Kiedy usłyszałam pierwsze plotki o tym, że powstanie amerykański remake Broadchurch – byłam temu przeciwna. Ale potem pojawiły się dwa, sprzeczne uczucia. Z jednej strony, ze względu na Davida Tennanta chciałam, by nowy serial się udał (bo przecież nikt nie lubi oglądać swoich ulubionych aktorów w kiepskich produkcjach). Z drugiej natomiast – z powodu miłości do Broadchurch, miałam nadzieję, że amerykański remake będzie gorszy od oryginału.
W końcu nadszedł dzień premiery Gracepoint i pierwszy odcinek okazał się być dokładnie taki, jak przypuszczałam: kiepski. Ale uparcie oglądałam dalej, licząc na to, że później będzie lepiej. Zwłaszcza, że twórcy zapowiadali, iż Gracepoint nie będzie dokładną kopią Broadchurch, i że nawet zakończenie będzie inne. Teraz jestem po obejrzeniu finału i mojej pierwotnej opinii o serialu nie zmieniam. Ale ponieważ krótkie stwierdzenie, że „Gracepoint jest złe”, byłoby zbyt proste, w dzisiejszym wpisie postaram się wyjaśnić, dlaczego coś, co udało się Brytyjczykom w Broadchurch, Amerykanom już nie wyszło.
Runda I: Mieszkańcy miasta
Postaci w Broadchurch w wielu przypadkach były dość archetypiczne. Ale to mi nie przeszkadzało i sprawiało, że niemal od początku wiedziałam, kto jest kim w miasteczku. Młody, ambitny dziennikarz, zgryźliwy staruszek, ksiądz, który próbuje sprawić, by ludzie na nowo zaczęli chodzić do kościoła – długo jeszcze można by wymieniać. Serial jednak szybko uciekł od utartych schematów, ale nie za daleko, dzięki czemu bohaterowie nie byli papierowi, ale jednocześnie nie sprawiali wrażenia obcych i zbyt dziwacznych.
Każda postać miała swoje zalety i wady, ale nikt nie był zepsutym do szpiku kości, czarnym charakterem. Wręcz przeciwnie – wszyscy wydawali się na swój sposób sympatyczni, przez co nawet, gdy popełniali błędy, nie zrażali do siebie – jedynie zdawali się być przez to jeszcze bardziej ludzcy. I tyczy się to nawet osoby, która pod koniec okazała się być mordercą. Byłam w szoku, gdy to wyszło na jaw i nie mogłam uwierzyć, bo przecież bardzo lubiłam tą postać. I co ciekawe: choć powinnam zabójcę jedynie potępić, gdzieś w głębi serca czułam też, że jest mi go żal.
Przy czym to wszystko, co napisałam wyżej, nie byłoby możliwe do pokazania bez odpowiedniej obsady. A ta w Broadchurch była wspaniała. Każdy aktor idealnie pasował do swojej roli i grał bardzo realistycznie. Ta prawdziwość powodowała natomiast, że niezwykle łatwo było mi zrozumieć problemy bohaterów, a z niektórymi z nich – nawet częściowo się identyfikować.
O tym, jak duże znaczenie dla odbioru historii miała obsada, mogłam się przekonać oglądając Gracepoint, bo tam niemal wszyscy aktorzy nie pasowali do swoich ról. Postaci straciły przez to na realizmie, wiele z nich wydawało się niesympatycznych (a czasem i jedno, i drugie). Z tego powodu równie sztucznie wypadły relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami. W Broadchurch dało się je określić na podstawie samego tylko zachowania bohaterów. Oglądając Gracepoint identycznych rzeczy dowiadywałam się jedynie na podstawie dialogów (które swoją drogą też wypadały strasznie drętwo).
Efekt był taki, że nie identyfikowałam się z mieszkańcami miasta, nie obchodził mnie ich los. A z racji tego, że odbiór całej historii w dużej mierze zależał od tego, jak bardzo widz zżyje się z bohaterami – na większość wydarzeń pokazanych w Gracepoint zareagowałam jedynie wzruszeniem ramionami.
Rundę I wygrywają: mieszkańcy Broadchurch
Runda II: Śledztwo
Kolejnym elementem potęgującym realizm Broadchurch było to, że policjanci za bardzo nie wiedzieli, jak prowadzić dochodzenie. Koroner badający zwłoki był przerażony tym co widzi, do pracy przy śledztwie brakowało ludzi, bo akurat był długi weekend i wszyscy wyjechali poza miasto. A funkcjonariusz który pilnował rodziny zamordowanego chłopca nie za bardzo wiedział, jak się zachować, więc głównie krzątał się po kuchni i parzył domownikom herbatę (co przy okazji czyniło go sympatyczną i zapadającą w pamięć postacią). Te wszystkie drobnostki sprawiały, że jeszcze bardziej wczułam się w klimat małego miasteczka, w którym do tej pory największą zbrodnią było to, że ktoś w nocy podwędził rolnikowi paliwo z traktora.
W Gracepoint niemal wszyscy stróże prawa byli chłodnymi profesjonalistami. Przez to ani przez moment nie czułam, że śmierć chłopca wstrząsnęła miejscowymi. Owszem, bohaterowie stwierdzali to na każdym kroku, ale same słowa nie wystarczały. Poza tym ten profesjonalizm policji sprawiał, że morderstwo z Gracepoint prawie nie różniło się od zbrodni, które znałam z innych, amerykańskich kryminałów.
Rundę II wygrywa: komenda policji w Broadchurch
Runda III: Tata Danny'ego
Całą rodzinę zamordowanego chłopca dość trudno jest porównać, bo została ona do Gracepoint bardzo dokładnie skopiowana. Postaci mamy, siostry i babci Danny'ego (a przy okazji także chłopaka siostry) były niemal identyczne (niektóre nie tylko z zachowania, ale także z wyglądu). Skupmy się więc na ojcu chłopca bo tylko jego postać była inna.
Mark Latimer z Broadchurch był postacią, którą najprościej określić słowami „swój chłop”. Miły, sympatyczny, prawie zawsze uśmiechnięty. Zagada do każdego na ulicy i każdy mu odpowie, bo przecież wszyscy go lubią. Kiedy później widziałam go zdołowanego śmiercią syna lub z różnych powodów – wściekłego, przejmowałam się dużo bardziej, niż w sytuacji, gdybym te same emocje obserwowała u kogoś, kto na co dzień się smuci lub denerwuje.
W Gracepoint mamy Marka Solano. Teoretycznie należałoby tu przyklasnąć, że do serialu zatrudniono latynoskiego aktora – Michaela Peñę (którego, tak na marginesie, bardzo lubię) – i dla niego zmieniono nazwisko postaci. Niestety Peña zupełnie do tej roli nie pasował. Aktor przez cały czas miał wkurzono-naburmuszoną minę, przez co ciężko było uwierzyć, że Solano jest „swoim chłopem” i jeszcze trudniej przejąć jego późniejszym dramatem.
Pojawiły się też dwie istotne zmiany, które nieco zmieniły mój odbiór tej postaci. Otóż w Broadchurch Latimer miał romans z właścicielką hotelu – postacią ładną i roztaczającą wokół siebie urok, przez co nie dziwiłam się, że facet się nią zainteresował. Ta sama postać w Gracepoint była pozbawiona tych cech, sprawia wrażenie nieco głupiutkiej i (w moim mniemaniu) mniej urodziwej od żony Marka. To powodowało, że romans nie tylko wydawał się być grubymi nićmi szyty, ale też – wpisywał Solano w stereotyp gorącokrwistego Latynosa uganiającego się za kobietami.
Jakby tego było mało, w Gracepoint miejscowy ksiądz i mama Danny'ego w młodości uczęszczali do tej samej szkoły i byli w sobie zakochani (w Broadchurch duchowny i kobieta w ogóle się w przeszłości nie znali). To spowodowało, że kiedy Solano zaczął wrogo odnosić się do księdza, można było to częściowo odczytać jako przejaw zazdrości. I sprawiało, że ojciec Danny'ego jawi się jako Latynos-pies ogrodnika, który sam zdradza żonę, ale jednocześnie nie godzi się na to, by ona zdradzała jego.
Rundę III wygrywa: stuprocentowo brytyjski Latimer z Broadchurch
Runda IV: Ellie Miller
Policjantka była bohaterką, z perspektywy której oglądało się przebieg całego śledztwa. Ważne było więc to, by się z nią zżyć. A to, jak mocno będzie się tą postać lubić, miało duże znaczenie przy odbiorze finałowego odcinka. Poza tym Miller miała wielki wpływ na to, jak postrzegało się postać graną przez Davida Tennanta – to ona najczęściej z nim rozmawiała, komentowała jego zachowanie i sprzeciwiała jego decyzjom.
Olivia Colman, która wcieliła się w tą postać w Broadchurch, pasowała do roli jak ulał. Częściowo z powodu swojego wyglądu (kobieta nie jest jak wycięta z żurnala), ale przede wszystkim ze względu na grę aktorską.
Miller jest przede wszystkim dobrą matką i żoną. Pracuje w policji, ale w żadnym wypadku nie przypomina stróżów prawa, których znamy z innych filmów i seriali. I gdyby nikt nie powiedział mi, że jest funkcjonariuszką – prawdopodobnie wzięlibym ją za panią, która pracuje na poczcie. Poza tym Ellie zawsze zachowuje się tak, jak wypada: przywiezie ci prezent z wakacji, zaparzy herbaty, a jeśli przypadkiem powie coś niegrzecznego – natychmiast za to przeprosi. Czasem się zdenerwuje, ale wtedy jedynie tupnie nogą, nigdy nie przeklnie. Jest to więc postać bardzo zwyczajna, prawdziwa. Przez to przywiązałam się do niej i rozumiałam ją. Kiedy płakała po śmierci najlepszego przyjaciela swojego syna, płakałam razem z nią. Gdy przytulała się do swojego męża i mówiła, że go kocha – wierzyłam jej na słowo. A kiedy wściekała się na szefa – w pełni ją popierałam, bo miała do tego prawo. Ale co najważniejsze – gdy w finale dowiedziałam się, kto zabił Danny'ego, byłam przejęta nie tyle tym, kto dokonał zbrodni, ale właśnie Ellie, bo przecież to ją rozwiązanie zagadki skrzywdziło najbardziej.
Olivii Colman udało się to wszystko zagrać. Sprawiła, że postać Miller, była dokładnie taka, jak opisałam wyżej. Żadnej z jej cech nie poddawałam w wątpliwość. I byłam w stanie uwierzyć, że gdzieś na świecie taka Ellie może istnieć naprawdę.
Ta sama postać w Gracepoint była zupełnie inna. Nie wiem co prawda, na ile stało się tak za sprawą Anny Gunn, która grała Miller, a ile spowodował scenariusz i reżyseria. Obstawiam jednak, że zawiniła przede wszystkim aktorka, która zagrała mniej więcej tak samo, jak wcześniej w Breaking Bad. Tam jej postać była poważna i nieco oziębła, ale to jej pasowało. W przypadku Ellie jest zupełnie inaczej.
W efekcie ani przez moment nie wierzyłam, że Miller z Gracepoint jest policjantką z małego miasta. Kobieta wydawała się być byłą super agentką FBI, która postanowiła osiąść w spokojnym miasteczku i wychowywać dzieci. Ellie w wykonaniu Gunn nie płacze, jedynie roni pojedyncze łzy. Mówi że liczy się dla niej rodzina i mieszkańcy Gracepoint, ale to tylko puste słowa. Kiedy przesłuchuje człowieka, który być może uprowadził jej syna – nie widzimy zrozpaczonej matki, tylko typową, wściekłą policjantkę z amerykańskich filmów lub seriali. A w finałowym odcinku zupełnie nie widać, że całe jej życie legło w gruzach.
Wielką różnicę stanowiły też relacje Miller z Hardym (postać Tennanta z Broadchurch) i Carverem (Tennant w Gracepoint). Wiele scen i dialogów pomiędzy tymi postaciami zostało skopiowanych, ale w Broadchurch wszystkie wypadały lepiej, głównie dzięki Olivii Colman. Sposób mówienia aktorki oraz jej mimika sprawiały, że każdą pogadankę Miller z Hardym oglądałam z przyjemnością. Często śmiałam się, bo bohaterowie przekomarzali się w sposób, który ewidentnie miał rozładować napięcie w serialu. Bez problemu dostrzegłam też, iż między tą dwójką zawiązał się specyficzny rodzaj przyjaźni w uproszczeniu polegającej na tym, że Miller często w jednej chwili chciałaby Hardy'ego uścisnąć, a w następnej wydrapać mu oczy.
Te same sceny z udziałem Anny Gunn były pozbawioną emocji*, zwykłą wymianą zdań. Wszystkie te rozmowy, które w przypadku Broadchurch obejrzałam kilkakrotnie, bo po prostu wyglądały i brzmiały świetnie, w Gracepoint jedynie mnie rozczarowywały. I szczerze mówiąc to były najczęstsze momenty, w których niemal krzyczałam do ekranu „jak mogliście to aż tak bardzo spieprzyć?!”
* Ok, może z tym całkowitym brakiem emocji przesadziłam; Gunn niemal przez cały czas wyrażała jedną emocję – wciąż zwraca się do Tennanta tak, jakby miała do niego o coś pretensje.
Rundę IV wygrywa: Olivia Colman z Broadchurch
Runda V: Hardy kontra Carver
Właściwie jedynym powodem, dla którego w ogóle zasiadłam do oglądania Gracepoint był David Tennant. Nieczęsto zdarza się, by jakiś aktor dwa razy zagrał tą samą rolę i byłam bardzo ciekawa, co z tego wyjdzie. Niestety znów się rozczarowałam. Zakładałam bowiem, że nawet jeśli reszta się nie uda, to przynajmniej Tennant da radę. Nic z tego!
Brytyjski Hardy był postacią nieco oderwaną od rzeczywistości i dodatkowo bardzo skupioną na śledztwie. To powodowało, że gdy facet zapomniał za coś podziękować, poprosić albo przeprosić, lub też powiedział coś za bardzo prosto z mostu, po drodze kogoś obrażając – zawsze odczytywałam to jako przejaw wyalienowania tej postaci, a nie jej wrodzoną złośliwość. Co więcej, Tennant sprawił, że wiele z tych niemiłych zachowań Hardy'ego wyglądało wręcz uroczo i kochałam detektywa właśnie za jego zrzędzenie.
Jakby tego było mało: Hardy był postacią bardzo zagadkową. Łykał jakieś tabletki i przez długi czas nie było wiadomo, czy jest chory, czy też lubi sobie przyćpać. Poza tym w przeszłości detektyw nie rozwiązał innej zagadki kryminalnej i sprawa ta wciąż się za nim ciągnęła. Dzięki temu oglądając serial nie tylko zastanawiałam się kto zabił Danny'ego, ale także głowiłam nad tym, co takiego wcześniej przydarzyło się Hardy'emu. I gdy w końcu tajemnica wyszła na jaw – naprawdę przejęłam się losem detektywa.
Bardzo podobało mi się także to, w jaki sposób zakończono wątek tej postaci. Niby było to gorzkie, pyrrusowe zwycięstwo, ale gdy w ostatniej chwili usłyszałam o Klubie Byłych Detektywów, to pojawił się przebłysk nadziei na to, że w przyszłości Hardy i Miller jakoś sobie poradzą.
Dodatkowo w Broadchurch znalazło się kilka inside joków związanych z Tennantem (obstawiam, że do dorobku innych aktorów grających w serialu też pojawiły się jakieś nawiązania, ale ja nie potrafiłam ich wyłapać). Uśmiechnęłam się więc, gdy Hardy wcinał lody, niczym detektyw z Blackpool albo gdy w jednym z odcinków ktoś zapytał go, czy detektyw nie jest przypadkiem przybyszem z innej planety.
Jak pisałam wcześniej – ogromny wpływ na to, jak odbierało się postać graną przez Tennanta, miała Ellie Miller. A ta – co już sobie wyjaśniliśmy – w Gracepoint wypadła fatalnie. Jednak to nie był jedyny problem amerykańskiego Carvera. Detektyw nie był tak sympatyczny, jak Hardy i zdawał się po prostu być głupim bucem, którego zupełnie nie potrafiłam polubić.
Nie wiem, ile w tym „zasługi” Tennanta, a ile reżysera i montażystów, ale Carver został też znacznie gorzej zagrany. Hardy miał błysk w oku, często rozglądał się ciekawie, czasem zrobił zdziwioną minę, kiedy indziej gestykulował lub mówił coś w bardziej dynamiczny sposób. Ogólnie bardzo wiele rzeczy wyrażał samą tylko mową ciała. Natomiast Carver non stop snuł się po ekranie z niezmienną, nadąsaną miną i smutnym spojrzeniem. Zupełnie jakby Tennantowi nie chciało się go grać. A może było mu po prostu przykro, że nie mógł mówić ze swoim naturalnym, szkockim akcentem?
Tajemnicze tabletki zostały zamienione na zastrzyki, które Carver z rozmachem wbijał sobie w udo. Przez to coś, co w Broadchurch zostało pokazane subtelnie i w sposób pełen niedopowiedzeń, w Gracepoint prezentowało się zbyt wyraźnie. Zupełnie jakby twórcy serialu chcieli, by widzowie nie mieli żadnych wątpliwości, że detektyw jest poważnie chory. Natomiast w przypadku nierozwiązanej sprawy sprzed lat zadziałał podobny mechanizm, jak przy Miller – nie lubiłam Carvera, więc gdy ten w końcu wyjaśnił, o co chodzi, zupełnie się tym nie przejęłam.
Dodatkowo w Gracepoint rozwinęło wątek rodziny detektywa, pokazano jego córkę oraz jej relację z ojcem. I nie do końca wiem, co o tym myśleć. Z jednej strony fajnie, bo zobaczyłam Carvera-rodzica. Z drugiej natomiast było to typowe dla amerykańskich produkcji family reunion. Nie licząc już tego, że zmieniło ono zakończenie losów detektywa na bardziej szczęśliwe. I właśnie ta ostatnia zmiana moim zdaniem wcale nie była dobrym rozwiązaniem.
Rundę V wygrywa: Hardy, czyli znowu Broadchurch
Runda VI: Klify
Krajobraz w Broadchurch był nie tylko tłem i dekoracją, ale także w pewnym sensie dodatkowym bohaterem. Klify były świadkami morderstwa, złowrogo piętrzyły się nad głowami bohaterów, podkreślały ich małość i samotność. Ale zarazem: widoki były piękne, nie można było oderwać od nich wzroku. Człowiek chciałby się zachwycić, ale to nie do końca wypadało, bo przecież w tych wspaniałych okolicznościach przyrody popełniona została straszliwa zbrodnia. Bardzo fajnie prezentowały się też wstawki z tytułem serialu, które pojawiały się przed i po przerwach reklamowych – niby były to zupełnie niewinne widoczki, ale ich oglądanie wywoływało ciarki.
W Gracepoint sprawa ma się prosto: klify nie przypominają klifów, tylko pozbawione majestatu góry błota. Przyroda jest jedynie tłem, jej pokazywanie ogranicza się do minimum, a jeśli się już pojawia – nie wywołuje żadnych emocji.
Rundę VI wygrywają: klify z Broadchurch
Runda VII: Sceny dodane
Gracepoint miało jedną przewagę nad Broadchurch: amerykańska wersja serialu miała o dwa odcinki więcej. Czy za to produkcji należy się przynajmniej jeden, honorowy punkt? Nie.
Większość dodatkowych scen wyglądała bowiem jak rzeczy usunięte z Broadchurch, z których zrezygnowano, bo stwierdzono, że nie będą dobrze wyglądać (jak na przykład pokazanie momentu samobójstwa Jacka). Pojawił się też, rozpisany na cały odcinek, motyw z włóczęgą i zaginięciem syna Ellie Miller, który okazał się być jedynie nic nie wnoszącym do fabuły zapychaczem.
Zupełnie nie podobały mi się też zmiany w fabule (przykładowo wspomniane już pokazanie córki Carvera oraz wątek szkolnej znajomości księdza i mamy Danny'ego) oraz zmodyfikowane zakończenie.
Runda VII: minus jeden punkt dla Gracepoint
Końcowy wynik:
Broadchurch: 7 punktów
Gracepoint: mniej niż zero
Amerykanie strollowani?
Tak jak od początku przypuszczałam: Gracepoint okazało się bardzo kiepską podróbką Broadchurch. Nic nie było lepsze, a wiele rzeczy wypadło nawet dużo gorzej, niż w oryginale. Amerykanom nie tylko nie udało się odwzorować klimatu brytyjskiej produkcji, ale też nie zgromadzili odpowiedniej grupy aktorów, którzy pasowaliby do ról, jakie mieli zagrać. Trochę szkoda Anny Gunn, bo tą zawsze określa się mianem utalentowanej aktorki, a tu nagle wyszło, że w porównaniu z Olivią Colman, Gunn jest totalnym beztalenciem.
Zastanawia mnie natomiast jedno. Amerykanie zaprosili do współpracy nie tylko Tennanta, ale także twórcę Broadchurch – Chrisa Chibnalla. Dlaczego więc Gracepoint się nie udało, skoro za sterami serialu siedziała ta sama osoba? Racjonalne wytłumaczenie jest proste: Chibnall i Tennant musieli dostosować się do wymogów amerykańskich producentów (dlatego Tennant porzucił swój piękny, szkocki akcent) i tym samym tak naprawdę nie mieli dużego wpływu na końcowy wygląd serialu.
Ja jednak mam nieco inną, bardziej złośliwą (i przy okazji dość nieprawdopodobną) teorię. Mianowicie myślę, że Chibnall specjalnie nie starał się, by Gracepoint się udało. Bo czy coś może być lepszą promocją dla Broadchurch niż komentarze widzów „Gracepoint jest do kitu, brytyjski oryginał był znacznie lepszy”. I czy to tylko zbieg okoliczności, że zwiastun drugiego sezonu Broadchurch został pokazany tego samego dnia, co finał Gracepoint? Nie wydaje mi się! Jak dla mnie przekaz był ewidentny: „spokojnie, w styczniu wróci wasz ulubiony serial, nie musicie już oglądać amerykańskich podróbek”. Czy wy też dostrzegacie w tym wielki spisek?
A tu ten zwiastun, tak na dobre zakończenie wpisu:
źródła zdjęć wykorzystanych w obrazku ilustrującym wpis: Creative Conversation, IMDb; pozostałe zdjęcia ilustrujące wpis są kadrami z seriali Broadchurch i Gracepoint
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać tutaj, a jego późniejszą, poprawioną wersję (z większą ilością komentarzy) tutaj.