Fani Doctor Who dzielą się na trzy obozy: jedni uważają, że pierwsze cztery serie serialu były lepsze, drudzy bardziej cenią sezony od piątego wzwyż, a całej reszcie jest wszystko jedno. Ja, stety bądź niestety, zaliczam się do tej pierwszej grupy. Dlatego też dzisiejszy wpis będzie próbą wyjaśnienia wam, dlaczego Jedenastego Doktora nie pokochałam tak bardzo, jak jego poprzednich wcieleń.
Duży kredyt zaufania i jeszcze większe oczekiwania
Regeneracja Doktora jest traumatycznym przeżyciem chyba dla każdego fana tej postaci. I za każdym razem powoduje mieszane uczucia. Bo z jednej strony chciałoby się krzyknąć umarł król, niech żyje król
, ale z drugiej – podświadomie do nowego Doktora czuje się niechęć, wszak jest on tym, który w pewnym sensie zabija swojego poprzednika, czyli bohatera, którego kochaliśmy.
Właśnie dlatego Matta Smitha, czyli Jedenastego Doktora, nie przyjęłam z otwartymi ramionami. Ale pomyślałam sobie „Hołka, wyluzuj, Tennanta też na początku nienawidziłaś, a teraz masz nawet plakat z jego podobizną zawieszony nad biurkiem”. Uwierzcie mi, naprawdę, z całych sił starałam się przekonać do nowego Doktora. Zwłaszcza, że w internecie przeczytałam wiele pochwał pod jego adresem. Niemal wszyscy autorzy recenzji oraz artykułów, na które się natknęłam twierdzili, że Tennant był ok, ale to, co w serialu działo się później, było znacznie lepsze.
Niestety, kolejne odcinki mijały, a mnie oglądanie nowych przygód Jedenastego Doktora wciąż nie sprawiało tak dużej radości, jak śledzenie losów jego poprzednich wcieleń. Przy czym problemem wcale nie był dla mnie Matt Smith, gdyż ten spisywał się całkiem nieźle (choć nie aż tak dobrze, jak Tennant), tylko ogólnie cała forma serialu.
Za dużo tego nowego
W piątej serii Doctor Who zmieniło się absolutnie wszystko: nowy Doktor, nowa towarzyszka, nowy śrubokręt soniczny, nowe wnętrze TARDIS, nowy showrunner produkcji, ba – nawet nowe napisy początkowe oraz logo serialu.
Twórcy oddzielili się od poprzednich wydarzeń grubą kreską. Częściowo rozumiem to działanie – chciano do oglądania serialu zachęcić tych, którzy nie robili tego wcześniej oraz osoby, którym z jakiś powodów nie podobała się dotychczasowa forma Doctor Who. Poza tym taki częściowy restart nie był zupełnie nowym zjawiskiem, bo wcześniej, w epoce Classic Who, podobny zabieg zastosowano kilkukrotnie. Wydaje mi się jednak, że takie postępowanie nie było do końca fair w stosunku do fanów Dziewiątego i Dziesiątego Doktora. Przygody tych Doktorów przestały mieć bowiem jakiekolwiek znaczenie, zupełnie, jakby nigdy się nie wydarzyły.
Pomimo tego, że wszystkie odcinki Doctor Who obejrzałam w niespełna miesiąc, w świecie Jedenastego Doktora czułam się zagubiona. Zastanawiam się więc, jakie były pierwsze wrażenia tych, którzy z wcześniejszymi Doktorami zżywali się dłużej, na bieżąco, przez kilka lat oglądając serial.
Co gorsza nie wszystkie wprowadzone zmiany okazały się dobre. Przykładowo śrubokręt soniczny Dziewiątego oraz Dziesiątego Doktora swoim wyglądem przypominał długopis i dzięki temu zdawał się być czymś niepozornym i niegroźnym. Tymczasem śrubokręt Doktora Jedenastego swoim kształtem oraz wielkością dorównywał bajeranckiej, magicznej różdżce, przez co cały czar tego urządzenia prysnął.
Podobnie sprawa miała się z wnętrzem TARDIS – wcześniej zaniedbanym i zdającym się być złożonym z przypadkowo dobranych, znalezionych gdzieś na śmietniku lub targu staroci elementów. Było w tym coś urokliwego, klimatycznego i niespotykanego w innych produkcjach science-fiction. Natomiast nowy TARDIS wyglądem zbliżył się do typowego statku kosmicznego: chromowanego, błyszczącego, nieskazitelnie czystego i ślicznego. A jakby tego wszystkiego było mało – niektóre, z pokazywanych na ekranach pokładowych komunikatów – które wcześniej wyświetlane były w tajemniczym, kolistym języku Władców Czasu, teraz były prezentowane po angielsku, przez co TARDIS jeszcze bardziej stracił na swojej niesamowitości.
Nawet nowe napisy początkowe oraz logo mi nie spasowały. Przy czym tutaj, nie potrafię wskazać dokładnie, czemu. Na pewno nie podoba mi się zastosowana czcionka, która jest cięższa i ma bardziej zbitą formę. A przez to pozbawiona jest lekkości, jaką posiadało poprzednie logo.
Towarzysze nie zawsze dobrze dobrani
Choć nie pokochałam Jedenastego Doktora od pierwszego wejrzenia, na początku jego przygód bardzo lubiłam Amy Pond (w tej roli fantastyczna Karen Gillan). Niestety twórcy serialu nie potrafili wykorzystać potencjału drzemiącego w tej postaci i rozwijali ją w złym kierunku. A to sprawiło, że z czasem Amy stawała się osobą coraz bardziej nudną.
Dodatkowo Amy posiadała kulę u nogi w postaci swojego chłopaka, a później męża – Rory'ego (w którego wcielił się całkiem sympatyczny aktor, Arthur Darvill). Co prawda podziwiam scenarzystów za to, że zdecydowali się wprowadzić do serialu zakochaną parę, ale z drugiej strony, Dziewiąty Doktor powiedział kiedyś I don't do domestic
(czyli w wolnym tłumaczeniu: nie bawię się w relacje rodzinne) i chyba miał rację, bo od piątej serii, w TARDIS z trzema osobami na pokładzie było zbyt tłoczno.
Nie będę się dłużej rozwodzić nad parą Pondów i na ich temat napiszę jeszcze tylko jedną rzecz: kiedy ta dwójka zniknęła z serialu w siódmym sezonie, nie tylko nie rozpaczałam z tego powodu, ale wręcz odetchnęłam z ulgą.
Dobra wiadomość jest natomiast taka, że do serialu wróciła River Song, czyli żona Doktora, którą poznaliśmy w czwartej serii, w odcinku Silence in the Library. I ta postać dla odmiany była bardzo dobrze napisana. Podobało mi się także wyjaśnienie, skąd River się wzięła. Nie do końca kupiłam jednak przemianę, jaka nastąpiła w tej postaci (wydaje mi się, że nie można przestać być psychopatą). Poza tym Matt Smith zupełnie nie pasował mi do grającej River, dużo od niego starszej, Alex Kingston. Wcześniej, pomiędzy Kingston i Tennantem czuło się chemię, byłam w stanie uwierzyć, że dwójkę granych przez nich bohaterów mogło łączyć jakieś głębsze uczucie. Natomiast pomiędzy Kingston i Smithem w ogóle takiego iskrzenia nie zauważałam. Ale pomimo tych wad – River Song była super!
Kiedy w odcinku Asylum of the Daleks pojawiła się nowa aktorka, Jenna-Louise Coleman, pomyślałam sobie, że szkoda, iż jej rola była tylko epizodyczna, bo dziewucha pasowała do Doktora jak ulał. I chyba nie tylko ja odniosłam takie wrażenie, bo w połowie siódmej serii Coleman zastąpiła parę Pondów. I tym samym stała się moim zdaniem najlepszą towarzyszką, jaka trafiła się Jedenastemu Doktorowi (wspanialszą nawet od River Song).
Co prawda grana przez Jennę-Louise Coleman Clara była taką troszeczkę lepszą, bardziej szaloną i pozbawioną męża wersją Amy Pond, ale to w żaden sposób mi nie przeszkadzało. Bo dziewucha przyniosła ze sobą powiew świeżości. Coś, co sprawiło, że oglądanie serialu zaczęło mi sprawiać dużo większą radość, niż wcześniej.
Straszna szczelina i inne potworne stwory
W Doctor Who Julie Gardner i Russella T. Daviesa podobało mi się to, że każdy sezon posiadał element spajający wszystkie odcinki w serii. Było to jednak coś, czego nie dostrzegało się na pierwszy rzut oka. Najpierw Bad Wolf, potem Torchwood, później Saxon, a na końcu różne przepowiednie związane z Donną. Znaczenie każdego z tych motywów było ujawniane dopiero pod koniec poszczególnych serii, dzięki czemu zawsze wywoływało to we mnie wielkie zaskoczenie.
Co przyniósł piąty sezon? Wielką, straszną, świecącą szczelinę, która w prawie każdym epizodzie wymownie połyskiwała na jakiejś ścianie. I zawsze, przed napisami końcowymi następował najazd kamery na to potworne zjawisko, na wypadek, jakby widzowie nie zauważyli go wcześniej.
Przy Dziewiątym i Dziesiątym Doktorze wspominałam o tym, że twórcy serialu mieli do widzów szacunek, traktowali ich jak ludzi inteligentnych, którzy sami sobie potrafią dopowiedzieć niektóre rzeczy. Natomiast za sprawą Jedenastego Doktora i tej nieszczęsnej szczeliny poczułam, że nowy showrunner – Steven Moffat – ma mnie za idiotkę, której trzeba wszystko tłumaczyć, jak dziecku.
Wkurzało mnie także to, iż niektórzy przeciwnicy Doktora byli – przepraszam za określenie – z dupy wzięci. Kiedy wcześniej do serialu powracali Dalekowie albo Cybermani, ich pojawienie zawsze było w jakiś logiczny sposób tłumaczone. Zwykle były to proste wyjaśnienie polegające na przykład na tym, że jednej z kreatur udało się przetrwać, a potem odbudowała ona całą armię. Tak, to była drobnostka, ale natychmiast rozwiewała moje wątpliwości. Natomiast w trakcie przygód Jedenastego Doktora, jego najwięksi przeciwnicy pojawiali się, ot tak, nie wiadomo skąd, kiedy tylko to twórcom serialu pasowało.
Ofiarami Moffata padły także Płaczące Anioły. W trzeciej serii, w odcinku Blink postaci te zostały zaprezentowane dość ciekawie. Ale ich siła tkwiła głównie w tym, że po pierwsze było ich zaledwie kilka, a po drugie przez większość czasu nie było widać, jak te stworki się przemieszczają. Wszystko sprowadzało się do budowania napięcia polegającego na niewiedzy – zarówno bohaterów, jak i samego widza.
Niestety Moffat wpadł na pomysł, by Anioły wykorzystać ponownie. I co zrobił? Zaserwował nam całe ich chordy, ba – w Płaczącego Anioła zmieniła się nawet Statuła Wolności. A więcej wcale nie znaczyło lepiej! I tak, jak Blink jest jednym z ciekawszych odcinków Doctor Who (którego scenarzystą – co ciekawe – także był Moffat), tak późniejsze epizody z Aniołami są moim zdaniem jednymi z gorszych przygód Jedenastego Doktora.
Więcej akcji i mniej mądrości
Twórcy Jedenastego Doktora dostali od BBC dodatkową ilość gotówki. Dzięki temu mogli sobie pozwolić na większą ilość bajerów, lepsze efekty specjalne oraz masę innych rzeczy, o których Julie Gardner i Russell T. Davies mogli tylko marzyć. I muszę przyznać, że czasem udało się im dzięki temu wykreować w serialu coś niezwykłego. Przykładowo do tej pory nie mogę wyjść z podziwu wizji świata z odcinka The Wedding of River Song, w którym wszystkie epoki historyczne istniały równocześnie.
Niestety dużo częściej w grę wchodziło chyba tylko to, by popisać się przed widzem, sprawić, by ten był pod wrażeniem, ale poza tym nie wywołać u niego żadnych innych emocji. Jedenastemu Doktorowi zaserwowano więc całą masę atrakcji: dinozaury na statku kosmicznym, cyborga na dzikim zachodzie, ryby pływające w powietrzu jak w wodzie – długo jeszcze mogłabym wymieniać. Ale po obejrzeniu każdego z takich, naprawdę świetnych od strony wizualnej odcinków, wzruszałam ramionami. Bo ślicznie to wszystko wyglądało, ale co z tego?
I tutaj docieramy do sedna problemu, głównego powodu, który sprawił, że Jedenastego Doktora lubię mniej, od jego poprzedników. Otóż wcześniejsze serie były niczym książki Terry'ego Pratchetta – bawiły, ale jednocześnie skłaniały do myślenia. Julie Gardner i Russell T. Davies pilnowali, by serial był familijny, czyli dawał rozrywkę zarówno tym młodszym, jak i starszym widzom. A poza tym tworzyli postaci, z którymi łączyła mnie prawdziwa, emocjonalna więź. Tego wszystkiego zabrakło natomiast w piątej i późniejszych seriach Doctor Who.
Fani Jedenastego Doktora mówią, że gdy głównodowodzącym serialu został Steven Moffat, cała produkcja dostała skrzydeł. Owszem, Moffat jest twórcą bardzo utalentowanym. To spod jego pióra wyszły scenariusze do jednych z lepszych odcinków wcześniejszych sezonów Doctor Who: The Empty Child, The Girl in the Fireplace, Silence in the Library oraz wspomnianego już dzisiaj Blink. Przy okazji muszę dodać, że to właśnie dzięki Moffatowi powstał serialowy Sherlock, którego bardzo lubię.
Wydaje mi się jednak, że w przypadku Jedenastego Doktora, Moffatowi zabrakło kogoś, kto trochę by go przystopował, powiedział „napisz to inaczej” albo „czegoś tu brakuje”. Kimś takim był wcześniej Russell T. Davies (a w Sherlocku współtwórca serialu – Mark Gatiss). Natomiast Moffat pozostawiony bez nadzoru zaczął za bardzo kombinować, iść w niepotrzebne efekciarstwo i jednocześnie nie potrafił wywołać u widzów takich emocji, jak wcześniej Davies.
Z resztą emocje, to nie wszystko. Oglądanie przygód najnowszego Doktora bardzo często po prostu mnie nudziło. I to do tego stopnia, że niektóre epizody przewijałam.
W poniedziałek napisałam, że każdy odcinek Doctor Who był czymś niepowtarzalnym i niezapomnianym. Tego samego nie mogę powiedzieć o piątej i późniejszych seriach. W ich przypadku wiele epizodów wyparowało mi z pamięci zaraz po obejrzeniu. A serial widziałam niespełna miesiąc temu, więc to chyba najlepiej świadczy o tym, że Jedenasty Doktor niestety nie był typem zapadającym w pamięć.
Żeby nie było, że tylko marudzę
Nie myślcie sobie, że przygody Jedenastego w ogóle mi się nie podobały. Po prostu przypadły mi one do gustu mniej, niż losy Dziewiątego i Dziesiątego Doktora. I kto wie, może gdybym tych dwóch wcześniejszych Władców Czasu nie poznała, na Jedenastego spoglądałabym dużo przychylniej?
A ponieważ nie chcę najnowszego Doctor Who tylko i wyłącznie mieszać z błotem, oto odcinki, które bardzo mi się podobały:
Vincent and the Doctor – piękny od strony wizualnej, epizod z Vincentem Van Goghiem w roli głównej. Niesamowite było w nim to, że wszystko wyglądało, jak z obrazów słynnego impresjonisty. A sam Vincent okazał się być bohaterem bardzo sympatycznym, choć oczywiście mocno ekscentrycznym. Podobało mi się także to, jak wytłumaczono szaleństwo malarza, który, jak się okazało nie był szurnięty, tylko widział więcej, niż zwykli ludzie. Poza tym to był jeden z nielicznych odcinków z Jedenastym Doktorem, podczas oglądania którego naprawdę, szczerze się wzruszyłam.
The Impossible Astronaut – Doktor umiera, nadchodzi Cisza, a my, widzowie zostajemy wrzuceni na głęboką wodę, bo do końca nie wiemy, o co w tym wszystkim chodzi. Ale właśnie dzięki temu zabawa jest znakomita. I jakby tego wszystkiego było mało, w tym dwuczęściowym odcinku gościnnie wystąpił Mark Sheppard – aktor, który (o czym wspominałam choćby tydzień temu, przy okazji Battlestar Galactiki) swoim pojawieniem się zawsze sprawia, że produkcje dobre stają się jeszcze lepsze.
The Doctor's Wife – kim jest żona tytułowa Doktora? Czy to River Song? Nie, to TARDIS w ludzkiej postaci. Epizod napisany przez Neila Gaimana i nakręcony w stylu Tima Burtona. Czy mogłoby być coś cudowniejszego? Chyba nie!
Czy coś jeszcze? Nie, to wszystko. Więcej ciekawych odcinków niestety nie jestem sobie w stanie przypomnieć.
Ale uwaga, to wcale nie oznacza końca pochwał! Jest jeszcze jedna rzecz, która czyni Jedenastego Doktora lepszym od swoich poprzedników. Mianowicie przygrywała mu znacznie fajniejsza ścieżka dźwiękowa. Przy czym nie twierdzę, że zatrudniony od początku istnienia New Who, Murray Gold dla Dziewiątego i Dziesiątego Doktora tworzył gorszą muzykę. Po prostu z serii na serię prace kompozytora są coraz lepsze. A utworów takich, jak I Am The Doctor albo The Majestic Tale mogłabym słuchać bez końca.
Jedenaście jest mniejsze niż Dziesięć
Być może fani Jedenastego Doktora powiedzą, że jestem niesprawiedliwa, wciąż zauroczona Tennantem i przez to uprzedzona do Matta Smitha. A co za tym idzie – że nie potrafię dostrzec piękna nowej odsłony Doctor Who z powodu własnego uporu oraz zaślepienia.
Przyznaję, może być w tym trochę racji. Ale dla poparcia tezy, że Dziesiąty Doktor jest lepszy od Jedenastego, chciałam odnieść się do Googla. A dokładniej – Google Grafiki. Co się tam wyświetli, kiedy zapytamy o Doctor Who? Jedenasty Doktor wygra, gdy weźmiemy pod uwagę ilość oficjalnych zdjęć promocyjnych, posterów oraz tapet. Jeśli jednak przyjrzymy się twórczości fanów, okaże się, że przeważają prace z Dziesiątym Doktorem. I mam tutaj na myśli nie tylko mniej lub bardziej udane fanarty, ale także demoty, memy oraz różnego rodzaju grafiki wykorzystujące ciekawe teksty oraz sceny z serialu.
Ja bowiem mogę się mylić. Ale internauci z całego świata zdają się potwierdzać to, co chciałam wam udowodnić w dzisiejszym wpisie. Czyli, że Doktor jest tylko jeden. A imię jego Dziesięć, a nie Jedenaście (lub czterdzieści i cztery).
Nie bądź pirat!
Zobacz na Upflix, gdzie obejrzeć omawianą produckję legalnie!
Tydzień z Doctor Who
– pozostałe wpisy:
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: DVDbash
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać w serwisie Blogspot.