Broadchurch kontra Gracepoint

Kie­dy usły­sza­łam pierw­sze plot­ki o tym, że powsta­nie ame­ry­kań­ski rema­ke Bro­ad­churchbyłam temu prze­ciw­na. Ale potem poja­wi­ły się dwa, sprzecz­ne uczu­cia. Z jed­nej stro­ny, ze wzglę­du na Davi­da Ten­nan­ta chcia­łam, by nowy serial się udał (bo prze­cież nikt nie lubi oglą­dać swo­ich ulu­bio­nych akto­rów w kiep­skich pro­duk­cjach). Z dru­giej nato­miast – z powo­du miło­ści do Bro­ad­church, mia­łam nadzie­ję, że ame­ry­kań­ski rema­ke będzie gor­szy od oryginału.

W koń­cu nad­szedł dzień pre­mie­ry Gra­ce­po­int i pierw­szy odci­nek oka­zał się być dokład­nie taki, jak przy­pusz­cza­łam: kiep­ski. Ale upar­cie oglą­da­łam dalej, licząc na to, że póź­niej będzie lepiej. Zwłasz­cza, że twór­cy zapo­wia­da­li, iż Gra­ce­po­int nie będzie dokład­ną kopią Bro­ad­church, i że nawet zakoń­cze­nie będzie inne. Teraz jestem po obej­rze­niu fina­łu i mojej pier­wot­nej opi­nii o seria­lu nie zmie­niam. Ale ponie­waż krót­kie stwier­dze­nie, że „Gra­ce­po­int jest złe”, było­by zbyt pro­ste, w dzi­siej­szym wpi­sie posta­ram się wyja­śnić, dla­cze­go coś, co uda­ło się Bry­tyj­czy­kom w Bro­ad­church, Ame­ry­ka­nom już nie wyszło.

Runda I: Mieszkańcy miasta

Posta­ci w Bro­ad­church w wie­lu przy­pad­kach były dość arche­ty­picz­ne. Ale to mi nie prze­szka­dza­ło i spra­wia­ło, że nie­mal od począt­ku wie­dzia­łam, kto jest kim w mia­stecz­ku. Mło­dy, ambit­ny dzien­ni­karz, zgryź­li­wy sta­ru­szek, ksiądz, któ­ry pró­bu­je spra­wić, by ludzie na nowo zaczę­li cho­dzić do kościo­ła – dłu­go jesz­cze moż­na by wymie­niać. Serial jed­nak szyb­ko uciekł od utar­tych sche­ma­tów, ale nie za dale­ko, dzię­ki cze­mu boha­te­ro­wie nie byli papie­ro­wi, ale jed­no­cze­śnie nie spra­wia­li wra­że­nia obcych i zbyt dziwacznych.

Broadchurch - społeczność

Postaci z Broadchurch są na tyle uniwersalne, że pomimo pewnych różnic kulturowych ja, osoba żyjąca w Polsce, bez trudu potrafię zrozumieć ich rozterki.

Każ­da postać mia­ła swo­je zale­ty i wady, ale nikt nie był zepsu­tym do szpi­ku kości, czar­nym cha­rak­te­rem. Wręcz prze­ciw­nie – wszy­scy wyda­wa­li się na swój spo­sób sym­pa­tycz­ni, przez co nawet, gdy popeł­nia­li błę­dy, nie zra­ża­li do sie­bie – jedy­nie zda­wa­li się być przez to jesz­cze bar­dziej ludz­cy. I tyczy się to nawet oso­by, któ­ra pod koniec oka­za­ła się być mor­der­cą. Byłam w szo­ku, gdy to wyszło na jaw i nie mogłam uwie­rzyć, bo prze­cież bar­dzo lubi­łam tą postać. I co cie­ka­we: choć powin­nam zabój­cę jedy­nie potę­pić, gdzieś w głę­bi ser­ca czu­łam też, że jest mi go żal.

Przy czym to wszyst­ko, co napi­sa­łam wyżej, nie było­by moż­li­we do poka­za­nia bez odpo­wied­niej obsa­dy. A ta w Bro­ad­church była wspa­nia­ła. Każ­dy aktor ide­al­nie paso­wał do swo­jej roli i grał bar­dzo reali­stycz­nie. Ta praw­dzi­wość powo­do­wa­ła nato­miast, że nie­zwy­kle łatwo było mi zro­zu­mieć pro­ble­my boha­te­rów, a z nie­któ­ry­mi z nich – nawet czę­ścio­wo się identyfikować.


O tym, jak duże zna­cze­nie dla odbio­ru histo­rii mia­ła obsa­da, mogłam się prze­ko­nać oglą­da­jąc Gra­ce­po­int, bo tam nie­mal wszy­scy akto­rzy nie paso­wa­li do swo­ich ról. Posta­ci stra­ci­ły przez to na reali­zmie, wie­le z nich wyda­wa­ło się nie­sym­pa­tycz­nych (a cza­sem i jed­no, i dru­gie). Z tego powo­du rów­nie sztucz­nie wypa­dły rela­cje pomię­dzy poszcze­gól­ny­mi boha­te­ra­mi. W Bro­ad­church dało się je okre­ślić na pod­sta­wie same­go tyl­ko zacho­wa­nia boha­te­rów. Oglą­da­jąc Gra­ce­po­int iden­tycz­nych rze­czy dowia­dy­wa­łam się jedy­nie na pod­sta­wie dia­lo­gów (któ­re swo­ją dro­gą też wypa­da­ły strasz­nie drętwo).

Gracepoint - społeczność

Gracepoint pokazuje, że dobry scenariusz to nie wszystko – równie ważne jest aktorstwo.

Efekt był taki, że nie iden­ty­fi­ko­wa­łam się z miesz­kań­ca­mi mia­sta, nie obcho­dził mnie ich los. A z racji tego, że odbiór całej histo­rii w dużej mie­rze zale­żał od tego, jak bar­dzo widz zży­je się z boha­te­ra­mi – na więk­szość wyda­rzeń poka­za­nych w Gra­ce­po­int zare­ago­wa­łam jedy­nie wzru­sze­niem ramionami.


Run­dę I wygry­wa­ją: miesz­kań­cy Bro­ad­church

Runda II: Śledztwo

Kolej­nym ele­men­tem potę­gu­ją­cym realizm Bro­ad­church było to, że poli­cjan­ci za bar­dzo nie wie­dzie­li, jak pro­wa­dzić docho­dze­nie. Koro­ner bada­ją­cy zwło­ki był prze­ra­żo­ny tym co widzi, do pra­cy przy śledz­twie bra­ko­wa­ło ludzi, bo aku­rat był dłu­gi week­end i wszy­scy wyje­cha­li poza mia­sto. A funk­cjo­na­riusz któ­ry pil­no­wał rodzi­ny zamor­do­wa­ne­go chłop­ca nie za bar­dzo wie­dział, jak się zacho­wać, więc głów­nie krzą­tał się po kuch­ni i parzył domow­ni­kom her­ba­tę (co przy oka­zji czy­ni­ło go sym­pa­tycz­ną i zapa­da­ją­cą w pamięć posta­cią). Te wszyst­kie drob­nost­ki spra­wia­ły, że jesz­cze bar­dziej wczu­łam się w kli­mat małe­go mia­stecz­ka, w któ­rym do tej pory naj­więk­szą zbrod­nią było to, że ktoś w nocy pod­wę­dził rol­ni­ko­wi pali­wo z traktora.

Broadchurch - szef policji

Przy okazji warto wspomnieć o tym, że w Broadchurch komendantem policji była kobieta…

W Gra­ce­po­int nie­mal wszy­scy stró­że pra­wa byli chłod­ny­mi pro­fe­sjo­na­li­sta­mi. Przez to ani przez moment nie czu­łam, że śmierć chłop­ca wstrzą­snę­ła miej­sco­wy­mi. Owszem, boha­te­ro­wie stwier­dza­li to na każ­dym kro­ku, ale same sło­wa nie wystar­cza­ły. Poza tym ten pro­fe­sjo­na­lizm poli­cji spra­wiał, że mor­der­stwo z Gra­ce­po­int pra­wie nie róż­ni­ło się od zbrod­ni, któ­re zna­łam z innych, ame­ry­kań­skich kryminałów.

Gracepoint - szef policji

…tymczasem w Gracepoint tą samą funkcję pełnił mężczyzna, co zupełnie zmieniało (na gorsze) wydźwięk pewnych scen.

Run­dę II wygry­wa: komen­da poli­cji w Bro­ad­church

Runda III: Tata Danny'ego

Całą rodzi­nę zamor­do­wa­ne­go chłop­ca dość trud­no jest porów­nać, bo zosta­ła ona do Gra­ce­po­int bar­dzo dokład­nie sko­pio­wa­na. Posta­ci mamy, sio­stry i bab­ci Danny'ego (a przy oka­zji tak­że chło­pa­ka sio­stry) były nie­mal iden­tycz­ne (nie­któ­re nie tyl­ko z zacho­wa­nia, ale tak­że z wyglą­du). Skup­my się więc na ojcu chłop­ca bo tyl­ko jego postać była inna.


Mark Lati­mer z Bro­ad­church był posta­cią, któ­rą naj­pro­ściej okre­ślić sło­wa­mi „swój chłop”. Miły, sym­pa­tycz­ny, pra­wie zawsze uśmiech­nię­ty. Zaga­da do każ­de­go na uli­cy i każ­dy mu odpo­wie, bo prze­cież wszy­scy go lubią. Kie­dy póź­niej widzia­łam go zdo­ło­wa­ne­go śmier­cią syna lub z róż­nych powo­dów – wście­kłe­go, przej­mo­wa­łam się dużo bar­dziej, niż w sytu­acji, gdy­bym te same emo­cje obser­wo­wa­ła u kogoś, kto na co dzień się smu­ci lub denerwuje.

Broadchurch - Mark Latimer

Sympatyczny uśmiech Latimera sprawiał, że lubiło się go od pierwszej sceny, w której się pojawił.

W Gra­ce­po­int mamy Mar­ka Sola­no. Teo­re­tycz­nie nale­ża­ło­by tu przy­kla­snąć, że do seria­lu zatrud­nio­no laty­no­skie­go akto­ra – Micha­ela Peñę (któ­re­go, tak na mar­gi­ne­sie, bar­dzo lubię) – i dla nie­go zmie­nio­no nazwi­sko posta­ci. Nie­ste­ty Peña zupeł­nie do tej roli nie paso­wał. Aktor przez cały czas miał wku­rzo­no-nabur­mu­szo­ną minę, przez co cięż­ko było uwie­rzyć, że Sola­no jest „swo­im chło­pem” i jesz­cze trud­niej prze­jąć jego póź­niej­szym dramatem.


Poja­wi­ły się też dwie istot­ne zmia­ny, któ­re nie­co zmie­ni­ły mój odbiór tej posta­ci. Otóż w Bro­ad­church Lati­mer miał romans z wła­ści­ciel­ką hote­lu – posta­cią ład­ną i roz­ta­cza­ją­cą wokół sie­bie urok, przez co nie dzi­wi­łam się, że facet się nią zain­te­re­so­wał. Ta sama postać w Gra­ce­po­int była pozba­wio­na tych cech, spra­wia wra­że­nie nie­co głu­piut­kiej i (w moim mnie­ma­niu) mniej uro­dzi­wej od żony Mar­ka. To powo­do­wa­ło, że romans nie tyl­ko wyda­wał się być gru­by­mi nić­mi szy­ty, ale też – wpi­sy­wał Sola­no w ste­reo­typ gorą­co­kr­wi­ste­go Laty­no­sa uga­nia­ją­ce­go się za kobietami.

Gracepoint - Mark Solano

Mark Solano nie był nawet w połowie tak uroczy, jak jego brytyjski pierwowzór.

Jak­by tego było mało, w Gra­ce­po­int miej­sco­wy ksiądz i mama Danny'ego w mło­do­ści uczęsz­cza­li do tej samej szko­ły i byli w sobie zako­cha­ni (w Bro­ad­church duchow­ny i kobie­ta w ogó­le się w prze­szło­ści nie zna­li). To spo­wo­do­wa­ło, że kie­dy Sola­no zaczął wro­go odno­sić się do księ­dza, moż­na było to czę­ścio­wo odczy­tać jako prze­jaw zazdro­ści. I spra­wia­ło, że ojciec Danny'ego jawi się jako Laty­nos-pies ogrod­ni­ka, któ­ry sam zdra­dza żonę, ale jed­no­cze­śnie nie godzi się na to, by ona zdra­dza­ła jego.


Run­dę III wygry­wa: stu­pro­cen­to­wo bry­tyj­ski Lati­mer z Bro­ad­church

Runda IV: Ellie Miller

Poli­cjant­ka była boha­ter­ką, z per­spek­ty­wy któ­rej oglą­da­ło się prze­bieg całe­go śledz­twa. Waż­ne było więc to, by się z nią zżyć. A to, jak moc­no będzie się tą postać lubić, mia­ło duże zna­cze­nie przy odbio­rze fina­ło­we­go odcin­ka. Poza tym Mil­ler mia­ła wiel­ki wpływ na to, jak postrze­ga­ło się postać gra­ną przez Davi­da Ten­nan­ta – to ona naj­czę­ściej z nim roz­ma­wia­ła, komen­to­wa­ła jego zacho­wa­nie i sprze­ci­wia­ła jego decyzjom.


Oli­via Col­man, któ­ra wcie­li­ła się w tą postać w Bro­ad­church, paso­wa­ła do roli jak ulał. Czę­ścio­wo z powo­du swo­je­go wyglą­du (kobie­ta nie jest jak wycię­ta z żur­na­la), ale przede wszyst­kim ze wzglę­du na grę aktorską.

Mil­ler jest przede wszyst­kim dobrą mat­ką i żoną. Pra­cu­je w poli­cji, ale w żad­nym wypad­ku nie przy­po­mi­na stró­żów pra­wa, któ­rych zna­my z innych fil­mów i seria­li. I gdy­by nikt nie powie­dział mi, że jest funk­cjo­na­riusz­ką – praw­do­po­dob­nie wzię­li­bym ją za panią, któ­ra pra­cu­je na poczcie. Poza tym Ellie zawsze zacho­wu­je się tak, jak wypa­da: przy­wie­zie ci pre­zent z waka­cji, zapa­rzy her­ba­ty, a jeśli przy­pad­kiem powie coś nie­grzecz­ne­go – natych­miast za to prze­pro­si. Cza­sem się zde­ner­wu­je, ale wte­dy jedy­nie tup­nie nogą, nigdy nie prze­klnie. Jest to więc postać bar­dzo zwy­czaj­na, praw­dzi­wa. Przez to przy­wią­za­łam się do niej i rozu­mia­łam ją. Kie­dy pła­ka­ła po śmier­ci naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la swo­je­go syna, pła­ka­łam razem z nią. Gdy przy­tu­la­ła się do swo­je­go męża i mówi­ła, że go kocha – wie­rzy­łam jej na sło­wo. A kie­dy wście­ka­ła się na sze­fa – w peł­ni ją popie­ra­łam, bo mia­ła do tego pra­wo. Ale co naj­waż­niej­sze – gdy w fina­le dowie­dzia­łam się, kto zabił Danny'ego, byłam prze­ję­ta nie tyle tym, kto doko­nał zbrod­ni, ale wła­śnie Ellie, bo prze­cież to ją roz­wią­za­nie zagad­ki skrzyw­dzi­ło najbardziej.

Broadchurch - Ellie Miller

Niezwykłość Miller z Broadchurch polegała na tym, że była ona postacią… zupełnie zwyczajną. I właśnie przez to – bardzo ludzką.

Oli­vii Col­man uda­ło się to wszyst­ko zagrać. Spra­wi­ła, że postać Mil­ler, była dokład­nie taka, jak opi­sa­łam wyżej. Żad­nej z jej cech nie pod­da­wa­łam w wąt­pli­wość. I byłam w sta­nie uwie­rzyć, że gdzieś na świe­cie taka Ellie może ist­nieć naprawdę.


Ta sama postać w Gra­ce­po­int była zupeł­nie inna. Nie wiem co praw­da, na ile sta­ło się tak za spra­wą Anny Gunn, któ­ra gra­ła Mil­ler, a ile spo­wo­do­wał sce­na­riusz i reży­se­ria. Obsta­wiam jed­nak, że zawi­ni­ła przede wszyst­kim aktor­ka, któ­ra zagra­ła mniej wię­cej tak samo, jak wcze­śniej w Bre­aking Bad. Tam jej postać była poważ­na i nie­co ozię­bła, ale to jej paso­wa­ło. W przy­pad­ku Ellie jest zupeł­nie inaczej.

W efek­cie ani przez moment nie wie­rzy­łam, że Mil­ler z Gra­ce­po­int jest poli­cjant­ką z małe­go mia­sta. Kobie­ta wyda­wa­ła się być byłą super agent­ką FBI, któ­ra posta­no­wi­ła osiąść w spo­koj­nym mia­stecz­ku i wycho­wy­wać dzie­ci. Ellie w wyko­na­niu Gunn nie pła­cze, jedy­nie roni poje­dyn­cze łzy. Mówi że liczy się dla niej rodzi­na i miesz­kań­cy Gra­ce­po­int, ale to tyl­ko puste sło­wa. Kie­dy prze­słu­chu­je czło­wie­ka, któ­ry być może upro­wa­dził jej syna – nie widzi­my zroz­pa­czo­nej mat­ki, tyl­ko typo­wą, wście­kłą poli­cjant­kę z ame­ry­kań­skich fil­mów lub seria­li. A w fina­ło­wym odcin­ku zupeł­nie nie widać, że całe jej życie legło w gruzach.

Gracepoint - Ellie Miller

Miller z Gracepoint nie zachowuje się, jak policjantka z małego miasteczka. Bliżej jej do twardej agentki FBI, których pełno w innych, amerykańskich filmach lub serialach.

Wiel­ką róż­ni­cę sta­no­wi­ły też rela­cje Mil­ler z Har­dym (postać Ten­nan­ta z Bro­ad­church) i Carve­rem (Ten­nant w Gra­ce­po­int). Wie­le scen i dia­lo­gów pomię­dzy tymi posta­cia­mi zosta­ło sko­pio­wa­nych, ale w Bro­ad­church wszyst­kie wypa­da­ły lepiej, głów­nie dzię­ki Oli­vii Col­man. Spo­sób mówie­nia aktor­ki oraz jej mimi­ka spra­wia­ły, że każ­dą poga­dan­kę Mil­ler z Har­dym oglą­da­łam z przy­jem­no­ścią. Czę­sto śmia­łam się, bo boha­te­ro­wie prze­ko­ma­rza­li się w spo­sób, któ­ry ewi­dent­nie miał roz­ła­do­wać napię­cie w seria­lu. Bez pro­ble­mu dostrze­głam też, iż mię­dzy tą dwój­ką zawią­zał się spe­cy­ficz­ny rodzaj przy­jaź­ni w uprosz­cze­niu pole­ga­ją­cej na tym, że Mil­ler czę­sto w jed­nej chwi­li chcia­ła­by Hardy'ego uści­snąć, a w następ­nej wydra­pać mu oczy.

Te same sce­ny z udzia­łem Anny Gunn były pozba­wio­ną emo­cji*, zwy­kłą wymia­ną zdań. Wszyst­kie te roz­mo­wy, któ­re w przy­pad­ku Bro­ad­church obej­rza­łam kil­ka­krot­nie, bo po pro­stu wyglą­da­ły i brzmia­ły świet­nie, w Gra­ce­po­int jedy­nie mnie roz­cza­ro­wy­wa­ły. I szcze­rze mówiąc to były naj­częst­sze momen­ty, w któ­rych nie­mal krzy­cza­łam do ekra­nu „jak mogli­ście to aż tak bar­dzo spieprzyć?!”

* Ok, może z tym cał­ko­wi­tym bra­kiem emo­cji prze­sa­dzi­łam; Gunn nie­mal przez cały czas wyra­ża­ła jed­ną emo­cję – wciąż zwra­ca się do Ten­nan­ta tak, jak­by mia­ła do nie­go o coś pretensje.

Run­dę IV wygry­wa: Oli­via Col­man z Bro­ad­church

Runda V: Hardy kontra Carver

Wła­ści­wie jedy­nym powo­dem, dla któ­re­go w ogó­le zasia­dłam do oglą­da­nia Gra­ce­po­int był David Ten­nant. Nie­czę­sto zda­rza się, by jakiś aktor dwa razy zagrał tą samą rolę i byłam bar­dzo cie­ka­wa, co z tego wyj­dzie. Nie­ste­ty znów się roz­cza­ro­wa­łam. Zakła­da­łam bowiem, że nawet jeśli resz­ta się nie uda, to przy­naj­mniej Ten­nant da radę. Nic z tego!


Bry­tyj­ski Har­dy był posta­cią nie­co ode­rwa­ną od rze­czy­wi­sto­ści i dodat­ko­wo bar­dzo sku­pio­ną na śledz­twie. To powo­do­wa­ło, że gdy facet zapo­mniał za coś podzię­ko­wać, popro­sić albo prze­pro­sić, lub też powie­dział coś za bar­dzo pro­sto z mostu, po dro­dze kogoś obra­ża­jąc – zawsze odczy­ty­wa­łam to jako prze­jaw wyalie­no­wa­nia tej posta­ci, a nie jej wro­dzo­ną zło­śli­wość. Co wię­cej, Ten­nant spra­wił, że wie­le z tych nie­mi­łych zacho­wań Hardy'ego wyglą­da­ło wręcz uro­czo i kocha­łam detek­ty­wa wła­śnie za jego zrzędzenie.

Broadchurch - Alec Hardy

Diabeł tkwi w szczegółach, a w aktorstwie gigantyczną rolę odgrywa umiejętność pokazywania mikroekspresji, czyli drobnych, trwających ułamek sekundy, grymasów twarzy. Bo choć na pierwszy rzut oka się ich nie zauważa, mogą one diametralnie zmienić to, jak odbiera się zachowanie drugiego człowieka (lub postaci na ekranie).

Tennant dał Hardy'emu masę mikroekspresji, które sprawiły, że choć detektyw nie był sympatyczny, to nie sposób go było nie lubić.

Jak­by tego było mało: Har­dy był posta­cią bar­dzo zagad­ko­wą. Łykał jakieś tablet­ki i przez dłu­gi czas nie było wia­do­mo, czy jest cho­ry, czy też lubi sobie przy­ćpać. Poza tym w prze­szło­ści detek­tyw nie roz­wią­zał innej zagad­ki kry­mi­nal­nej i spra­wa ta wciąż się za nim cią­gnę­ła. Dzię­ki temu oglą­da­jąc serial nie tyl­ko zasta­na­wia­łam się kto zabił Danny'ego, ale tak­że gło­wi­łam nad tym, co takie­go wcze­śniej przy­da­rzy­ło się Hardy'emu. I gdy w koń­cu tajem­ni­ca wyszła na jaw – napraw­dę prze­ję­łam się losem detektywa.

Bar­dzo podo­ba­ło mi się tak­że to, w jaki spo­sób zakoń­czo­no wątek tej posta­ci. Niby było to gorz­kie, pyr­ru­so­we zwy­cię­stwo, ale gdy w ostat­niej chwi­li usły­sza­łam o Klu­bie Byłych Detek­ty­wów, to poja­wił się prze­błysk nadziei na to, że w przy­szło­ści Har­dy i Mil­ler jakoś sobie poradzą.

Dodat­ko­wo w Bro­ad­church zna­la­zło się kil­ka insi­de joków zwią­za­nych z Ten­nan­tem (obsta­wiam, że do dorob­ku innych akto­rów gra­ją­cych w seria­lu też poja­wi­ły się jakieś nawią­za­nia, ale ja nie potra­fi­łam ich wyła­pać). Uśmiech­nę­łam się więc, gdy Har­dy wci­nał lody, niczym detek­tyw z Black­po­ol albo gdy w jed­nym z odcin­ków ktoś zapy­tał go, czy detek­tyw nie jest przy­pad­kiem przy­by­szem z innej planety.


Jak pisa­łam wcze­śniej – ogrom­ny wpływ na to, jak odbie­ra­ło się postać gra­ną przez Ten­nan­ta, mia­ła Ellie Mil­ler. A ta – co już sobie wyja­śni­li­śmy – w Gra­ce­po­int wypa­dła fatal­nie. Jed­nak to nie był jedy­ny pro­blem ame­ry­kań­skie­go Carve­ra. Detek­tyw nie był tak sym­pa­tycz­ny, jak Har­dy i zda­wał się po pro­stu być głu­pim bucem, któ­re­go zupeł­nie nie potra­fi­łam polubić.

Nie wiem, ile w tym „zasłu­gi” Ten­nan­ta, a ile reży­se­ra i mon­ta­ży­stów, ale Carver został też znacz­nie gorzej zagra­ny. Har­dy miał błysk w oku, czę­sto roz­glą­dał się cie­ka­wie, cza­sem zro­bił zdzi­wio­ną minę, kie­dy indziej gesty­ku­lo­wał lub mówił coś w bar­dziej dyna­micz­ny spo­sób. Ogól­nie bar­dzo wie­le rze­czy wyra­żał samą tyl­ko mową cia­ła. Nato­miast Carver non stop snuł się po ekra­nie z nie­zmien­ną, nadą­sa­ną miną i smut­nym spoj­rze­niem. Zupeł­nie jak­by Ten­nan­to­wi nie chcia­ło się go grać. A może było mu po pro­stu przy­kro, że nie mógł mówić ze swo­im natu­ral­nym, szkoc­kim akcentem?

Gracepoint - Emmett Carver

Największą zagadką Gracepoint jest to, dlaczego występ Tennanta w tym serialu jest nieporównywalnie gorszy od tego w Broadchurch.

Tajem­ni­cze tablet­ki zosta­ły zamie­nio­ne na zastrzy­ki, któ­re Carver z roz­ma­chem wbi­jał sobie w udo. Przez to coś, co w Bro­ad­church zosta­ło poka­za­ne sub­tel­nie i w spo­sób pełen nie­do­po­wie­dzeń, w Gra­ce­po­int pre­zen­to­wa­ło się zbyt wyraź­nie. Zupeł­nie jak­by twór­cy seria­lu chcie­li, by widzo­wie nie mie­li żad­nych wąt­pli­wo­ści, że detek­tyw jest poważ­nie cho­ry. Nato­miast w przy­pad­ku nie­roz­wią­za­nej spra­wy sprzed lat zadzia­łał podob­ny mecha­nizm, jak przy Mil­ler – nie lubi­łam Carve­ra, więc gdy ten w koń­cu wyja­śnił, o co cho­dzi, zupeł­nie się tym nie przejęłam.

Dodat­ko­wo w Gra­ce­po­int roz­wi­nę­ło wątek rodzi­ny detek­ty­wa, poka­za­no jego cór­kę oraz jej rela­cję z ojcem. I nie do koń­ca wiem, co o tym myśleć. Z jed­nej stro­ny faj­nie, bo zoba­czy­łam Carve­ra-rodzi­ca. Z dru­giej nato­miast było to typo­we dla ame­ry­kań­skich pro­duk­cji fami­ly reu­nion. Nie licząc już tego, że zmie­ni­ło ono zakoń­cze­nie losów detek­ty­wa na bar­dziej szczę­śli­we. I wła­śnie ta ostat­nia zmia­na moim zda­niem wca­le nie była dobrym rozwiązaniem.


Run­dę V wygry­wa: Har­dy, czy­li zno­wu Bro­ad­church

Runda VI: Klify

Kra­jo­braz w Bro­ad­church był nie tyl­ko tłem i deko­ra­cją, ale tak­że w pew­nym sen­sie dodat­ko­wym boha­te­rem. Kli­fy były świad­ka­mi mor­der­stwa, zło­wro­go pię­trzy­ły się nad gło­wa­mi boha­te­rów, pod­kre­śla­ły ich małość i samot­ność. Ale zara­zem: wido­ki były pięk­ne, nie moż­na było ode­rwać od nich wzro­ku. Czło­wiek chciał­by się zachwy­cić, ale to nie do koń­ca wypa­da­ło, bo prze­cież w tych wspa­nia­łych oko­licz­no­ściach przy­ro­dy popeł­nio­na zosta­ła strasz­li­wa zbrod­nia. Bar­dzo faj­nie pre­zen­to­wa­ły się też wstaw­ki z tytu­łem seria­lu, któ­re poja­wia­ły się przed i po prze­rwach rekla­mo­wych – niby były to zupeł­nie nie­win­ne widocz­ki, ale ich oglą­da­nie wywo­ły­wa­ło ciarki.

Broadchurch - klify

Może się wydawać, że to drobnostka, ale Broadchurch zostało naprawdę bardzo ładnie nakręcone.

W Gra­ce­po­int spra­wa ma się pro­sto: kli­fy nie przy­po­mi­na­ją kli­fów, tyl­ko pozba­wio­ne maje­sta­tu góry bło­ta. Przy­ro­da jest jedy­nie tłem, jej poka­zy­wa­nie ogra­ni­cza się do mini­mum, a jeśli się już poja­wia – nie wywo­łu­je żad­nych emocji.

Gracepoint - klify

Kadry, którymi ilustruję wpis, nie są najlepszym punktem odniesienia, bo wersja Gracepoint, którą dysponuję, ma dość kiepską jakość. Niemniej nawet, jeśli przymknie się oko na kolorystykę (która w lepszej jakości byłaby ładniejsza) – ujęcia w amerykańskiej wersji serialu nie były tak przemyślane i dopracowane, jak w brytyjskim oryginale.

Run­dę VI wygry­wa­ją: kli­fy z Bro­ad­church

Runda VII: Sceny dodane

Gra­ce­po­int mia­ło jed­ną prze­wa­gę nad Bro­ad­church: ame­ry­kań­ska wer­sja seria­lu mia­ła o dwa odcin­ki wię­cej. Czy za to pro­duk­cji nale­ży się przy­naj­mniej jeden, hono­ro­wy punkt? Nie.

Więk­szość dodat­ko­wych scen wyglą­da­ła bowiem jak rze­czy usu­nię­te z Bro­ad­church, z któ­rych zre­zy­gno­wa­no, bo stwier­dzo­no, że nie będą dobrze wyglą­dać (jak na przy­kład poka­za­nie momen­tu samo­bój­stwa Jac­ka). Poja­wił się też, roz­pi­sa­ny na cały odci­nek, motyw z włó­czę­gą i zagi­nię­ciem syna Ellie Mil­ler, któ­ry oka­zał się być jedy­nie nic nie wno­szą­cym do fabu­ły zapychaczem.

Zupeł­nie nie podo­ba­ły mi się też zmia­ny w fabu­le (przy­kła­do­wo wspo­mnia­ne już poka­za­nie cór­ki Carve­ra oraz wątek szkol­nej zna­jo­mo­ści księ­dza i mamy Danny'ego) oraz zmo­dy­fi­ko­wa­ne zakończenie.

Run­da VII: minus jeden punkt dla Gra­ce­po­int

Końcowy wynik:

Bro­ad­church: 7 punktów

Gra­ce­po­int: mniej niż zero

Amerykanie strollowani?

Tak jak od począt­ku przy­pusz­cza­łam: Gra­ce­po­int oka­za­ło się bar­dzo kiep­ską pod­rób­ką Bro­ad­church. Nic nie było lep­sze, a wie­le rze­czy wypa­dło nawet dużo gorzej, niż w ory­gi­na­le. Ame­ry­ka­nom nie tyl­ko nie uda­ło się odwzo­ro­wać kli­ma­tu bry­tyj­skiej pro­duk­cji, ale też nie zgro­ma­dzi­li odpo­wied­niej gru­py akto­rów, któ­rzy paso­wa­li­by do ról, jakie mie­li zagrać. Tro­chę szko­da Anny Gunn, bo tą zawsze okre­śla się mia­nem uta­len­to­wa­nej aktor­ki, a tu nagle wyszło, że w porów­na­niu z Oli­vią Col­man, Gunn jest total­nym beztalenciem.

Zasta­na­wia mnie nato­miast jed­no. Ame­ry­ka­nie zapro­si­li do współ­pra­cy nie tyl­ko Ten­nan­ta, ale tak­że twór­cę Bro­ad­church – Chri­sa Chib­nal­la. Dla­cze­go więc Gra­ce­po­int się nie uda­ło, sko­ro za ste­ra­mi seria­lu sie­dzia­ła ta sama oso­ba? Racjo­nal­ne wytłu­ma­cze­nie jest pro­ste: Chib­nall i Ten­nant musie­li dosto­so­wać się do wymo­gów ame­ry­kań­skich pro­du­cen­tów (dla­te­go Ten­nant porzu­cił swój pięk­ny, szkoc­ki akcent) i tym samym tak napraw­dę nie mie­li duże­go wpły­wu na koń­co­wy wygląd serialu.

Ja jed­nak mam nie­co inną, bar­dziej zło­śli­wą (i przy oka­zji dość nie­praw­do­po­dob­ną) teo­rię. Mia­no­wi­cie myślę, że Chib­nall spe­cjal­nie nie sta­rał się, by Gra­ce­po­int się uda­ło. Bo czy coś może być lep­szą pro­mo­cją dla Bro­ad­church niż komen­ta­rze widzów „Gra­ce­po­int jest do kitu, bry­tyj­ski ory­gi­nał był znacz­nie lep­szy”. I czy to tyl­ko zbieg oko­licz­no­ści, że zwia­stun dru­gie­go sezo­nu Bro­ad­church został poka­za­ny tego same­go dnia, co finał Gra­ce­po­int? Nie wyda­je mi się! Jak dla mnie prze­kaz był ewi­dent­ny: „spo­koj­nie, w stycz­niu wró­ci wasz ulu­bio­ny serial, nie musi­cie już oglą­dać ame­ry­kań­skich pod­ró­bek”. Czy wy też dostrze­ga­cie w tym wiel­ki spisek?


A tu ten zwia­stun, tak na dobre zakoń­cze­nie wpisu:

źró­dła zdjęć wyko­rzy­sta­nych w obraz­ku ilu­stru­ją­cym wpis: Cre­ati­ve Conver­sa­tion, IMDb; pozo­sta­łe zdję­cia ilu­stru­ją­ce wpis są kadra­mi z seria­li Bro­ad­churchGra­ce­po­int

Wpis pocho­dzi z poprzed­niej wer­sji blo­ga. Został zre­da­go­wa­ny i nie­znacz­nie zmodyfikowany.

Ory­gi­nal­ny tekst możesz prze­czy­tać tutaj, a jego póź­niej­szą, popra­wio­ną wer­sję (z więk­szą ilo­ścią komen­ta­rzy) tutaj.