„Tydzień z Battlestar Galactica” nie bez powodu zakończyłam odcinkiem Portlandii, w którego finale bohaterowie zasiadają do oglądania Doctor Who. To był idealny punkt wyjścia dla nowego „Tygodnia z…”, w którym opowiem wam – a jakże! – o mojej tegorocznej, wakacyjnej miłości serialowej, czyli właśnie o Doktorze.
Zaparzcie więc herbatę, przygotujcie przekąski, rozsiądźcie się wygodnie i zapnijcie pasy – od następnego akapitu czeka na was szalona podróż w czasie i przestrzeni!
Stary, ale… nowy
Pierwszy odcinek Doctor Who pojawił się na antenie BBC w 1963 roku (ciekawostka: Doctor Who jest najdłużej emitowanym serialem science-fiction ever). To sprawia, że jest to program niemal tak stary, jak telewizja, a Brytyjczycy darzą Doktora podobnym sentymentem, jak Amerykanie Gwiezdne Wojny lub Star Treka.
Niestety w latach osiemdziesiątych serial stracił widzów i został zdjęty z anteny. To doprowadziło do tego, że na świecie pojawiło się całe pokolenie dzieciaków, które nie wiedziały kim jest Doktor i nie znały strachu przed Dalekami. Na szczęście na początku XXI wieku mądrzy ludzie z BBC dostrzegli ten problem i stwierdzili, że nie mogą pozwolić na to, by tak ważny element kultury Brytyjskiej, jakim jest Doctor Who, uległ zapomnieniu.
Serial postanowiono wskrzesić w taki sposób, by był on dostosowany zarówno do widzów, którzy wcześniej go oglądali, jak i takich, którzy w ogóle nie wiedzieli kim jest Doktor. Dzięki temu, żeby zrozumieć o co chodzi w Doctor Who nie trzeba oglądać odcinków z XX wieku – wystarczą te, które były emitowane od 2005 roku*.
* Dla rozróżnienia starą, powstałą w XX wieku, wersję serialu nazywa się Classic Who i dzieli się ją na sezony. Natomiast serial z XXI wieku nazwany jest inaczej New Who i dzieli się go na serie (jednak ja, żeby uniknąć słownych powtórzeń, będę naprzemiennie używać terminów sezon i seria). Przy okazji w New Who wyzerowano licznik odcinków, więc pierwszy, wyemitowany w 2005 roku epizod jest pierwszym odcinkiem pierwszej serii.
Pierwsze spotkanie z Doktorem
W tym miejscu muszę się wam do czegoś przyznać. Choć od dłuższego czasu zdawałam sobie sprawę z istnienia Doctor Who, ani trochę nie ciągnęło mnie do jego oglądania. Dlaczego? Bo oceniłam serial po okładce (a dokładniej: po zdjęciach, jakie znalazłam w internecie) i wydał mi się on przez to niepoważnym dziwactwem, na które nie warto tracić czasu. Och, jak bardzo się myliłam!!!
Tymczasem już na samym początku oglądania czekało mnie miłe zaskoczenie. Z całym szacunkiem dla wcielającego się w główną rolę Christophera Ecclestona – Doktor nie wyglądał, jak typowy, hollywoodzki bohater. Nie był młody i przystojny. A do tego sprawiał wrażenie osoby, która do CV w rubryce „hobby” wpisuje „wszczynanie bójek w barze”.
Jeszcze bardziej zaimponowało mi to, co Doktor zrobił, gdy pojawił się na ekranie. Chwycił znajdującą się w opałach dziewczynę za rękę i krzyknął „Uciekaj!”. Ilu znacie filmowo-serialowych bohaterów, którzy zamiast walczyć z wrogiem, biorą nogi za pas? I ilu z tych, którzy gdzieś biegną, trzyma za rękę inną osobę, która biegnie razem z nimi? Czegoś takiego po prostu nigdy wcześniej nie widziałam. I to właśnie sprawiło, że zakochałam się w Doktorze od pierwszego wejrzenia.
W pilotowym odcinku wrażenie zrobił na mnie także scenariusz – zwłaszcza dialogi. Tam, gdzie w innych wypadkach główny bohater po usłyszeniu „Wyjaśnij mi, co się dzieje!” mówi, o co chodzi, Doktor stwierdzał, że nie będzie niczego tłumaczył. I odwrotnie, kiedy zdawało się, że nasz bohater postanowi zachować jakąś tajemnicę dla siebie – wyjawiał nam swój sekret (choć to, co wtedy mówił rodziło jeszcze więcej pytań). A do tego wszystkiego dochodził jeszcze inteligentny, angielski humor. Gdy to wszystko oglądałam, byłam po prostu w niebo wzięta.
Następne odcinki ujawniły kolejne ciekawe cechy Doktora – kosmity, który jest wyposażonym w dwa serducha, Ostatnim Władcą Czasu. Koleś jest nieco zrzędliwy, lubi się popisywać i bywa arogancki. Najlepsze jest w nim natomias to, że na widok strasznych potworów lub w obliczu innego niebezpieczeństwa, będzie zachwycał się pięknem tego, co mu zagraża i z entuzjazmem małego chłopca krzyczał, że to jest FANTASTYCZNE. Przynajmniej dopóty, dopóki nie zorientuje się, że powinien wziąć nogi za pas.
Pomimo tego, że Doktor jest osobą niezwykle mądrą i dobrą, posiada też swoją drugą, mroczniejszą stronę. Cierpi z powodu samotności, potrafi być okrutny, a czasem zachowuje się po prostu nieludzko. Poza tym często traktuje ludzi z góry, jak głupie małpy, które dopiero co zlazły z drzewa. Zdarza mu się też strzelać fochy. Przy czym to ostatnie zawsze wychodzi mu z wielką gracją. Podobnie, jak mówienie innym, żeby się zamknęli.
Policyjna budka, śrubokręt i wizytówka
Największym (także w dosłownym tego słowa znaczeniu) symbolem Doctor Who jest TARDIS, czyli przypominający niebieską, brytyjską, policyjną budkę telefoniczną z lat sześćdziesiątych, środek transportu Doktora. Niezwykłość TARDIS polega na tym, że potrafi ona (tak, „ona”, bo TARDIS jest rodzaju żeńskiego) latać jak statek kosmiczny, teleportować się i… podróżować w czasie (TARDIS to skrót od Time And Relative Dimension In Space).
Na tym dziwności się nie kończą, bo TARDIS jest bigger in the inside
, co oznacza, że wewnątrz budki telefonicznej mieści się gigantyczne wnętrze. Jak duże? Nie wiadomo, bo zawsze widzimy tylko, znajdujące się przy wejściu, pomieszczenie sterujące statkiem. Reszta nigdy nie zostaje nam pokazana. Czy to źle? Wręcz przeciwnie, bo takie niedopowiedzenie pobudza naszą wyobraźnię – sami sobie musimy odpowiedzieć na pytanie, co jeszcze skrywa w sobie TARDIS.
Wspomnę jeszcze, że choć z zewnątrz TARDIS zawsze wygląda mniej więcej tak samo (na przestrzeni lat modyfikowano tylko pewne detale), tak jej wnętrze w pewnym sensie odzwierciedla charakter Doktora i podobnie jak on – zmienia się co jakiś czas. TARDIS z 2005 roku jest więc, podobnie jak jej właściciel, zniszczona po wielu przejściach. To nie jest błyszczący niczym Star Trek, pojazd międzyplanetarny. Kokpit TARDIS zdaje się być złożony z elementów znalezionych na złomowisku, targu staroci i śmietniku – rzeczy, o których normalnie nigdy nie pomyślelibyśmy, że mogą być częściami statku kosmicznego.
Mało tego, trochę jak Fiat 126p, TARDIS miewa swoje humory i lubi się psuć w najmniej odpowiednim momencie. Na szczęście Doktor zawsze znajduje sposób, by ją naprawić.
Co ciekawe, TARDIS nie posiada typowego komputera pokładowego lub sztucznej inteligencji, z którą Doktor mógłby dyskutować. Zamiast tego ma własną duszę i charakter. Co z kolei powoduje, że czasami jest nieposłuszna i nie leci tam, gdzie chcieliby tego jej pasażerowie. Ba, potrafi nawet sama z siebie wystartować. Innymi słowy, TARDIS jest bardzo nieprzewidywalna. Ale na tym właśnie polega jej urok!
Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednej, naprawdę przydatnej właściwości TARDIS – posiada ona telepatyczny moduł tłumaczący, dzięki któremu jej pasażerowie, bez względu na to, w jakim miejscu i czasie się znajdą, zawsze słyszą napotkane osoby tak, jakby mówiły współczesnym językiem angielskim. Proste, ale wręcz genialne rozwiązanie problemu z którym borykają się inne seriale science-fiction, jakim jest logiczne wyjaśnienie, dlaczego na innych planetach kosmici mówią po angielsku.
Doktor, podobnie jak MacGyver, nie przepada za bronią palną. Nie rozstaje się natomiast ze śrubokrętem sonicznym, który jest połączeniem szwajcarskiego scyzoryka i magicznej różdżki. Co to dokładnie oznacza? To, że śrubokręt soniczny, w zależności od potrzeb, potrafi między innymi wszystko naprawić lub popsuć, otworzyć każdy zamek w drzwiach oraz odwrócić działanie niektórych urządzeń. Genialne, prawda?
Największą zaletą śrubokręta sonicznego jest natomiast to, że jest on na pozór niegroźny. Wrogowie Doktora na widok tego urządzenia kpią z Ostatniego Władcy Czasu: „phi, my mamy super śmiercionośne działka laserowe, nie boimy się twojego głupiego śrubokręta”. A potem boleśnie żałują swojej ignorancji.
Do nowej odsłony serialu wprowadzono jeszcze jeden gadżet, którego nie posiadały wcześniejsze wcielenia Doktora – parapsychiczną wizytówkę. Co to takiego? Kawałek papieru który pokazuje ci dokładnie to, co oczekujesz, że zobaczysz lub też, co chce ci pokazać właściciel takiego papierka. Dzięki takiej wizytówce Doktor może podać się za dowolną osobę: policjanta, inspektora skarbówki, a nawet… króla Belgii.
Dzięki właściwościom parapsychicznej wizytówki wszystkie drzwi stoją przed Doktorem otworem (przecież nikt nie odmówi królowi Belgii wstępu do strzeżonych pomieszczeń). A ponieważ nasz bohater lubi zaglądać tam, gdzie nieupoważnionym wchodzić nie wolno, magiczna wizytówka bardzo ułatwia mu pracę (lub prędzej – zabawę).
Towarzyszka, Rose Tyler
Kolejną niezmienną od chwili powstania, charakterystyczną cechą serialu jest to, że Doktor nie może podróżować sam. Musi posiadać towarzyszkę (lub rzadziej: towarzysza) – osobę, której będzie mógł tłumaczyć wszystkie skomplikowane sprawy związane z funkcjonowaniem czasu, przestrzeni oraz wszechświata. I przed którą przy okazji będzie mógł się popisywać.
Ponieważ nie oglądałam Classic Who nie wiem, jak prezentowały się towarzyszki Doktorów z XX wieku. Czy były odważne, wygadane, niezależne i sympatyczne? A może wręcz przeciwnie – przypominały damy, które co chwilę wpadały w opały, i które Doktor musiał nieustannie ratować? Ponieważ nie znam odpowiedzi na te pytania, nie jestem w stanie stwierdzić, czy (grana przez Billie Piper) Rose Tyler, która wsiadła do TARDIS w 2005 roku, była postacią innowacyjną, czy może wpisującą się w standardy serialu. Ale szczerze mówiąc, tak polubiłam tą bohaterkę, że mało mnie to obchodzi.
Rose jest typową dziewiętnastolatką z klasy średniej. Zdała maturę, ale nie interesują jej studia, pracuje w sklepie z ciuchami, mieszka w bloku razem z mamą i posiada sympatycznego, choć na pierwszy rzut oka niezbyt rozgarniętego chłopaka. Jest życzliwa dla innych, ale gdy trzeba potrafi odpyskować i na pewno nie daje sobie w kaszę dmuchać. Można więc powiedzieć, że to postać dość standardowa, jakich pełno we współczesnej popkulturze. Ale podobnie, jak w przypadku Doktora, z każdym odcinkiem poznajemy ją lepiej, odkrywamy więcej cech jej charakteru i okazuje się, że daleko jej do standardów.
Jeśli chodzi o mnie, to najbardziej lubiłam Rose za to, jak reagowała na rzeczy, jakie pokazywał jej Doktor. I tak przykładowo, gdy podczas jednej z podróży do przyszłości Rose zobaczyła moment, w którym opuszczona Ziemia została zniszczona przez eksplodujące Słońce, nie myślała o tym, że oto stała się świadkiem historycznego wydarzenia (tak, jak zrobił to Doktor). Wróciła myślami do swoich bliskich, rozważała jak mało, w odniesieniu do ogromu czasu i przestrzeni, znaczy pojedyncze życie. Tak, wiem: na papierze brzmi to bardzo emo, ale w rzeczywistości reakcja Rose była niezwykle prawdziwa, ludzka i przede wszystkim – poruszająca.
Jedną z rzeczy, które sprawiły, że zakochałam się w serialu, była relacja Doktora i Rose. Nie było mowy o żadnym romantyzmie, maślanych oczach i innych takich. Twórcy Doctor Who nawet nie sugerowali, że pomiędzy dwójką głównych bohaterów może zaistnieć jakiś romans. Co nie znaczy, że między Doktorem i Rose nie było chemii. Wręcz przeciwnie – było jej naprawdę sporo!
Dziewiąty Doktor był bowiem dla Rose niczym mistrz… choć nie, wróć – w przypadku Doktor Who „mistrz” nie jest najlepszym słowem (dlaczego? tego dowiecie się jutro!). Więc jeszcze raz: Rose była niczym hobbit, który wybrał się w niezwykłą podróż. A Doktor był jej Gandalfem. Czy istnieje na Ziemi ktoś (poza partnerem Iana McKellena), kto miałby jakieś fantazje erotyczne związane z Gandalfem? Wątpię.
Podobnie sprawy miały się w przypadku Dziewiątego Doktora, który kochał Rose, i to z wzajemnością, ale była to miłość tylko i wyłącznie platoniczna. Co jest dla mnie kolejną niezwykłą rzeczą, niemal niespotykaną w filmach i serialach.
Strzeż się Daleków
Doktora, jako postać, świetnie symbolizuje jego niebieska budka telefoniczna (on też jest „większy w środku” i kryje w sobie wiele tajemnic). A co jest najlepszą metaforą dla serialu samego w sobie? Moim zdaniem Dalekowie.
Spójrzmy na te stworki. Wyglądają śmiesznie i niepozornie, wręcz głupio. Brytyjczycy zwykli je nazywać wielkimi pieprzniczkami. Mnie, gdy po raz pierwszy zobaczyłam Daleka najbardziej rozbawiło to, że był on uzbrojony w trzepaczkę od miksera, przepychacz do kibla, niebieską latarkę na kiju i lampki na „głowie”, które sprawiały, że kojarzył mi się z Myszką Miki. Innymi słowy – prezentował się po prostu kiczowato. Tak samo, jak kiczowaty na pierwszy rzut oka wydaje się Doctor Who. Tymczasem Daleków (podobnie, jak Doktora Who), nie należy traktować niepoważnie. I już śpieszę z wyjaśnieniem, dlaczego.
Zanim zobaczyłam Doctor Who myślałam, że najstraszniejszym stworem, który może czaić się w przestrzeni kosmicznej, jest Obcy. Pluje kwasem, traktuje ludzi jak inkubatory i generalnie jeśli się z nim spotkamy, nasze szanse na przeżycie zmaleją niemalże do zera. Ale Obcy są jedynie zwierzętami, które nie mają ambicji polegających na zawładnięciu wszechświatem. I jeśli nie wejdziemy im w drogę, oni sami raczej nie zapukają do naszych drzwi i nie przerobią nas na swoją kolację.
Z tego też powodu Obcy przy Dalekach są jak terierki miniaturki. Dalekowie są mega-inteligentni, całkowicie pozbawieni uczuć i skrupułów, a ich jedynym celem istnienia jest zawładnięcie wszechświatem oraz zniszczenie wszystkich form życia, które spotkają (w tym prawdopodobnie także Obcych). Niemal niepokonani, otoczeni grubym pancerzem i polem siłowym, których nie przebije większość pocisków, suną przed siebie powoli, niczym miniaturowe czołgi i eksterminują wszystko, co stanie im na drodze.
Właśnie, EKSTERMINUJĄ! Dalek jest straszny. Dalek krzyczący EXTERMINATE! sprawia, że w człowieku odzywa się jakiś prastary instynkt podpowiadający, że powinien uciekać. Co byłoby trochę trudne, bo głos Daleków mrozi krew w żyłach. Jest chrapliwy, mechaniczny, pełen gniewu i pogardy, ale jednocześnie zawierający odrobinę szaleństwa istoty, która przez całe swoje życie była zamknięta w metalowym pudle (pieprzniczce?).
Warto wspomnieć o tym, że twórcy serialu nie nadużywali mocy Daleków. To nie są kreatury, które uganiają się za Doktorem w każdym odcinku. Dzięki temu na widok Daleków nie wzdycha się „o rany, to znowu oni, ileż można?!”, tylko za każdym razem ich pojawienie się jest dla widzów tak samo (nie)miłą niespodzianką.
Doctor Who, seria pierwsza
Napisałam wam o Doktorze i innych bohaterach, pora wspomnieć co nieco o treści pierwszej serii serialu.
Autorzy innych artykułów na temat Doctor Who, jakie przeczytałam, zarzucali pierwszej odsłonie serialu dużą kiczowatość. Pisali, że efekty specjalne wyglądały kiepsko, a sam scenariusz był momentami bardzo głupi. Ja jednak jestem zupełnie innego zdania.
Po pierwsze właśnie te dziwaczne efekty specjalne nadawały Doctor Who niezwykły klimat, którego próżno szukać w innych produkcjach science-fiction. Od strony formy, serial bardzo przypominał Autostopem przez galaktykę z 2005 roku. Oczywiście rozumiem, że niektórym tego typu stylistyka może nie odpowiadać. Ale jeśli widzieliście wspomniany film i przypadł on wam do gustu, jestem przekonana, że pokochacie także Doktora.
Po drugie Julie Gardner i Russell T. Davies, którzy przez pierwsze cztery sezony odpowiadali za wygląd i treść serialu, byli moim zdaniem parą geniuszy, a nie partaczy. Wiem, że jeśli ktoś chce udowodnić, iż Davies i Gardner (zwłaszcza Davies, bo on, poza byciem producentem serialu, pisywał też do niego scenariusze) nie sprawowali się dobrze, zawsze wskazuje na odcinek o puszczających bąki kosmitach. Odpowiem na to w taki sposób: wbrew temu, co myślą starsi widzowie, Doctor Who jest serialem familijnym, czyli takim, podczas oglądania którego dobrze mają bawić się nie tylko dorośli, ale także (a nawet: przede wszystkim!) dzieci. A każdy małolat będzie śmiał się do rozpuku, gdy ktoś na ekranie telewizora puści bąka. I nie mówcie mi, że gdy wy byliście dziećmi, nie chichotaliście z tego samego powodu, bo po prostu w to nie uwierzę.
Dlatego moim zdaniem Gardner i Daviesowi udało się idealnie wpisać Doctor Who w ramy serialu familijnego. Dzieciaki dostały pierdzących kosmitów i inne śmieszne stworki, a dorośli sporo treści ukrytych między wierszami.
Tydzień temu pisałam o Battlestar Galactica. Doctor Who to zupełnie inna liga, ale wydaje mi się, że ma on równie dużo mądrych i dających do myślenia wątków. Nie potrafię w tej chwili przytoczyć żadnego innego tytułu, który w tak poruszający sposób opowiadałby o samotności, upływie czasu i tym, że with great power comes great responsibility
.
Poza tym, o czym już wspominałam, scenariusze poszczególnych odcinków były naprawdę świetnie napisane. Idealnie balansowały pomiędzy komedią i dramatem, serwowały masę fantastycznych dialogów, wiele niekonwencjonalnych rozwiązań oraz ciekawych zwrotów akcji. Nie znam innego serialu, który dostarczałby wszystkich tych rzeczy jednocześnie.
Pisałam o Rose i Doktorze, ale w serialu pojawiła się też cała masa innych postaci. Wszystkie one zostały świetnie rozpisane, posiadały własną osobowość i nie były jedynie dekoracjami, o których zapominało się, gdy tylko pojawiły się napisy końcowe. I tyczy się to zarówno bohaterów epizodycznych, z którymi nasza znajomość definitywnie kończyła się po jednym odcinku, jak i takich, którzy powracali do serialu co jakiś czas.
Z takich powracających postaci największe wrażenie zrobił na mnie (grany przez Noela Clarka) chłopak Rose – Mickey, który z tchórzliwego i nieco głupkowatego kolesia, jakiego poznaliśmy w pierwszym odcinku, z czasem zmienił się w mężnego herosa na miarę Hollywood.
Nie mogę też nie wspomnieć o kapitanie Jacku Harknessie (w tej roli wspaniały John Barrowman). Kto to taki i dlaczego nie można go nie lubić? Tego osobom nie znającym serialu zdradzać nie będę. Napiszę jedynie, że był to chyba jedyny facet w serialu, który potrafił zawrócić mi w głowie bardziej, niż Doktor.
W pamięć zapadają nie tylko bohaterowie, ale także same odcinki. Częściowo jest to spowodowane tym, że za każdym razem TARDIS ląduje w innym miejscu i czasie, dzięki czemu Doktor nigdy nie przeżywa dwóch podobnych do siebie przygód.
Co ważne, twórcy serialu ewidentnie czuli, iż w historii o facecie, którzy przemierza czas i przestrzeń w budce telefonicznej, jest coś absurdalnego. I nie próbowali od tej absurdalności uciekać. Wręcz przeciwnie, wykorzystywali ją, i to z bardzo dobrym skutkiem.
Absurdalność nie szła jednak w parze z nielogicznością. Wszystkie związki przyczynowo-skutkowe były w Doctor Who jak najbardziej poprawne. I gdyby TARDIS, soniczny śrubokręt oraz inne elementy ze świata serialu istniały naprawdę, to ich funkcjonowanie byłoby całkiem prawdopodobne.
A przy okazji – tak na zakończenie – jaką mamy pewność, że Doktor nie jest prawdziwy? Mówi się, że gdyby podróże w czasie były możliwe, to spotykalibyśmy osoby z przyszłości, a tak się nie dzieje. Tylko, czy aby na pewno?
Google ma takie ciekawe narzędzie, o nazwie Ngram Viewer, które pokazuje jak często, od 1800 roku do czasów obecnych, w książkach pojawiały się wybrane przez nas słowa. I teraz niech mi ktoś wyjaśni, czemu zarówno o Doktorze, jak i TARDIS, w brytyjskiej literaturze można było przeczytać na długo przed powstaniem serialu, jeszcze w XIX wieku?
Nie bądź pirat!
Zobacz na Upflix, gdzie obejrzeć omawianą produckję legalnie!
Tydzień z Doctor Who
– pozostałe wpisy:
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: DVDbash
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać w serwisie Blogspot.