Przełom roku 2006 i 2007 był czasem, w którym fani Doctor Who prawdopodobnie nie mogli oderwać oczu od telewizora. Poza przygodami samego Władcy Czasu mogli oglądać także dwa spin-offy tego serialu: przeznaczone dla młodszych widzów The Sarah Jane Adventures oraz tworzony z myślą o osobach dorosłych Torchwood.
O Przygodach Sary Jane pisać tutaj nie będę – widziałam jeden odcinek tej produkcji (ten w którym pojawił się David Tennant) i to wystarczyło mi by stwierdzić, że niestety (a może: na szczęście?) jestem zbyt dużym dzieckiem, by oglądać takie rzeczy.
Postanowiłam natomiast lepiej przyjrzeć się Torchwood, o którym przeczytałam w internecie, że jest produkcją tak samo wspaniałą, jak Doctor Who.
Zanim zaczniemy
Na rozgrzewkę, w ramach ciekawostki zdradzę wam, że Torchwood jest anagramem tytułu Doctor Who. Przed rokiem 2005, gdy dopiero przymierzano się do wskrzeszenia Doktora, Torchwood było nazwą kodową, której używano, by nikt postronny nie wiedział, o jakim serialu naprawdę prowadzone są rozmowy.
Akcja samego Torchwood toczy się natomiast niedługo po wydarzeniach z finału drugiej serii Doctor Who. Jest to jednak produkcja dość autonomiczna, która choć momentami nawiązuje do przygód Ostatniego Władcy Czasu, to jednak można ją oglądać bez znajomości Doktora. Choć szczerze wątpię, by wśród widzów Torchwood znalazła się choć jedna osoba, która fanem Doctora Who by nie była.
Moje oczekiwania wobec Torchwood
Muszę o tym wspomnieć, bo wydaje mi się, iż w bardzo dużym stopniu wpłynęło to na mój późniejszy odbiór serialu.
Po pierwsze wiedziałam, że jednym z bohaterów serialu będzie kapitan Jack „poderwę-każdą-inteligentną-formę-życia-we-wszechświecie” Harkness. Facet, który – o czym pisałam w poniedziałek – był w Doctor Who jedyną osobą, w stosunku do której Doktor czół zazdrość. Jednocześnie kapitan Jack był niezwykle zabawnym bohaterem, który samą swoją obecnością na ekranie sprawiał, że zaczynałam się uśmiechać. Spodziewałam się więc, że w Torchwood Harkness będzie głównym elementem komediowym, kimś, kto będzie rozładowywał napięcie. I osobą, która podobnie, jak Tennant w Doctor Who, samym tylko uśmiechem, będzie w stanie przegonić burzowe chmury.
Brałam też pod uwagę nieśmiertelność Jacka i w związku z tym liczyłam na to, że będzie on w Torchwood postacią zachowującą się bardzo brawurowo, kpiącą sobie z niebezpieczeństwa i robiącą rzeczy, na które nawet Doktor – z racji tego, że jego jednak można ukatrupić – nie mógł sobie pozwolić.
Za produkcję serialu odpowiadał znany z Doctor Who duet Julie Gardner & Russell T. Davies. Przypuszczałam więc, że w Torchwood zrezygnuje się z tych bardziej dziecinnych elementów, które nie podobały się starszym fanom Doktora, ale jednocześnie zostawi wszystko to, za co dorośli pokochali przygody Ostatniego Władcy Czasu. Czyli, że w serialu znajdzie się odpowiednia ilość humoru, nieco dramatyzmu oraz wplecione tu i tam mądrości. A także – co równie ważne – że Torchwood będzie nieco absurdalne (w końcu o ludziach uganiających się za kosmitami po Cardiff nie można mówić na poważnie, prawda?).
Innymi słowy liczyłam na to, że serial od strony formy będzie czymś w rodzaju Facetów w Czerni, z tym, że w nieco lepszym, bo angielskim wydaniu. Albo, że będzie się prezentował mniej więcej tak, jak na tym fanvidzie:
Brutalna rzeczywistość pierwszego sezonu
Niestety żadna z rzeczy, które wymieniłam wyżej nie pojawiły się w serialu. Jack Harknes, choć owszem, czasem uśmiechnął się czarująco i zażartował, przez większość czasu był ponury i zupełnie pozbawiony tej pozytywnej energii oraz szczypty szaleństwa, którą posiadał w Doktor Who.
Na tym jednak problemy się nie kończyły. W żaden sposób nie byłam w stanie polubić pozostałych bohaterów. W finale czwartej serii Doctor Who pojawiła się Gwen Cooper oraz Ianto Jones i postaci te wydały mi się bardzo sympatyczne. Tymczasem zarówno oni, jak i pozostała dwójka ekipy Torchwood: Owen Harper i Toshiko Sato, od samego początku nie sprawiali dobrego wrażenia. A moja późniejsza sympatia do nich wynikała tylko i wyłącznie z tego, że po prostu do nich przywykłam.
Julie Gardner i Russel T. Davies chyba nie rozumieli, że serial dla dorosłych wcale nie musi być pozbawiony elementów właściwych dla produkcji familijnych, takich jak humor, magia, czy wartka akcja. A tego właśnie w Torchwood brakowało.
Dodatkowo – znów odwrotnie, niż przypuszczałam – do tematu kosmitów w Cardiff scenarzyści podeszli w sposób niezwykle poważny. To zaś sprawiało, że o ile w Doctor Who na ewidentnie gumowe ludziki spoglądałam z przymrużeniem oka, tak tutaj kiczowatość istot pozaziemskich mocno mnie drażniła. Ryjkowce, kobieta-cyberman (na szpilkach i w stalowym gorsecie, WTF?!) albo gigantyczny diabeł z finałowego odcinka – gdy widziałam tego typu stworki nie wiedziałam, czy śmiać się, płakać, czy może w trosce o własne zdrowie psychiczne zakończyć oglądanie.
Poza tym żaden z przeciwników głównych bohaterów nie był tak straszny, bym była w stanie uwierzyć, że stanowi realne zagrożenie, zarówno dla ekipy Torchwood, jak i całej ludzkości.
Kolejne rzeczy, które w Torchwood zupełnie się nie udały były relacje międzyludzkie oraz wątki, które pozwolę sobie nazwać, moralno-filozoficznymi. Jedne i drugie wydawały się niezwykle sztuczne, za bardzo wydumane i robione ewidentnie na siłę. Czyli nie tylko zupełnie inaczej, ale przede wszystkim znacznie gorzej, niż w Doctor Who.
Lepiej, ale wciąż kiepsko
Druga seria Torchwood była nieznacznie lepsza od poprzedniej. Pierwszy odcinek prezentował się naprawdę nieźle (a otwierająca sekwencja z gonieniem człowieka-ryby oraz staruszką mówiącą bloody Torchwood
na serio mnie rozbawiła). Potem akcja nieco zwolniła, powracając do wcześniejszego poziomu. Na szczęście znów zaczęło się dziać więcej, gdy na ekranie gościnnie pojawiła się Freema Agyeman, w roli Marthy Jones, czyli drugiej towarzyszki Dziesiątego Doktora.
Ale pomimo tego wszystkiego Torchwood wciąż nie było produkcją, której oglądanie dawałoby mi tak dużą frajdę, jak Doctor Who. Nawet finał – znacznie lepszy niż w poprzednim sezonie – wywołał u mnie jedynie wzruszenie ramion i nic poza tym.
Do trzech razy sztuka
Trzeci sezon nie zapowiadał się ani trochę niezwykle. Myślałam, że na miejsce Owena i Toshiko, którzy zginęli w serii drugiej, wskoczą nowe postaci, a fabuła serialu będzie wyglądała dokładnie tak samo, jak wcześniej. A potem wszystko zostało obrócone do góry nogami i o 180 stopni, a ja zostałam wgnieciona w fotel i zmuszona do szukania po podłodze opadniętej szczęki.
Nie mam zielonego pojęcia, czy było to spowodowane tym, że Julie Gardner i Russell T. Davies, po skończeniu pracy nad Doctor Who, mogli poświęcić Torchwood więcej uwagi oraz energii, czy może po prostu duet Gardner-Davies w jakiś sposób zmądrzał i wydoroślał. W każdym razie Torchwood: Children of Earth jest produkcją o niebo lepszą od pierwszych dwóch odsłon serialu. Odważę się wręcz stwierdzić, że jest to dzieło znacznie ciekawsze niż Doctor Who.
Co się zmieniło? Przede wszystkim odstąpiono od formy procedurala o gonieniu kosmitów. Pięć odcinków Children of Earth stanowi ciągłą historię, której akcja ma miejsce w przeciągu pięciu dni (każdy dzień odpowiada jednemu odcinkowi). Dzięki temu twórcy mogli sobie pozwolić na wprowadzenie większej ilości wątków, rozwinięcie ich oraz splątanie ze sobą. Taka forma znacznie bardziej zachęca też do oglądania, bo po zobaczeniu jednego epizodu natychmiast chce się obejrzeć następny.
Zupełnie inny był także przeciwnik Torchwood. Zrezygnowano z gumowych potworków oraz komputerowo wykreowanych koszmarków. Zamiast tego mamy kosmitów, których tak naprawdę nie widać. Dostajemy przeszklone pomieszczenie, wypełnione niebieskim gazem, w którym czai się coś strasznego, ale nie do końca wiadomo, co dokładnie. Proste i genialne rozwiązanie – wszak nic nie budzi większej grozy, niż rzeczy, których nie możemy zobaczyć.
Wspomnieni kosmici nie równają z ziemią Nowego Jorku lub innych amerykańskich miast, które normalnie w podobnej sytuacji byłyby niszczone. Zamiast tego przejmują kontrolę nad dziećmi. Wszystkimi dziećmi na Ziemi. Nie chcą jednak podbijać naszej planety. Wysuwają proste żądanie: oddajcie nam 10% ziemskich małolatów, a odlecimy.
Do tego wszystkiego dochodzi także całkiem ciekawa intryga polityczna, masa akcji, kilka naprawdę efektownych oraz wybuchowych scen i wszystko to razem sprawia, że Torchwood: Children of Earth gatunkowo, bardziej niż science-fiction przypomina naprawdę dobrze zrobiony thriller sensacyjny.
Ale Gardner i Davies zaserwowali nam nie tylko rozrywkę na najwyższym poziomie. Udało się im zawrzeć w serialu to, co lubię najbardziej, a czego brakowało mi w poprzednich odsłonach Torchwood, czyli pozostające bez odpowiedzi pytanie, na które każdy widz musi odpowiedzieć sobie sam. Pytanie, które w tym wypadku brzmi: ile dzieci ty byś poświęcił, by uratować ludzkość?
Nikomu nie polecam pierwszych dwóch sezonów Torchwood. I jestem w stanie wam wybaczyć, jeśli z jakiegoś powodu nie macie zamiaru oglądać Doctor Who. Wydaje mi się natomiast, że Children of Earth jest tytułem, który każdy szanujący się oglądacz seriali znać powinien. Czymś, co moim zdaniem znajduje się o ligę wyżej, niż Doctor Who i spokojnie może się mierzyć z takimi arcydziełami, jak Battlestar Galactica.
Torchwood, jeszcze raz!
W 2011 roku nakręcony został czwarty sezon Torchwood, o podtytule Miracle Day. Forma tej produkcji była bardzo podobna do Children of Earth – z fabułą rozciągniętą na całą serię, brakiem kosmitów, zachowaniem odpowiedniej powagi i tak dalej.
Do tego sezonu Torchwood dołożyli się też Amerykanie, co poskutkowało tym, że twórcy, mając większy budżet, mogli sobie pozwolić na kilka bardziej efektownych scen. Wszystko to robiło duże wrażenie, ale miało też jeden minus. Mianowicie czuło się, że klimat produkcji się zmienił, przestał być brytyjski i co za tym idzie – tak niepowtarzalny, jak sezon wcześniej. Przy czym, jest to chyba jedyna wada, która sprawiła, że Miracle Day podobało mi się nieco mniej, niż Children of Earth. Reszta znów była wspaniała.
Jeszcze słówko o fabule. Tym razem w ogóle nie mamy elementów pozaziemskich. Akcja dzieje się w kilka lat po wydarzeniach z poprzedniego sezonu Torchwood. I zaczyna od tego, że pewnego dnia ludzie na całym świecie przestają umierać. Początkowo wszyscy się z tego powodu cieszą, ale szybko okazuje się, że nieśmiertelność jest dla ludzkości czymś dużo groźniejszym, niż spotkanie z armią Daleków.
Jedyną osobą, którą można zabić, staje się natomiast niezniszczalny do tej pory kapitan Jack Harkness. I to on zdaje się być kluczem nie tylko do rozwiązania zagadki masowej nieśmiertelności, ale także tym, który będzie w stanie przywrócić naturalny porządek rzeczy.
Ciąg dalszy nastąpi?
Ostatni odcinek Miracle Day pozostawił niektóre wątki niedomknięte. A twórcy serialu oraz grający w nim aktorzy często powtarzają, że są gotowi w każdej chwili rzucić wszystko i wrócić do Torchwood. Trzymam więc kciuki, by w przyszłości produkcja została wznowiona. Przy czym nie jako standardowy serial, z jednym sezonem każdego roku. Nie, podoba mi się Torchwood w formie, w jakiej istnieje od trzeciej serii – czyli jako produkcja ukazująca się w nieregularnych odstępach czasu. Oczywiście wiem, że taka częstotliwość pojawiania się nowych sezonów jest spowodowana brakiem funduszy na ich realizację. Ale właśnie dzięki temu Torchwood jest tworzone z większą rozwagą i w sposób bardziej przemyślany. A w tym nie ma chyba niczego złego, prawda?
Tydzień z Doctor Who
– pozostałe wpisy:
autor grafiki ilustrującej wpis: docwardo
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać w serwisie Blogspot.