William Fichtner w Warszawie

Jeśli czy­ta­li­ście mój poprzed­ni wpis, pew­nie domy­śla­cie się, o czym opo­wiem wam dzi­siaj. Ale jeśli tego nie zro­bi­li­ście, nie zer­kaj­cie wstecz, będzie­cie mie­li niespodziankę.

A o czym będzie? O rado­snym, choć nie­co ner­wo­wym wycze­ki­wa­niu, o wspa­nia­łych ludziach i o tym, jak miłe jest speł­nia­nie marzeń.

Wyczekiwanie

Śro­da, trze­ci wrze­śnia. Wia­do­mość spa­dła na mnie, jak grom z jasne­go nie­ba. „Wil­liam Ficht­ner przy­jeż­dża do Pol­ski. Wkrót­ce zamie­ści­my infor­ma­cję doty­czą­cą tego, gdzie i jak będzie moż­na wygrać bile­ty na spo­tka­nie z akto­rem.” Cały czwar­tek i pią­tek minął mi na odświe­ża­niu co chwi­lę fanpage'a i stro­ny AXN (głów­ne­go orga­ni­za­to­ra spo­tka­nia). Mar­twi­łam się, że nie­spo­dzie­wa­nie poja­wi się infor­ma­cja „mamy jed­no zapro­sze­nie, dosta­nie je pierw­sza oso­ba, któ­ra się do nas zgło­si”. Wie­dzia­łam jed­nak, że poja­dę do War­sza­wy bez wzglę­du na wszyst­ko. W koń­cu, z bile­tem wej­ścio­wym, czy też bez nie­go – zawsze mogłam stać pod drzwia­mi i liczyć na to, że Ficht­ner przy­naj­mniej przej­dzie obok mnie i może nawet da mi autograf.

Na szczę­ście w pią­tek wie­czór AXN się nade mną zli­to­wa­ło, poda­jąc infor­ma­cję, że kon­kurs odbę­dzie się dopie­ro w ponie­dzia­łek. Uff, week­end mogłam spę­dzić w mia­rę spokojnie.

Konkurs

Bile­ty moż­na było wygrać na Face­bo­oku, musia­łam się więc prze­ła­mać i w koń­cu zało­żyć tam kon­to (jak widzi­cie, dla Ficht­ne­ra mogę zro­bić nie­mal­że wszyst­ko). Jestem oso­bą pozy­tyw­nie prze­sąd­ną, czy­li wie­rzę w rze­czy, któ­re mogą przy­nieść szczę­ście – dla­te­go na Fej­sa zapi­sa­łam się w nie­dzie­lę, siód­me­go wrze­śnia o godzi­nie dwu­dzie­stej pierw­szej – tyle szczę­śli­wych cyfe­rek zawsze mogło dodat­ko­wo zwięk­szyć moje szan­se na wygraną.

W ponie­dzia­łek znów zaczę­ło się sza­leń­stwo. Kla­wisz F5 nie­mal jęczał od tego, że co chwi­lę go wci­ska­łam. Bałam się, że orga­ni­za­tor zada jakieś głu­pie pyta­nie w sty­lu „napisz, dla­cze­go to wła­śnie tobie powin­ni­śmy dać zapro­sze­nie”. No bo jak mia­ła­bym na coś takie­go odpo­wie­dzieć? Jed­no sło­wo za dużo i wyszła­bym na fana­tycz­ną fan­kę, któ­rą naj­le­piej trzy­mać jak naj­da­lej od Fichtnera.

Na szczę­ście, gdy w koń­cu poja­wi­ło się pyta­nie, nie było ono aż tak trud­ne. Ot, wymień pol­skich akto­rów, któ­rzy poja­wi­li się w seria­lu Cros­sing Lines. Ponie­waż w komen­ta­rzach poja­wi­ły się już odpo­wie­dzi kil­ku innych osób, szyb­ko zro­bi­łam kopiuj-wklej, nawet nie wery­fi­ku­jąc tych infor­ma­cji, bo prze­cież w mię­dzy­cza­sie ktoś inny mógł­by mnie z odpo­wie­dzią wyprzedzić.

Kolej­ne minu­ty ocze­ki­wa­nia. Oba­wy, że ta ukra­dzio­na od kogoś inne­go odpo­wiedź mogła oka­zać się nie­pra­wi­dło­wa. I w koń­cu, uda­ło się! Dosta­łam zaproszenie!

Zaproszenie na spotkanie z Williamem Fichtnerem

Tak na mar­gi­ne­sie: gdy prze­czy­ta­łam „brunch” i „RSVP”, musia­łam spraw­dzić o co cho­dzi. I gdy już się tego dowie­dzia­łam, trosz­kę śmiać mi się chcia­ło, bo czy napraw­dę nie moż­na było tego same­go napi­sać po pol­sku? Tak, wiem – sto­ly­ca, wiel­ki świat, tam wie­le rze­czy jest inaczej.

Przygotowanie

Para­dok­sal­nie, po wygra­niu kon­kur­su moje zmar­twie­nia się nie skoń­czy­ły. Infor­ma­cje zawar­te w zapro­sze­niu były dość lako­nicz­ne, a wszyst­kie nie­wia­do­me budzi­ły oba­wy. Czy uda mi się z Wil­lia­mem zamie­nić kil­ka słów, popro­sić go o auto­graf? I choć wie­dzia­łam, że Bill to nie Brad Pitt, to mar­twi­łam się, że na spo­tka­nie przyj­dzie masa pisz­czą­cych fanek, przez co Ficht­ner spe­szy się i atmos­fe­ra będzie nieciekawa.

Zaczę­łam się zasta­na­wiać, jakie pyta­nia mogła­bym zadać, gdy­by był jakiś panel dys­ku­syj­ny. W gło­wie wszyst­kie brzmia­ły dobrze, ale gdy powie­dzia­łam je na głos – tak daw­no nie mówi­łam po angiel­sku, że moja wymo­wa była bar­dzo kiep­ska. No i wie­dzia­łam, że gdy sta­nę przed Ficht­ne­rem i głos będzie mi drżał ze zde­ner­wo­wa­nia, będzie jesz­cze gorzej. Dla­te­go też zaczę­łam ćwi­czyć wypo­wia­da­nie tych­że pytań. Dzień w dzień, aż do wyjaz­du. Mam nadzie­ję, że sąsie­dzi nie sły­sze­li mnie przez ścia­nę i nie pomy­śle­li, że osza­la­łam i zaczę­łam mówić sama do sie­bie. Na pew­no dener­wo­wa­łam Myszę – bied­na szczu­rzy­ca wciąż spo­glą­da­ła na mnie z nie­po­ko­jem, zapew­ne wyczu­wa­ła moje zde­ner­wo­wa­nie i przy oka­zji zasta­na­wia­ła się, dla­cze­go mówię ina­czej, niż zwykle.

Ćwi­cze­nia na coś się zda­ły. Wie­dzia­łam jed­nak, że jeśli będę musia­ła powie­dzieć coś wię­cej, cze­go nie przy­go­to­wa­łam wcze­śniej, to nie wyj­dzie mi to aż tak dobrze.

Z dnia na dzień byłam coraz bar­dziej zestre­so­wa­na. Wiem, że część z was może nie rozu­mieć, jak moż­na się tak bar­dzo przej­mo­wać. Ale ja po pro­stu taka jestem, to było uczu­cie, nad któ­rym nie potra­fi­łam zapanować.

W sobo­tę nie­spo­dzie­wa­nie otu­chę przy­niósł Doctor Who. Prze­sła­nie odcin­ka: strach jest naszym sprzy­mie­rzeń­cem, adre­na­li­na czy­ni z nas super­bo­ha­te­rów. Co praw­da potem wca­le nie byłam mniej zde­ner­wo­wa­na, ale jed­nak Dok­tor w pewien spo­sób dodał mi sił.

Kochane Warszawiaki!

Kra­ków opu­ści­łam w nie­dzie­lę. W War­sza­wie mam wspa­nia­łych zna­jo­mych, u któ­rych mogłam się zatrzy­mać na noc. Cio­cia i wujek zatrosz­czy­li się o mnie, jak­bym była ich wła­sną cór­ką. Jesz­cze więk­szą przy­słu­gę zro­bi­ła mi Justyn­ka i Basia, któ­re wie­czo­rem wycią­gnę­ły mnie na mia­sto, na piwo. Ich weso­łe towa­rzy­stwo spra­wi­ło, że nie­mal zupeł­nie zapo­mnia­łam o Ficht­ne­rze, cały stres mnie opu­ścił, a w nocy, po raz pierw­szy od kil­ku dni spa­łam spo­koj­nie. Nie potra­fię wyra­zić, jak bar­dzo jestem im za to wdzięczna!

Brunch

W koń­cu nad­szedł TEN DZIEŃ – 15 wrze­śnia 2014. W Zło­tych Tara­sach byłam po dzie­sią­tej rano. Może to głu­pie, ale zwró­ci­łam uwa­gę na to, że więk­szość ludzi, któ­rych mija­łam, była ubra­na jak z kata­lo­gów mody. Czy­li prze­sad­nie, wręcz efek­tow­nie ele­ganc­ko. W swo­im dość codzien­nym stro­ju, po raz pierw­szy poczu­łam, że jestem w War­sza­wie kimś obcym, kto nie pasu­je do otoczenia.

Dotar­łam na miej­sce spo­tka­nia. Ciśnie­nie znów nie­co mi sko­czy­ło, bo pani orga­ni­za­tor­ka nie mogła zna­leźć moje­go nazwi­ska na liście gości. Ale jed­nak gdzieś tam byłam zapi­sa­na. Uff, co za ulga.

Spy­ta­łam się, jak będzie wyglą­da­ło całe spotkanie.

– O 11.15 poczę­stu­nek brunch, o 12.00 pokaz odcin­ka Cros­sing Lines, potem ma poja­wić się Wil­liam i widzo­wie będą mie­li kwa­drans na pyta­nia, zdję­cia i auto­gra­fy – usły­sza­łam w odpowiedzi.

Zro­bi­łam stra­pio­ną minę, bo pięt­na­ście minut, to nie­wie­le. Pani orga­ni­za­tor­ka roz­ło­ży­ła ręce i stwier­dzi­ła, że Ficht­ner ma dość napię­ty gra­fik i wię­cej cza­su nie znajdzie.


Poszłam na poczę­stu­nek. Ale nicze­go nie jadłam, bo żołą­dek mia­łam ści­śnię­ty ze stre­su. Znów poczu­łam się obco – więk­szość ludzi wokół też mia­ła na sobie ele­ganc­ko-efek­ciar­skie ciu­chy (nie­któ­re tak śmiesz­nie skro­jo­ne, że zasta­na­wia­łam się, czy nie są to stro­je jed­no­ra­zo­we­go użyt­ku, któ­re po wypra­niu już nie ukła­da­ją się tak jak trze­ba i nale­ży je wyrzu­cić). Dodat­ko­wo wszy­scy się chy­ba zna­li. Jedy­ne pocie­sze­nie – nigdzie nie było widać pisz­czą­cych fanek, któ­rych tak bar­dzo się obawiałam.

Los znów się do mnie uśmiech­nął. Wśród tych wszyst­kich eks­tra­wa­ganc­ko ubra­nych ludzi, dostrze­głam chło­pa­ka, któ­ry wyglą­dał zupeł­nie nor­mal­nie. Uśmiech­nął się do mnie przy­jaź­nie, dobrze patrzy­ło mu z oczu. Przy­sia­dłam się do jego sto­li­ka, zaczę­li­śmy roz­ma­wiać i ta poga­węd­ka nie­co uko­iła moje zszar­ga­ne ner­wy. Mój nowy zna­jo­my ma na imię Jerzy i pra­cu­je w cza­so­pi­śmie Nowa Fan­ta­sty­ka.

Za kwa­drans dwu­na­sta poszłam na sekun­dę do łazien­ki. Gdy z niej wyszłam, pozo­sta­li goście wciąż byli zaję­ci roz­mo­wą i jedze­niem. Rozej­rza­łam się po sali, szu­ka­jąc moje­go nowe­go kolegi.

„Gdzie jest Jurek? Gdzie jest Jurek… O kur­cze, Wil­liam Fichtner!”

Niezwykły, zwykły facet

Kie­dy mnie nie było, Ficht­ner wszedł do sali chy­ba zupeł­nie nie­zau­wa­żo­ny. Pod­szedł do orga­ni­za­to­rów i zaczął witać się z każ­dym z nich z osob­na. Gdy ktoś przed­sta­wiał się pol­skim imie­niem, Bill sta­rał się je powtó­rzyć. Co chwi­lę uśmie­chał się, żar­to­wał, samą swo­ją obec­no­ścią roz­ła­do­wy­wał napię­tą atmos­fe­rę. Wierz­cie lub nie, ale wbrew temu, cze­go się oba­wia­łam – na jego widok moje zde­ner­wo­wa­nie nie zwięk­szy­ło się, tyl­ko spa­dło nie­mal do zera.

Wie­cie, pra­wie każ­dy, kto spo­tkał Ficht­ne­ra mówi, że to nie­zwy­kle miły czło­wiek, po któ­rym zupeł­nie nie widać, że jest hol­ly­wo­odz­kim akto­rem. To praw­da. Gdy­by nie witał się z orga­ni­za­to­ra­mi i po pro­stu wszedł do sali – praw­do­po­dob­nie bez pro­ble­mu wmie­szał­by się w tłum. Ubra­ny zwy­czaj­nie, takie­go same­go wzro­stu, co więk­szość z obec­nych panów (i pań na szpil­kach), poru­szał się pew­nie, ale jed­no­cze­śnie nie­zwy­kle spo­koj­nie (dla nie­go to ewi­dent­nie był kolej­ny zwy­kły dzień w pra­cy) – nic dziw­ne­go, że pra­wie nikt nie zwró­cił na nie­go uwagi.

A sko­ro przy wyglą­dzie jeste­śmy: pozy­tyw­nie zasko­czy­ło mnie, że zda­wał się być nie­co młod­szy, niż na zdję­ciach – nie przy­pusz­cza­łam, że foto­gra­fie doda­ją mu aż tak wie­lu zmarsz­czek i siwych włosów.

Autograf

Stwier­dzi­łam, że nie ma co cze­kać, aż inni zorien­tu­ją się, że Bill jest na sali i odwa­żą do nie­go zaga­dać. Gdy tyl­ko skoń­czył roz­ma­wiać z orga­ni­za­to­ra­mi, pode­szłam do nie­go po auto­graf. Pierw­szy nie dla mnie, tyl­ko dla kole­żan­ki z Forum, któ­ra na spo­tka­nie nie mogła przy­być. Uda­ło się! Zaraz za mną w kolej­ce usta­wił się Jurek – miał do pod­pi­sa­nia okład­kę DVD z Inwa­zją, czy­li seria­lem, w któ­rym poja­wił się Wil­liam. W mię­dzy­cza­sie scho­wa­łam dro­go­cen­ne, pod­pi­sa­ne zdję­cie i wycią­gnę­łam następ­ne, tym razem już na auto­graf dla mnie. Pode­szłam do Ficht­ne­ra ponow­nie, spy­ta­łam czy może pod­pi­sać mi jesz­cze jed­ną rzecz. Bill zer­k­nął na mnie tro­chę podejrz­li­wie, jak na łow­cę auto­gra­fów, któ­ry potem wszyst­ko sprze­da na Alle­gro. Ale zgo­dził się, wziął zdję­cie do podpisu.

William Fichtner - autograf

autor oryginalnego zdjęcia: Julius Motal

I tu nastą­pi­ła zabaw­na sytu­acja: zdję­cie któ­re dałam do pod­pi­sa­nia nie pocho­dzi­ło z żad­ne­go fil­mu. Bill zdzi­wił się, gdy je zoba­czył i spy­tał mnie, skąd je wzię­łam. Odpo­wie­dzia­łam, że zna­la­złam je w inter­ne­cie i nie znam jego pocho­dze­nia, ale wyda­je mi się, że zosta­ło zro­bio­ne w Nowym Jor­ku. Ficht­ner dłuż­szą chwi­lę oglą­dał foto­gra­fię. Nawet zało­żył oku­la­ry i pod­szedł bli­żej okna (w sali było dość ciem­no), by przyj­rzeć się jej lepiej. Stwier­dził, że nie pamię­ta, kie­dy ktoś zro­bił mu to zdję­cie, co mnie nie­co zasko­czy­ło, bo foto­gra­fia wyglą­da­ła na pozo­wa­ną. Ale po minie Wil­lia­ma widać było, że fot­ka mu się spodo­ba­ła (bo rze­czy­wi­ście była bar­dzo ład­na). Spy­tał mnie, czy mam dru­gą kopię tego zdję­cia i mogła­bym mu ją dać. Powie­dzia­łam, że nie­ste­ty nie, ale że mogę wysłać maila z ory­gi­nal­nym pli­kiem. Bill się zgo­dził, choć oczy­wi­ście nie dosta­łam maila do nie­go, tyl­ko do jed­nej z pań organizatorek.

W mię­dzy­cza­sie inni uczest­ni­cy spo­tka­nia chy­ba zorien­to­wa­li się, że Wil­liam jest wśród nich, bo też zaczę­li zgła­szać się po auto­gra­fy. Nato­miast chwi­lę póź­niej każ­dy mógł zro­bić sobie z Ficht­ne­rem zdję­cie. I tu Wil­liam znów poka­zał kla­sę, bo był bar­dzo cier­pli­wy, każ­de­go pytał, czy zdję­cie wyszło dobrze. A gdy ktoś chciał zro­bić jesz­cze jed­ną fot­kę – nie zgła­szał sprze­ci­wu. Nie odga­niał też ludzi, że już dość, że wystar­czy – dzię­ki cze­mu każ­dy z obec­nych zdą­żył sobie zro­bić pamiąt­ko­wą foto­gra­fię. Ja też.

William Fichtner i ja

autor zdjęcia: Jerzy Rzymowski

Potem nie­ste­ty wybi­ło połu­dnie i trze­ba było iść do sali kino­wej, na pokaz Cros­sing Lines. Zwle­ka­łam z odej­ściem do ostat­niej chwi­li, zmie­rza­łam do wyj­ścia tak powo­li, jak tyl­ko mogłam, byle­by nacie­szyć wzrok Ficht­ne­rem tak dłu­go, jak to tyl­ko było moż­li­we. Ale w koń­cu musia­łam się odwró­cić i iść dalej.

Pytania

Jurek zajął mi świet­ne miej­sce w sali kino­wej – w trze­cim rzę­dzie, rów­no na środ­ku. Naj­lep­szy widok, jaki mogła­bym mieć. Och, ten chło­pak po pro­stu spadł mi z nieba!

Pokaz Cros­sing Lines to było chy­ba naj­dłuż­sze 45 minut, jakie prze­ży­łam. Sekun­dy mija­ły śla­ma­zar­nie, a to, co dzia­ło się na ekra­nie zupeł­nie mnie nie inte­re­so­wa­ło. Znów zaczę­łam się dener­wo­wać – czy uda mi się zadać choć jed­no z pytań, któ­re sobie przygotowałam?

Wresz­cie poja­wi­ły się napi­sy koń­co­we, świa­tło na sali zosta­ło zapa­lo­ne i Bill wró­cił. Ale – o zgro­zo! – zamiast na pyta­nia widzów, udzie­lał odpo­wie­dzi panu dzien­ni­ka­rzo­wi (pan ten został przed­sta­wio­ny, ale wybacz­cie mi – zapo­mnia­łam jego nazwi­ska). Ogól­nie atmos­fe­ra była bar­dzo miła, Wil­liam co chwi­lę żar­to­wał i opo­wie­dział kil­ka nowych aneg­do­tek, któ­rych wcze­śniej nie sły­sza­łam. Ale pomi­mo tego sie­dzia­łam jak na szpil­kach, bo sko­ro har­mo­no­gram jest tak napię­ty, to czy w ogó­le znaj­dzie się czas na pyta­nia od publiczności?

Na szczę­ście pan dzien­ni­karz w koń­cu odpu­ścił i oddał głos widzom. No i wte­dy… a zresz­tą, co wam będę opo­wia­dać, zobacz­cie sami:

Jeśli nie chce się wam oglą­dać cało­ści, prze­wiń­cie do 18:18, a potem 23:22 ︎:)


I jesz­cze słów­ko komen­ta­rza do fil­mi­ku. Pan dzien­ni­karz zupeł­nie zagiął mnie swo­im pyta­niem. Jak to sprze­dać zdję­cie? Na nagra­niu nie widać mojej miny, ale wyra­ża­ła ona coś pomię­dzy nie­do­wie­rza­niem i zdez­o­rien­to­wa­niem. Ale hej, Bill mnie z całej sytu­acji wyra­to­wał. Czy ktoś z was jesz­cze wąt­pi, że to nie­zwy­kle miły człowiek?

Nato­miast jeśli cho­dzi o dru­gie pyta­nie, to byłam nie­mal pew­na, że Bill wybie­rze Dri­ve Angry i hur­ra, zga­dłam! I tak, gdy póź­niej Ficht­ner wyli­czał, ilu ludzi obej­rza­ło ten film to dwu­dzie­stą dru­gą wska­za­ną przez nie­go oso­bą byłam ja.

Uśmiech

Jak widzie­li­ście na koń­ców­ce nagra­nia – Bill został jesz­cze raz popro­szo­ny o roz­da­wa­nie auto­gra­fów i pozo­wa­nie do zdjęć. Obległ go wte­dy dość spo­ry tłum ludzi, ale ponie­waż ja mia­łam już zarów­no auto­graf, jak i zdję­cie – nie pcha­łam się tam, gdzie resz­ta. Z resz­tą tym razem czas już naglił i po pię­ciu minu­tach Ficht­ner stwier­dził, że bar­dzo wszyst­kich prze­pra­sza, ale musi iść dalej.

Sta­nę­łam przy wyj­ściu z sali i gdy Wil­liam prze­cho­dził koło mnie powie­dzia­łam, że życzę mu powo­dze­nia przy pra­cy nad Cold Bro­ok, czy­li fil­mem, któ­ry wciąż jest w fazie pro­jek­tu, a do któ­re­go Bill napi­sał sce­na­riusz, i któ­ry pra­gnie wyre­ży­se­ro­wać. Ficht­ner był zaję­ty roz­mo­wą z jed­nym z orga­ni­za­to­rów, prze­szedł obok i myśla­łam, że mnie nie usły­szał. Ale potem zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie odwró­cił się na pię­cie w moją stro­nę, powie­dział (po angiel­sku) „dzię­ku­ję”, uśmiech­nął ser­decz­nie i uści­snął mi dłoń na poże­gna­nie. Takie­go zakoń­cze­nia zupeł­nie się nie spodziewałam!


Wil­liam odszedł w swo­ją stro­nę. A ja zosta­łam z poczu­ciem gigan­tycz­nej eufo­rii, któ­ra do tej pory mnie nie opu­ści­ła. Wciąż się uśmie­cham i nie mogę przestać.

Dobrze jest marzyć!

Wiem, że część z was pew­nie tego nie zro­zu­mie. Jak moż­na tak cie­szyć się ze spo­tka­nia z zupeł­nie obcym czło­wie­kiem (na doda­tek star­szym od moje­go taty), z auto­gra­fu, odpo­wie­dzi na dwa pyta­nia, uści­sku dło­ni i uśmie­chu? Nie wiem, czy będę w sta­nie wam to wyja­śnić. Ale czy napraw­dę muszę to robić? Prze­cież pra­wie każ­dy z nas ma jakąś pasję, hob­by, marze­nie. Dla jed­ne­go czymś takim będzie trud­ny do zdo­by­cia zna­czek pocz­to­wy, dla kogoś inne­go zwy­cię­stwo jego ulu­bio­nej dru­ży­ny w meczu, któ­re­go wygra­na była nie­moż­li­wa. Dla Ficht­ne­ra nakrę­ce­nie Cold Bro­ok i nowa opo­na w kolek­cji. Dla mnie – spo­tka­nie z Ficht­ne­rem. Na tym wła­śnie pole­ga­ją marze­nia. Któ­re, jeśli się speł­nią – dają nam siłę, by marzyć o kolej­nych, być może jesz­cze trud­niej­szych do osią­gnię­cia rzeczach.


I już zupeł­nie na koniec: jesz­cze raz dzię­ku­ję moim zna­jo­mym z War­sza­wy za opie­kę. Gdy­by nie ich gości­na, wspar­cie i pomoc, pew­nie dotar­ła­bym do sto­li­cy zmę­czo­na podró­żą, podwój­nie zestre­so­wa­na i jesz­cze zgu­bi­ła się w jed­nym z war­szaw­skich przejść pod­ziem­nych, tym samym nigdy nie docie­ra­jąc na spo­tka­nie z Ficht­ne­rem. Dzię­ku­ję Sio­strze, bo naj­więk­szą pamiąt­ką ze spo­tka­nia z Wil­lia­mem jest dla mnie nagra­nie wideo – któ­re­go nie zro­bi­ła­bym, gdy­bym nie mia­ła jej apa­ra­tu i sta­ty­wu. Dzię­ku­ję wszyst­kim, któ­rzy wspie­ra­li mnie przed wyjaz­dem i trzy­ma­li za mnie kciu­ki. I dzię­ku­ję Jur­ko­wi – bo choć wca­le chło­pa­ka nie znam, to jego obec­ność bar­dzo pod­nio­sła mnie na duchu.

źró­dło zdję­cia ilu­stru­ją­ce­go wpis: Fan­pa­ge AXN Polska

Wpis pocho­dzi z poprzed­niej wer­sji blo­ga. Został zre­da­go­wa­ny i nie­znacz­nie zmodyfikowany.

Ory­gi­nal­ny tekst możesz prze­czy­tać w ser­wi­sie Blog­spot, a jego póź­niej­szą, popra­wio­ną wer­sję (z więk­szą ilo­ścią komen­ta­rzy) tutaj.