zdziwił się, gdy je zobaczył i spytał mnie, skąd je wzięłam. Odpowiedziałam, że znalazłam je w internecie i nie znam jego pochodzenia, ale wydaje mi się, że zostało zrobione w Nowym Jorku. Fichtner dłuższą chwilę oglądał fotografię. Nawet założył okulary i podszedł bliżej okna (w sali było dość ciemno), by przyjrzeć się jej lepiej. Stwierdził, że nie pamięta, kiedy ktoś zrobił mu to zdjęcie, co mnie nieco zaskoczyło, bo fotografia wyglądała na pozowaną. Ale po minie Williama widać było, że fotka mu się spodobała (bo rzeczywiście była bardzo ładna). Spytał mnie, czy mam drugą kopię tego zdjęcia i mogłabym mu ją dać. Powiedziałam, że niestety nie, ale że mogę wysłać maila z oryginalnym plikiem. Bill się zgodził, choć oczywiście nie dostałam maila do niego, tylko do jednej z pań organizatorek.
W międzyczasie inni uczestnicy spotkania chyba zorientowali się, że William jest wśród nich, bo też zaczęli zgłaszać się po autografy. Natomiast chwilę później każdy mógł zrobić sobie z Fichtnerem zdjęcie. I tu William znów pokazał klasę, bo był bardzo cierpliwy, każdego pytał, czy zdjęcie wyszło dobrze. A gdy ktoś chciał zrobić jeszcze jedną fotkę – nie zgłaszał sprzeciwu. Nie odganiał też ludzi, że już dość, że wystarczy – dzięki czemu każdy z obecnych zdążył sobie zrobić pamiątkową fotografię. Ja też.
Potem niestety wybiło południe i trzeba było iść do sali kinowej, na pokaz Crossing Lines. Zwlekałam z odejściem do ostatniej chwili, zmierzałam do wyjścia tak powoli, jak tylko mogłam, byleby nacieszyć wzrok Fichtnerem tak długo, jak to tylko było możliwe. Ale w końcu musiałam się odwrócić i iść dalej.
Pytania
Jurek zajął mi świetne miejsce w sali kinowej – w trzecim rzędzie, równo na środku. Najlepszy widok, jaki mogłabym mieć. Och, ten chłopak po prostu spadł mi z nieba!
Pokaz Crossing Lines to było chyba najdłuższe 45 minut, jakie przeżyłam. Sekundy mijały ślamazarnie, a to, co działo się na ekranie zupełnie mnie nie interesowało. Znów zaczęłam się denerwować – czy uda mi się zadać choć jedno z pytań, które sobie przygotowałam?
Wreszcie pojawiły się napisy końcowe, światło na sali zostało zapalone i Bill wrócił. Ale – o zgrozo! – zamiast na pytania widzów, udzielał odpowiedzi panu dziennikarzowi (pan ten został przedstawiony, ale wybaczcie mi – zapomniałam jego nazwiska). Ogólnie atmosfera była bardzo miła, William co chwilę żartował i opowiedział kilka nowych anegdotek, których wcześniej nie słyszałam. Ale pomimo tego siedziałam jak na szpilkach, bo skoro harmonogram jest tak napięty, to czy w ogóle znajdzie się czas na pytania od publiczności?
Na szczęście pan dziennikarz w końcu odpuścił i oddał głos widzom. No i wtedy… a zresztą, co wam będę opowiadać, zobaczcie sami:
Jeśli nie chce się wam oglądać całości, przewińcie do 18:18, a potem 23:22 ︎:)
I jeszcze słówko komentarza do filmiku. Pan dziennikarz zupełnie zagiął mnie swoim pytaniem. Jak to sprzedać zdjęcie? Na nagraniu nie widać mojej miny, ale wyrażała ona coś pomiędzy niedowierzaniem i zdezorientowaniem. Ale hej, Bill mnie z całej sytuacji wyratował. Czy ktoś z was jeszcze wątpi, że to niezwykle miły człowiek?
Natomiast jeśli chodzi o drugie pytanie, to byłam niemal pewna, że Bill wybierze Drive Angry i hurra, zgadłam! I tak, gdy później Fichtner wyliczał, ilu ludzi obejrzało ten film to dwudziestą drugą wskazaną przez niego osobą byłam ja.
Uśmiech
Jak widzieliście na końcówce nagrania – Bill został jeszcze raz poproszony o rozdawanie autografów i pozowanie do zdjęć. Obległ go wtedy dość spory tłum ludzi, ale ponieważ ja miałam już zarówno autograf, jak i zdjęcie – nie pchałam się tam, gdzie reszta. Z resztą tym razem czas już naglił i po pięciu minutach Fichtner stwierdził, że bardzo wszystkich przeprasza, ale musi iść dalej.
Stanęłam przy wyjściu z sali i gdy William przechodził koło mnie powiedziałam, że życzę mu powodzenia przy pracy nad Cold Brook, czyli filmem, który wciąż jest w fazie projektu, a do którego Bill napisał scenariusz, i który pragnie wyreżyserować. Fichtner był zajęty rozmową z jednym z organizatorów, przeszedł obok i myślałam, że mnie nie usłyszał. Ale potem zupełnie niespodziewanie odwrócił się na pięcie w moją stronę, powiedział (po angielsku) „dziękuję”, uśmiechnął serdecznie i uścisnął mi dłoń na pożegnanie. Takiego zakończenia zupełnie się nie spodziewałam!
William odszedł w swoją stronę. A ja zostałam z poczuciem gigantycznej euforii, która do tej pory mnie nie opuściła. Wciąż się uśmiecham i nie mogę przestać.
Dobrze jest marzyć!
Wiem, że część z was pewnie tego nie zrozumie. Jak można tak cieszyć się ze spotkania z zupełnie obcym człowiekiem (na dodatek starszym od mojego taty), z autografu, odpowiedzi na dwa pytania, uścisku dłoni i uśmiechu? Nie wiem, czy będę w stanie wam to wyjaśnić. Ale czy naprawdę muszę to robić? Przecież prawie każdy z nas ma jakąś pasję, hobby, marzenie. Dla jednego czymś takim będzie trudny do zdobycia znaczek pocztowy, dla kogoś innego zwycięstwo jego ulubionej drużyny w meczu, którego wygrana była niemożliwa. Dla Fichtnera nakręcenie Cold Brook i nowa opona w kolekcji. Dla mnie – spotkanie z Fichtnerem. Na tym właśnie polegają marzenia. Które, jeśli się spełnią – dają nam siłę, by marzyć o kolejnych, być może jeszcze trudniejszych do osiągnięcia rzeczach.
I już zupełnie na koniec: jeszcze raz dziękuję moim znajomym z Warszawy za opiekę. Gdyby nie ich gościna, wsparcie i pomoc, pewnie dotarłabym do stolicy zmęczona podróżą, podwójnie zestresowana i jeszcze zgubiła się w jednym z warszawskich przejść podziemnych, tym samym nigdy nie docierając na spotkanie z Fichtnerem. Dziękuję Siostrze, bo największą pamiątką ze spotkania z Williamem jest dla mnie nagranie wideo – którego nie zrobiłabym, gdybym nie miała jej aparatu i statywu. Dziękuję wszystkim, którzy wspierali mnie przed wyjazdem i trzymali za mnie kciuki. I dziękuję Jurkowi – bo choć wcale chłopaka nie znam, to jego obecność bardzo podniosła mnie na duchu.
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: Fanpage AXN Polska
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać w serwisie Blogspot, a jego późniejszą, poprawioną wersję (z większą ilością komentarzy) tutaj.