
Wpisy Archiwalne – Blogspot Filmowo-Serialowy, Filmy Przeróżne, Głupie Dyrdymalenie, Szaleństwo Serialowe
Wydanie nowe, poprawione
Czy tworzenie remakeów ma sens?
przewidywany czas czytania: 9 minut
Filmowanie nowych wersji starych produkcji nie jest niczym niezwykłym. Jednakże ostatnimi czasy – podobno z powodu kryzysu – kino i telewizja coraz chętniej sięgają po używane scenariusze filmowe. Do tej pory nie miałam z tym większych problemów. Co prawda takie odgrzewane kotlety czasem smakowały lepiej, a czasem gorzej, ale nigdy nie poddawałam w wątpliwość samej sensowności ich serwowania.
Kilka dni temu przeczytałam jednak newsa o remake'u pewnego dość świeżego serialu i to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy tworzenie takich nowych wersji jest uzasadnione, czy może zupełnie zbyteczne, wręcz godne potępienia. I co więcej: jaki cel może przyświecać twórcom takich produkcji (poza chęcią zarobienia pieniędzy)?
Ocalić od zapomnienia
Jeszcze kilka lat temu nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak szybko dzieła popkultury ulatują z pamięci masowej. Z tego powodu nie rozumiałam na przykład dlaczego Peter Jackson, będący wielkim fanem King Konga, postanowił nakręcić nową wersję filmu o wielkiej małpie. Myślałam wtedy „kurcze, gdybym ja uwielbiała jakiś film, uważałabym, że jest to dzieło idealne i nie próbowała kręcić go jeszcze raz, po swojemu”.

Choć sama nie uważam, że King Kong Petera Jacksona jest totalnie nieudany, to wiem, że zebrał on kiepskie recenzje. A głównym zarzutem krytyków było to, że nowa wersja filmu zupełnie nie potrafiła oddać ducha oryginału.
autor obrazu: Matt Ferguson
To, gdzie leży problem udało mi się tak naprawdę zrozumieć dopiero w tym roku, za sprawą Doktora Who (tak wiem, znów wspominam o Doktorze i zdaję sobie sprawę z tego, że możecie już mieć tego tematu dość, ale nie mogę się powstrzymać ︎;). Twórcy nowej wersji serialu często podkreślali w wywiadach, że sami wychowali się na tej produkcji, i że nie mogli przeboleć, iż dzisiejsze dzieciaki nie mają zielonego pojęcia, kim jest Doktor. A ponieważ uważali Doktora Who za pewnego rodzaju brytyjskie dziedzictwo narodowe, coś o czym społeczeństwo nie powinno zapominać – postanowili powołać serial na nowo do życia.
Takie podejście do tematu jestem w stanie zrozumieć i stu procentowo je popieram. Oczywiście niewielu jest twórców-idealistów. Jednak gdy już się tacy znajdą, wydaje mi się, że można im dać zielone światło na stworzenie remake'u starego dzieła. ALE pod jednym warunkiem: mianowicie muszą oni podejść do tematu z głową. Twórcom Doktora Who coś takiego się udało. Peterowi Jacksonowi i jego King Kongowi, już nie do końca.
Bo ja to zrobię inaczej i lepiej
To następny powód tworzenia nowych wersji, któremu jestem w stanie częściowo przyklasnąć.
Na marginesie warto wspomnieć, że zarówno tutaj, jak i w innych przypadkach, które dziś wymienię, największym problemem remake'ów jest to, że ich twórcy muszą uczynić swoją wersję nie tylko lepszą od pierwowzoru, ale także tak skonstruowaną, by trafiała w gusta osób znających oryginał lub poprzednie odsłony danego dzieła. Tak, by nie znalazł się żaden filmowy weteran, który stwierdzi, że wersja sprzed pięćdziesięciu lat była znacznie lepsza. A to naprawdę trudne zadanie i niewielu twórców jest w stanie mu podołać.
Wracając natomiast do omawianego tutaj typu remake'ów: tu na przykład, sztuka ta nie do końca udała się Ridley'owi Scottowi i jego Robin Hoodowi. To znaczy – nowa odsłona przygód słynnego łucznika bardzo mi się podobała, między innymi z powodu tego, że była zupełnie inna od wszystkich wcześniejszych filmów na ten temat. Ale jednocześnie, gdy słyszę hasło „Robin Hood”, zawsze staje mi przed oczami twarz Kevina Costnera, który wcielił się w tą postać w 1991 roku. Bo Ridley Scott, choć stworzył film moim zdaniem naprawdę udany, to jednak nie był w stanie zmienić nim moich wyobrażeń na temat pewnych rzeczy. I wydaje mi się, że wielu innych widzów miało z tym filmem podobny problem.

Russell Crowe nie był złym Robin Hoodem. Rzecz w tym, że jego niego postać nie była tak fajna, jak ta grana przez Kevina Costnera.
źródło zdjęcia: IMDb
A jaki będzie dobry przykład tego typu remake'u? Wydaje mi się, że Battlestar Galactica jest w tym miejscu właściwym tytułem. Bo stara wersja serialu była jedynie głupiutką produkcją science-fiction, małpującą Gwiezdne Wojny. Natomiast nowa nie tylko okazała się być lepsza od oryginału, ale także jest to jeden z ciekawszych seriali, jakie w ogóle gościły w ostatnich latach w telewizji.
Czas na nowe efekty specjalne
W tej kategorii można chyba wymienić większość nowych wersji filmów z gatunku fantasy i science-fiction. Kogo można postawić za wzór do naśladowania? Bez dwóch zdań Władcę Pierścieni Petera Jacksona (czy ktoś jeszcze pamięta, że w 1978 powstała ekranizacja pierwszej części trylogii Tolkiena?).
Niestety tworzenie tego typu remake'ów wcale nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. Dużo częściej zdarza się bowiem, że nowa wersja, pomimo fantastycznych efektów specjalnych, jest zupełnie niedopracowana od strony scenariusza. I tym samym wypada znacznie gorzej od oryginału, który choć śmieszny z powodu formy, wciąż zachwyca za sprawą treści. Tak było na przykład z Wehikułem czasu, którego wersję z 1960 roku wciąż oglądam z przyjemnością. Natomiast tą najnowszą widziałam jedynie raz i od tej pory staram się trzymać od niej z daleka.

Przestarzałe efekty specjalne, sprawiają czasem, że film ma dużo lepszy klimat, niż produkcje pełne realistycznego CGI.
źródło zdjęcia: IMDb
A ponieważ przykładów nieudanych nowych wersji jest w tym wypadku więcej niż tych udanych, zawsze bardzo podejrzliwie patrzę na każdy remake zrobiony tylko dlatego, bo teraz, dzięki komputerom można stworzyć lepsze efekty specjalne.
Bo stara wersja się zdezaktualizowała
Tutaj na pierwszy rzut oka można wymienić sporo tytułów. Należy się jednak zastanowić, co to znaczy „zdezaktualizować”. Moim zdaniem bardziej, niż o dekoracje, chodzi tutaj o treść. Przykładowo, współczesne filmy policyjne niezbyt różnią się od tych z lat osiemdziesiątych (a nawet – te starsze są lepsze od nowych). Owszem, zmieniły się stroje, samochody oraz fryzury, ale wciąż rozumie się rozterki i sposób myślenia bohaterów (czy taka Zabójcza broń straciła coś z powodu upływu czasu? Chyba nie). Zupełnie inaczej sprawa ma się wtedy, gdy na przykład na treść filmu duży wpływ miała Zimna Wojna (jak we wspomnianym Wehikule czasu) – w takim wypadku pewne postawy bohaterów współczesnym odbiorcom mogą wydawać się zupełnie niezrozumiałe.
Takim dobrze uaktualnionym filmem jest moim zdaniem Batman Christophera Nolana. Tu zmienił się przede wszystkim wydźwięk adaptacji komiksu – na bardziej realistyczny. Dzięki temu dzieło Nolana przypadło widzom do gustu znacznie bardziej, niż niezbyt poważne ekranizacje z lat dziewięćdziesiątych.

W Batmanie Christophera Nolana najbardziej zaskoczyło mnie to, że główny bohater nie był nieśmiertelny i po każdej bójce chodził posiniaczony przez kilka dni.
źródło zdjęcia: IMDb
Jednakże powiedzmy sobie szczerze: dobre dzieła nie dezaktualizują się łatwo. Owszem, mogą stracić na popularności, być rzadziej emitowane w telewizji. Jednakże, gdy już zasiądzie się do ich oglądania, zazwyczaj okazują się być bardzo dobrymi produkcjami. Dlatego też wydaje mi się, że tworzenie remake'ów tylko dlatego, bo stara wersja jest… no właśnie – stara – jest dość chybionym pomysłem. I jeśli autorowi nie przyświecają inne cele niż tylko aktualizacja, to powinien on sobie darować robienie takiego remake'a.
Animki w wersji niekreskówkowej
W tym wypadku zawsze jestem zdecydowanie na nie, ponieważ każda aktorska wersja czegoś, co wcześniej było kreskówką, nie przypadła mi do gustu. Oglądane w dzieciństwie nieanimowane 101 dalmatyńczyków nigdy nie bawiło mnie tak samo, jak kreskówka. Podobnie w przypadku przygód Asterixa i Obeliksa, które w wydaniu aktorskim, choć momentami śmieszne, zawsze wydawały mi się nienaturalne, brzydkie i po prostu nieoddające ducha zarówno kreskówki, jak i komiksów, na których bazowały. Paskudnie wyglądał także komputerowo wygenerowany Garfield. Nowych odsłon Smerfów do tej pory nie obejrzałam w trosce o własne zdrowie psychiczne, bo przypadkowe zobaczenie samego zwiastuna wystarczyło, by złamać mi serce. O straszących na mieście plakatach z komputerowo wygenerowanymi, niebieskimi potworkami nie wspominając.

Uwielbiam Asterixa i Obelixa, ale tylko w rysunkowym wydaniu!
źródło zdjęcia: IMDb
Ogólnie, w tym wypadku problemem jest nie tyle sama treść aktorskich wersji kreskówek (jak już wspomniałam, przygody Asterixa i Obeliksa były pod tym względem dość dobrze dopracowane), co ich forma. Rzeczy, które w kreskówkach wyglądają naprawdę zabawnie (zostańmy przy Asterixie i weźmy za przykład to, jak wpływało na niego wypicie magicznego napoju), w wersji niekreskówkowej mogą prezentować się nie tylko nienaturalnie, ale wręcz przerażająco (aktor-Asterix, który wypił magiczny napój, robił się na twarzy zielony i dostawał wytrzeszczu oczu, co wyglądało moim zdaniem dość obrzydliwie).
Dlatego moim zdaniem, jeśli coś pierwotnie było kreskówką, to kreskówką powinno zostać. Zwłaszcza, że animacje (szczególnie te w 2D), nie starzeją się tak szybko, jak filmy fabularne.
Z ichniego na nasze
Czyli zróbmy nową wersję, w naszym języku. Tutaj jestem jak najbardziej na „tak”. Zwłaszcza, gdy za nową wersję wezmą się amerykanie, bo dzięki temu uda się im na skalę międzynarodową wypromować dzieło, o którym wcześniej mało kto słyszał. Oczywiście czasem taka akcja promocyjna może obrócić się przeciwko remake'owi. Tak było chyba w przypadku Ring – cały świat zabrał się za oglądanie oryginalnej, japońskiej wersji, gdy pojawiła się wiadomość, że w USA kręci się to samo, jeszcze raz. A potem okazało się, że hollywoodzki Ring był znacznie gorszy i mniej straszny, od azjatyckiego*.

Tak totalnie na marginesie…
autor grafiki: Naolito
Czasem jednak jest zupełnie inaczej. Jakkolwiek rasistowsko by to nie zabrzmiało: nie potrafiłam skupić się na oglądaniu pierwszej ekranizacji Dziewczyny z tatuażem, bo przeszkadzał mi język szwedzki. Oczywiście tego samego problemu nie miałam przy amerykańskim remake'u. Przy okazji warto też wspomnieć, że za sprawą hollywoodzkiej ekranizacji, wielu ludzi usłyszało o twórczości Stiega Larssona, co pośrednio też można uznać za plus, nie tylko tego, ale także wielu innych remake'ów adaptacji książek.
W tym miejscu muszę napisać także o polskich wersjach zagranicznych seriali. Nie jestem co prawda specjalistką w tym temacie, ale wydaje mi się, że to dobre rozwiązanie. Przy czym tylko wtedy, kiedy widzowie po pierwsze – nie znają oryginału, a po drugie – nie odczuwają, że to, co oglądają, nie pochodzi z Polski. Tu wzorem do naśladowania niech będzie Kasia i Tomek, w przypadku których nie czuć, że przywędrowali oni nad Wisłę aż z Francji.
* Wierzcie lub nie, ale gdy oglądałam japoński Ring i pojawiły się napisy końcowe, naprawdę zadzwonił do mnie telefon i to chyba przeraziło mnie bardziej, niż sam film.
Kupmy patent od Brytyjczyków
Amerykanie cenią sobie aktorów z Wielkiej Brytanii oraz pochodzące stamtąd produkcje telewizyjne. Tych pierwszych zatrudniają gdzie się tylko da (co dziwne, często zmuszając nich, by nie mówili z rodzimym akcentem), co rozumiem, bo brytyjscy aktorzy są dość dobrzy w tym, co robią. Natomiast swój zachwyt związany z brytyjskimi serialami, amerykanie wyrażają w taki sposób, że tworzą ich nowe, własne wersje. I tego akurat nie pojmuję.
To znaczy, czasem jestem w stanie to zrozumieć. Jeśli producenci z USA, widząc popularność Sherlocka robią swoje Elementary, ale starają się, by nowojorski Holmes był zupełnie inny od tego z Londynu – wtedy nie ma sprawy (choć moim zdaniem Elementary brytyjskiemu Sherlockowi nie dorasta nawet do pięt). Podobnie, jeśli kręci się House of Cards na podstawie serialu z lat dziewięćdziesiątych, o którym dziś mało kto pamięta – to też uważam za dobry pomysł.

Zanim Frank Underwood zaczął rozrabiać w Waszyngtonie, nazywał się Francis Urquhart i próbował przejąć władzę w Wielkiej Brytanii.
źródło zdjęcia: IMDb
Strasznie rozbawiły mnie natomiast wieści na temat tego, co Hollywood planuje skopiować w najbliższym czasie. I to właśnie było punktem wyjścia dla dzisiejszego Dyrdymała.
Otóż amerykanie postanowili wziąć na warsztat świeżutkie, niedawno emitowane Broadchurch. Ale najwyraźniej bojąc się, że sami mogą tę produkcję popsuć – do współpracy zaprosili twórców brytyjskiej wersji. A potem stwierdzili, że tak na wszelki wypadek zwerbują jeszcze odtwórcę głównej roli – Davida Tennanta.
Co prawda to wszystko jeszcze plotki, ale jeśli okażą się prawdziwe, to będę do tego serialu bardzo źle nastawiona. To znaczy, zrozumiałabym sytuację, w której amerykańska produkcja byłaby kontynuacją tej brytyjskiej – wtedy zatrudnienie Tennanta do tej samej roli byłoby jak najbardziej uzasadnione. Jeśli jednak nowe Broadchurch okaże się wierną kopią oryginału, to nie będzie to dobre rozwiązanie, zwłaszcza dla Tennanta. Bo choć rozumiem, że aktor ten pracuje przede wszystkim w teatrze i przywykł do odgrywania jednej i tej samej roli po kilka razy, to jednak w przypadku seriali wcielenie się, w różnych produkcjach, dwukrotnie w tą samą postać będzie moim zdaniem wyglądało co najmniej dziwnie.

Napisanie Dyrdymała o bezsensowności tworzenia nowej wersji Broadchurch mi nie wystarczyło – musiałam dodatkowo wyładować się w Photoshopie.
Inna sprawa, że tego typu remaki miały rację bytu kilka lat temu, gdy nie było internetu i rzecz wyprodukowana w jednym kraju bardzo rzadko była emitowana poza jego granicami. Teraz jednak, wieść o tym, że Broadchurch jest dobrym serialem rozeszła się bardzo szybko i każdy, co bardziej zaprawiony w bojach oglądacz seriali już tą produkcję widział. Owszem, nie zmienia to faktu, że wciąż istnieje duża grupa ludzi, którzy o Broadchurch nie słyszeli, i którzy zobaczą dopiero amerykańską wersję. Niemniej jednak, czy w tym wypadku nie byłoby lepiej, gdyby amerykanie, zamiast robienia kopii naprawdę udanego dzieła, która może się nie udać, po prostu wyemitowali u siebie oryginalną, brytyjską wersję serialu?
Jak więc jest z tymi remake'ami?
Czy tworzenie remake'ów jest w końcu dobrym pomysłem, czy wręcz przeciwnie? Cóż, przypadek każdego filmu lub serialu powinno się rozpatrywać indywidualnie. I co ważniejsze – wedle własnych gustów. Jeśli chodzi o mnie, to jak widzicie w niektórych przypadkach mam na ten temat jednoznaczną opinię, a w innych już nie do końca.
Wydaje mi się jednak, że zawsze, bez względu na wszystko, najistotniejsze jest to, by twórca nowej wersji podszedł do tematu z szacunkiem i nie starał się stworzyć remake'u tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Choć oczywiście, to wcale nie musi oznaczać, że nowa wersja okaże się lepsza, od pierwowzoru.
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać w serwisie Blogspot.