Steve Buissinne – Thermometer

Na począt­ku baga­te­li­zo­wa­łam spra­wę. Myśla­łam, że to wszyst­ko inne tyl­ko nie to. Mówi­łam sobie: „Hoł­ka, nie przej­muj się, to jedy­nie ogól­ne osła­bie­nie spo­wo­do­wa­ne sesją egza­mi­na­cyj­ną. Ode­śpisz zarwa­ną noc i wszyst­ko będzie dobrze”. Ale wca­le nie było lepiej. Po jed­nej chu­s­tecz­ce musia­łam się­gnąć po następ­ną, kicha­łam pra­wie non stop i coraz bar­dziej zda­wa­łam sobie spra­wę z tego, że sta­ło się to, cze­go tak bar­dzo się oba­wia­łam – roz­cho­ro­wa­łam się.

Chcia­łam się rato­wać, więc kupi­łam róż­ne­go typu medy­ka­men­ty, któ­re – wedle tego, co mówią rekla­my – sta­wia­ją na nogi nie­mal natych­miast. Co praw­da nie liczy­łam na żad­ne cuda, ale chcia­łam przy­naj­mniej móc usie­dzieć przy biur­ku i uczyć się do ostat­nie­go egzaminu.

Nic z tego. Wygrze­ba­nie się z łóż­ka było wiel­kim wyczy­nem. Zmu­sze­nie się do tego by się­gnąć po książ­ki – zakra­wa­ło na mis­sion impos­si­ble. A gdy już uda­ło mi się wspo­mnia­ne rze­czy osią­gnąć – kapią­cy nos zaczy­nał kapać jesz­cze bar­dziej, z każ­dym kich­nię­ciem ucie­ka­ło ze mnie coraz wię­cej sił i po bar­dzo krót­kiej chwi­li stwier­dza­łam, że chy­ba jed­nak wró­cę do łóżka.

Naj­gor­sze w tym wszyst­kim było jed­nak to, że poza pro­ble­ma­mi, jakie mam przy każ­dym prze­zię­bie­niu (czy nos nie odpad­nie mi przy naj­bliż­szym kich­nię­ciu?), poja­wi­ły się tak­że nowe kło­po­ty – zwią­za­ne z tym, że byłam poza domem, zda­na tyl­ko na sie­bie. Pro­ble­my te były natu­ry bar­dzo mate­rial­nej i wią­za­ły się z dwo­ma pyta­nia­mi: 1) czy wystar­czy mi chu­s­te­czek do jutra? 2) czy star­czy mi do jutra jedzenia?

Z tego też powo­du w sobo­tę, gdy poczu­łam się odro­bi­nę lepiej posta­no­wi­łam uzu­peł­nić zapa­sy i wybra­łam się do naj­bliż­sze­go skle­pi­ku osie­dlo­we­go. I tu cze­ka­ła mnie kolej­na nie­mi­ła nie­spo­dzian­ka. Choć wiem, że ceny w takich miej­scach są tro­chę zawy­żo­ne, to nie przy­pusz­cza­łam, że zapła­cę za wszyst­ko aż TAK DUŻO.

Wspo­mi­na­łam, że poczu­łam się lepiej? No cóż, spa­cer nie­ste­ty nie zro­bił mi dobrze, bo w nie­dzie­lę, czu­łam się jesz­cze gorzej, niż wcześniej.

Osta­tecz­ny poje­dy­nek z kata­rem nastą­pił w ponie­dzia­łek, kie­dy to posta­no­wi­łam wziąć się w garść i mimo wszyst­ko usiąść do nauki. Nie było łatwo, ale następ­ne­go dnia cze­kał mnie egza­min, więc nie­ste­ty nie mia­łam inne­go wyjścia.

Ale to nie koniec przy­gód, moi dro­dzy czy­tel­ni­cy, bo naj­więk­sza nie­spo­dzian­ka cze­ka­ła mnie we wto­rek rano. Obu­dzi­łam się bowiem… zdro­wa! Sło­wo daję – katar znik­nął nie­mal zupeł­nie, tem­pe­ra­tu­ra spa­dła, kicha­nie ustało.

Morał? Poże­ka­dło mówią­ce, że nie­le­czo­ny katar trwa tydzień, a leczo­ny sie­dem dni, jest zupeł­nie praw­dzi­we. A po cho­ro­bie nic nie sta­wia na nogi lepiej, niż stres przedegzaminacyjny.

Aha – jeśli kogoś to inte­re­su­je – egza­min zda­łam pozytywnie!

autor zdję­cia ilu­stru­ją­ce­go wpis: Ste­ve Buissinne

Wpis pocho­dzi z poprzed­niej wer­sji blo­ga. Został zre­da­go­wa­ny i nie­znacz­nie zmodyfikowany.

Ory­gi­nal­ny tekst możesz prze­czy­tać w ser­wi­sie Live­Jo­ur­nal.