Na początku bagatelizowałam sprawę. Myślałam, że to wszystko inne tylko nie to. Mówiłam sobie: „Hołka, nie przejmuj się, to jedynie ogólne osłabienie spowodowane sesją egzaminacyjną. Odeśpisz zarwaną noc i wszystko będzie dobrze”. Ale wcale nie było lepiej. Po jednej chusteczce musiałam sięgnąć po następną, kichałam prawie non stop i coraz bardziej zdawałam sobie sprawę z tego, że stało się to, czego tak bardzo się obawiałam – rozchorowałam się.
Chciałam się ratować, więc kupiłam różnego typu medykamenty, które – wedle tego, co mówią reklamy – stawiają na nogi niemal natychmiast. Co prawda nie liczyłam na żadne cuda, ale chciałam przynajmniej móc usiedzieć przy biurku i uczyć się do ostatniego egzaminu.
Nic z tego. Wygrzebanie się z łóżka było wielkim wyczynem. Zmuszenie się do tego by sięgnąć po książki – zakrawało na mission impossible. A gdy już udało mi się wspomniane rzeczy osiągnąć – kapiący nos zaczynał kapać jeszcze bardziej, z każdym kichnięciem uciekało ze mnie coraz więcej sił i po bardzo krótkiej chwili stwierdzałam, że chyba jednak wrócę do łóżka.
Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że poza problemami, jakie mam przy każdym przeziębieniu (czy nos nie odpadnie mi przy najbliższym kichnięciu?), pojawiły się także nowe kłopoty – związane z tym, że byłam poza domem, zdana tylko na siebie. Problemy te były natury bardzo materialnej i wiązały się z dwoma pytaniami: 1) czy wystarczy mi chusteczek do jutra? 2) czy starczy mi do jutra jedzenia?
Z tego też powodu w sobotę, gdy poczułam się odrobinę lepiej postanowiłam uzupełnić zapasy i wybrałam się do najbliższego sklepiku osiedlowego. I tu czekała mnie kolejna niemiła niespodzianka. Choć wiem, że ceny w takich miejscach są trochę zawyżone, to nie przypuszczałam, że zapłacę za wszystko aż TAK DUŻO.
Wspominałam, że poczułam się lepiej? No cóż, spacer niestety nie zrobił mi dobrze, bo w niedzielę, czułam się jeszcze gorzej, niż wcześniej.
Ostateczny pojedynek z katarem nastąpił w poniedziałek, kiedy to postanowiłam wziąć się w garść i mimo wszystko usiąść do nauki. Nie było łatwo, ale następnego dnia czekał mnie egzamin, więc niestety nie miałam innego wyjścia.
Ale to nie koniec przygód, moi drodzy czytelnicy, bo największa niespodzianka czekała mnie we wtorek rano. Obudziłam się bowiem… zdrowa! Słowo daję – katar zniknął niemal zupełnie, temperatura spadła, kichanie ustało.
Morał? Pożekadło mówiące, że nieleczony katar trwa tydzień, a leczony siedem dni, jest zupełnie prawdziwe. A po chorobie nic nie stawia na nogi lepiej, niż stres przedegzaminacyjny.
Aha – jeśli kogoś to interesuje – egzamin zdałam pozytywnie!
autor zdjęcia ilustrującego wpis: Steve Buissinne
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać w serwisie LiveJournal.