Prison Break sezon 4

Z racji zbli­ża­ją­ce­go się fina­łu Pri­son Bre­aka posta­no­wi­łam napi­sać parę słów o tym, jak to się sta­ło, że zaczę­łam oglą­dać ten serial i co spra­wi­ło, że wytrwa­łam przy nim aż do teraz.

Na wstę­pie od razu ostrze­gam, że to będzie bar­dzo dłu­gi wpis.

Trudne początki

Kie­dy Ska­za­ny na śmierć poja­wił się w pol­skiej tele­wi­zji, nie mia­łam ocho­ty go oglą­dać. Znie­chę­cał mnie fakt, że jeden odci­nek był kon­ty­nu­acją dru­gie­go, przez co trze­ba było zoba­czyć każ­dy epi­zod, żeby wie­dzieć o co cho­dzi. Dodat­ko­wo masa zajęć i zmar­twień zwią­za­nych z tym, że aku­rat byłam w kla­sie matu­ral­nej spra­wia­ły, że nie mia­łam ocho­ty zaczy­nać oglą­dać jakie­goś „głu­pie­go serialu”.

Odstra­sza­ły mnie tak­że rekla­my na Pol­sa­cie. W tele­wi­zyj­nej rekla­mów­ce poka­zy­wa­no sce­nę, w któ­rej tatu­aż Sco­fiel­da poru­szał się i zmie­niał kształt. Teraz już wiem, że była to tyl­ko wizu­ali­za­cja tego, co przed­sta­wiał obra­zek na skó­rze sza­lo­ne­go archi­tek­ta, ale począt­ko­wo, nie zna­jąc kon­tek­stu myśla­łam, że serial będzie z gatun­ku scien­ce-fic­tion… No cóż – w obec­nej chwi­li momen­ta­mi nie­wie­le mu do scien­ce-fic­ton brakuje.

Ale wra­ca­jąc do tema­tu: na pierw­szym seme­strze stu­diów dosta­łam od kole­gi kopię Pri­son Bre­aka. Kum­pel zachę­cił mnie do oglą­da­nia mówiąc, że serial jest bar­dzo cie­ka­wy i war­to go zoba­czyć. Więc w koń­cu się prze­mo­głam. I jak sia­dłam przed ekra­nem moni­to­ra – tak już od nie­go nie odeszłam.

Nałóg, którego się nie wstydzę

Z racji tego że, każ­dy odci­nek był kon­ty­nu­acją poprzed­nie­go – sie­dzia­łam cały­mi wie­czo­ra­mi i oglą­da­łam „jesz­cze tyl­ko jeden epi­zod”. Cza­sem z tego powo­du sean­se prze­cią­ga­ły się nawet do czwar­tej nad ranem. Ale nie żału­ję tych wszyst­kich zarwa­nych nocy i cza­su spę­dzo­ne­go na oglądaniu.

Co mnie urze­kło w pierw­szym sezo­nie? Na pew­no tatu­aż Sco­fiel­da i to, że każ­dy odci­nek odkry­wał jego kolej­ne tajem­ni­ce. Dru­gim atu­tem byli boha­te­ro­wie – nie ist­nie­li „ci dobrzy” i „ci źli”. Każ­da postać mia­ła w sobie zarów­no pozy­tyw­ne, jak i nega­tyw­ne cechy. To spra­wia­ło, że jeśli się chcia­ło, moż­na było polu­bić nie­mal każ­de­go boha­te­ra. Trze­cim plu­sem była nato­miast nie­prze­wi­dy­wal­ność fabu­ły, a zwłasz­cza to, że twór­cy nie bali się zabi­jać posta­ci. Dzię­ki temu do same­go koń­ca nie było wia­do­mo kto prze­ży­je i odzy­ska wolność.

Jeśli cho­dzi o boha­te­rów, to w pierw­szym sezo­nie kibi­co­wa­łam Nic­ko­wi Sarvin­no­wi (kto go teraz jesz­cze pamię­ta?) i Joh­no­wi Abruz­zie­mu. Pod koniec polu­bi­łam tak­że T-Baga.

Wady pierwszego sezonu

Mia­łam jed­nak ze Ska­za­nym na śmierć dwa dość poważ­ne pro­ble­my. Przede wszyst­kim nie mogłam się prze­ko­nać do głów­nych boha­te­rów, choć napraw­dę pró­bo­wa­łam ich polubić.

Dru­gi pro­blem był nato­miast taki, że nie potra­fi­łam zna­leźć cze­goś, co spra­wi­ło­by, że serial zaczę­ła­bym zali­czać do moich ulu­bio­nych. Pri­son Bre­ak był po pro­stu kolej­nym tasiem­cem, któ­re­go oglą­da­łam z odcin­ka na odci­nek, bo chcia­łam wie­dzieć, co wyda­rzy się dalej. I nic poza tym.

Drugi, czyli lepszy

Dwu­dzie­sty pierw­szy odci­nek pierw­szej serii zakoń­czył się tak, że wszy­scy, któ­rzy mie­li uciec z wię­zie­nia prze­sko­czy­li przez mur. I gdy­by tak miał skoń­czyć się cały serial, był­by to ide­al­ny finał. Ale kie­dy to oglą­da­łam wie­dzia­łam, że do koń­ca serii został jesz­cze jeden epi­zod, i że po nim nastą­pi następ­ny sezon. Pomy­śla­łam więc wte­dy: „cho­le­ra, pew­nie zła­pią wszyst­kich ucie­ki­nie­rów w dwu­dzie­stym dru­gim odcin­ku i cały dru­gi sezon będzie o kopa­niu nowej dro­gi uciecz­ki z wię­zie­nia”. Na szczę­ście moje oba­wy oka­za­ły się zupeł­nie nie­słusz­ne, a dru­gi sezon spodo­bał mi się jesz­cze bar­dziej od pierwszego.

Wiem jed­nak, że nie­któ­rzy uwa­ża­ją ina­czej, że dla nich pierw­sza odsło­na seria­lu była naj­lep­sza ze wszyst­kich. Bo było wię­zie­nie i cały kli­mat zwią­za­ny z tym miej­scem. Ja jed­nak nie lubię zamknię­tych prze­strze­ni, a sam motyw uciecz­ki zza krat zaczął mnie pod koniec pierw­sze­go sezo­nu nudzić. Dla­te­go dru­ga seria była dla mnie miłą odmia­ną: nie dość, że wszy­scy byli na wol­no­ści, to jesz­cze skoń­czy­ło się iry­tu­ją­ce i mono­ton­ne kopa­nie tuneli.

Na począt­ku nowe­go sezo­nu wciąż kibi­co­wa­łam sta­rym boha­te­rom: Abruz­zie­mu oraz T-Bago­wi. O dzi­wo polu­bi­łam też Kel­ler­ma­na. I tu nale­ży się kil­ka słów na temat tej ostat­niej posta­ci. W pierw­szym sezo­nie facet też robił na mnie wra­że­nie, bo był niczym anioł śmier­ci. Gdy tyl­ko poja­wiał się na ekra­nie, prze­cho­dzi­ły mnie ciar­ki, bo wie­dzia­łam, że lada moment ktoś może zgi­nąć. Ale w dru­gim sezo­nie rolę anio­ła śmier­ci prze­jął ktoś inny, a Kel­ler­man został poka­za­ny z bar­dziej ludz­kiej stro­ny. I za to kole­sia polubiłam.

Ach, Mahone!

Napi­szę pro­sto z mostu – naj­waż­niej­sze i naj­wspa­nial­sze w dru­gim sezo­nie Ska­za­ne­go na śmierć było to, że poja­wił się w nim ON – agent FBI, Ale­xan­der Maho­ne (w tej roli genial­ny Wil­liam Ficht­ner). Przy czym skła­ma­ła­bym, gdy­bym napi­sa­ła, że polu­bi­łam go od pierw­sze­go wejrzenia.

Począt­ko­wo Maho­ne był mi obo­jęt­ny, trak­to­wa­łam go jak postać epi­zo­dycz­ną, któ­ra poja­wi się w kil­ku odcin­kach a potem znik­nie. Podob­nie jak wie­le osób myśla­łam, że Alex będzie nową wer­sją Tom­my Lee Jone­sa ze Ści­ga­ne­go. Twór­cy Pri­son Bre­aka nie poszli jed­nak na łatwi­znę i uczy­ni­li agen­ta Maho­ne boha­te­rem dużo cie­kaw­szym, niż ten, w któ­re­go wcie­lił się Jones.

Z cza­sem oka­za­ło się, że Alex czę­ścio­wo prze­jął zada­nia Kel­ler­ma­na i stał się nowym anio­łem śmier­ci. Tym razem gdy tyl­ko Ficht­ner poja­wiał się na ekra­nie zaczy­na­łam się bać, że zaraz ktoś umrze. Ale w odróż­nie­niu od nie­któ­rych widzów, w żad­nym wypad­ku nie czu­łam do Mahone’a nie­na­wi­ści. Moim zda­niem twór­cy seria­lu dali jasno do zro­zu­mie­nia, że choć agent FBI potra­fi zabić bez mru­gnię­cia okiem, to mor­do­wa­nie ludzi nie spra­wia mu przyjemności.

Jak już napi­sa­łam, Maho­ne był mi na począt­ku obo­jęt­ny i wła­ści­wie nie jestem w sta­nie dokład­nie wska­zać momen­tu, w któ­rym zaczę­łam bar­dziej przej­mo­wać się jego losem. Nie potra­fię też powie­dzieć, w któ­rym momen­cie Alex stał się dla mnie naj­waż­niej­szym boha­te­rem seria­lu. Ale wyda­je mi się, że nastą­pi­ło to mniej wię­cej w chwi­li, w któ­rej agent został postrze­lo­ny. Wła­śnie wte­dy zro­zu­mia­łam, że nie chcę, żeby ta postać znik­nę­ła ze Ska­za­ne­go na śmierć.

Jed­no wiem na pew­no – pod koniec dru­gie­go sezo­nu kibi­co­wa­łam już tyl­ko Mahon­ko­wi. To on spra­wił, że Pri­son Bre­ak w koń­cu zna­la­zło się na liście moich ulu­bio­nych seria­li. I tyl­ko dzię­ki nie­mu oglą­dam tą pro­duk­cję do tej pory.

Co za dużo, to niezdrowo

Dru­gi sezon, podob­nie jak pierw­szy, skoń­czył się o kil­ka minut za póź­no. Gdy­by ostat­ni odci­nek miał jakieś dzie­sięć minut mniej, otrzy­ma­li­by­śmy wspa­nia­ły finał. Sco­field, razem ze swo­im bra­tem i dziew­czy­ną odpły­nę­li­by łód­ką w stro­nę zacho­dzą­ce­go słoń­ca i żyli dłu­go, i szczę­śli­wie, a cała resz­ta boha­te­rów z mniej lub bar­dziej słusz­nych powo­dów tra­fi­ła­by do panam­skie­go więzienia.

Nie­ste­ty twór­cy Pri­son Bre­aka błęd­nie zało­ży­li, że będą umie­li pocią­gnąć całą histo­rię dalej i posta­no­wi­li nakrę­cić trze­ci sezon. Przy­znam się wam – jestem opty­mist­ką i byłam nią tak­że w tym przy­pad­ku. Dla­te­go też po obej­rze­niu każ­de­go kiep­skie­go odcin­ka trze­ciej serii tłu­ma­czy­łam sobie, że:

  • nowy sezon mi się nie podoba, bo oglądam go na bieżąco, czyli jeden odcinek tygodniowo, a nie tak, jak wcześniej, kilka epizodów hurtem,
  • twórcy serialu muszą się rozkręcić – w następnym odcinku na pewno zobaczę już takiego Prison Breaka, jakiego kocham.

Nie­ste­ty z odcin­ka na odci­nek moje nadzie­je top­nia­ły niczym lód w panam­skim słoń­cu. W trze­ciej serii Pri­son Bre­ak złe było bowiem nie­mal­że wszyst­ko. Tatu­aż Sco­fiel­da prze­stał mieć jakie­kol­wiek zna­cze­nie, a co za tym idzie, znik­nął jeden z cie­kaw­szych ele­men­tów seria­lu. Gret­chen Mor­gan – nowy anioł śmier­ci – choć nie była posta­cią zupeł­nie nie­uda­ną, nie się­ga­ła do pięt swo­im poprzed­ni­kom. Począt­ko­wo trzy­ma­łam kciu­ki za Jame­sa Whi­stle­ra, bo ucie­szy­ło mnie to, że w seria­lu poja­wił się taki przy­stoj­niak, jak on. Ale szyb­ko oka­za­ło się, że wygląd to nie wszyst­ko, a Whi­stler był kolej­ną nud­ną i kiep­sko napi­sa­ną posta­cią. I jak­by tego było mało, do tej pory nie wiem, jak uda­ło mu się zamu­ro­wać w wię­zien­nych kanałach!

A mój uko­cha­ny Maho­ne? Oglą­da­jąc ten sezon czu­łam się podob­nie, jak on, czy­li jak­bym była na odwy­ku. Co z tego, że Ficht­ner dawał z sie­bie wszyst­ko, sko­ro jego czas ante­no­wy został skró­co­ny do mini­mum. A gdy już facet miał moż­li­wość się poka­zać, to zazwy­czaj poja­wiał się gdzieś w tle, w cie­niu „wspa­nia­łe­go” Sco­fiel­da. I tak jak na począt­ku sezo­nu bałam się, że Maho­ne zgi­nie w jed­nym z pierw­szych odcin­ków, tak pod koniec chcia­łam żeby jed­nak umarł, bo szko­da mi było patrzeć, jak Ficht­ner mar­nu­je się w serialu.

Czasem nie może już być gorzej

Z racji tego, że trze­ci sezon został gwał­tow­nie zakoń­czo­ny przez strajk sce­na­rzy­stów, powstał sezon czwar­ty. I zno­wu, trud­no mi powie­dzieć, czy ta seria była lep­sza od poprzed­niej, czy po pro­stu po trze­ciej odsło­nie seria­lu tak się znie­czu­li­łam, że głu­po­ty sezo­nu czwar­te­go zupeł­nie nie robi­ły na mnie wra­że­nia. A może zno­wu było to spo­wo­do­wa­ne tym, że skoń­czy­ło się kopa­nie tune­lu pod wię­zie­niem i zaczę­ło bie­ga­nie po otwar­tych prze­strze­niach? Sama nie wiem.

W każ­dym razie – czwar­ty sezon oce­niam nie­co wyżej, niż poprzed­ni. Choć wciąż nie dorów­nu­je on mojej ulu­bio­nej, dru­giej serii, a absurd dalej goni absurd i tych absur­dów jest chy­ba nawet wię­cej niż w trze­cim sezonie.

Starzy i nowi bohaterowie

Tajem­ni­cza postać Gene­ra­ła, któ­ra stra­szy­ła w dru­gim i trze­cim sezo­nie, w czwar­tej serii zosta­ła przed­sta­wio­na w całej swo­jej oka­za­ło­ści. Nie­ste­ty sce­na­rzy­ści spa­pra­li spra­wę i znisz­czy­li cały urok tego zło­wro­gie­go bohatera.

Self na począt­ku mnie wku­rzał. Potem się do nie­go przy­zwy­cza­iłam. Jego postać zaczę­ła mnie nawet bawić, bo wyda­wa­ło mi się, że facet jest kary­ka­tu­ral­ną wer­sją Ale­xa. Na koń­cu sce­na­rzy­ści zro­bi­li nie­spo­dzian­kę i prze­nie­śli Sel­fa na ciem­ną stro­nę mocy. Co znów nie było dobrym roz­wią­za­niem, bo spra­wi­ło, że facet zaczął mnie dener­wo­wać jesz­cze bar­dziej, niż na początku.

Roland i Wyatt – kolej­ne nowe posta­ci, któ­re się nie uda­ły. Oby­dwaj zosta­li stwo­rze­ni chy­ba tyl­ko po to, by po jakimś cza­sie zgi­nąć. A ponie­waż żad­ne­go z nich nie polu­bi­łam, kie­dy zosta­li już wyeli­mi­no­wa­ni, jedy­nie ode­tchnę­łam z ulgą.

O dzi­wo znacz­nie cie­ka­wiej pre­zen­to­wa­ła się Gret­chen. Ale twór­cy Pri­son Bre­ak chy­ba nie mie­li na nią pomy­słu i też posta­no­wi­li pozbyć się tej postaci.

Bez­gło­wa Sara oka­za­ła się być Pra­wie Bez­gło­wą Sarą. I wró­ci­ła do seria­lu. Na ten temat napi­szę krót­ko: męczę się oglą­da­jąc Sco­fiel­da, męczę się oglą­da­jąc Sarę. I męczę się podwój­nie, gdy na ekra­nie Sco­field i Sara poja­wia­ją się jed­no­cze­śnie. Teraz już wie­cie, jak mnie torturować.

Bardziej pozytywnie na koniec

Jak pisa­łam wcze­śniej, czwar­ty sezon Pri­son Bre­ak jest lep­szy od poprzed­nie­go. Odro­bi­nę, ale jed­nak. Pocie­sza­ją­ce jest to, że Ficht­ner (któ­ry nie­ste­ty wciąż przez więk­szość cza­su snu­je się gdzieś z boku) miał do zagra­nia kil­ka napraw­dę moc­nych scen. I to w jakimś nie­wiel­kim stop­niu rekom­pen­so­wa­ło mi to, że Ale­xa w seria­lu było sta­now­czo za mało.

Dru­gim plu­sem były popi­sy aktor­skie Rober­ta Knep­pe­ra. Bo T-Bag w czwar­tym sezo­nie jest po pro­stu rewe­la­cyj­ny (w trze­cim był strasz­nie nud­ny). Przy­znam, że polu­bi­łam tego anty­bo­ha­te­ra jesz­cze bar­dziej, niż wcześniej.

I wresz­cie po trze­cie: czwar­ta seria zbli­ża się ku koń­co­wi (z piąt­ku na sobo­tę wyemi­tu­ją pierw­szy z pię­ciu ostat­nich odcin­ków) i będzie to koniec osta­tecz­ny – następ­ne­go sezo­nu nie będzie. A to jest bar­dzo dobra wiadomość!

Szczęście w nieszczęściu

Czy będzie mi bra­ko­wa­ło Ska­za­ne­go na śmierć? Raczej nie. Na pew­no będę tęsk­nić za coty­go­dnio­wy­mi (nawet mini­mal­ny­mi) „daw­ka­mi” Ficht­ne­ra w dosko­na­łym wyda­niu. Zwłasz­cza, że postać Mahone'a od począt­ku do koń­ca była pro­wa­dzo­na w świet­ny spo­sób – nie tyl­ko przez akto­ra, ale tak­że przez scenarzystów.

Poza tym będę mia­ła olbrzy­mi sen­ty­ment do same­go Pri­son Bre­aka. Bo to dzię­ki nie­mu roz­po­czę­ła się moja przy­go­da nie tyl­ko z seria­la­mi, ale tak­że z internetem.

Duży wpływ miał na mnie tak­że Wil­liam Ficht­ner i postać, w któ­rą się wcie­lił. To wła­śnie dzię­ki Ficht­ne­ro­wi zapi­sa­łam się na Wil­lia­mo­we Forum, na któ­rym pozna­łam wie­lu wspa­nia­łych ludzi i po raz pierw­szy w życiu sta­łam się człon­kiem spo­łecz­no­ści internetowej.

Ska­za­ny na śmierć do histo­rii na pew­no przej­dzie jako dobry serial, któ­ry z cza­sem prze­ro­dził się w kiep­ski tasie­miec. Ale dla mnie to nie ma zna­cze­nia, bo ja zapa­mię­tam z nie­go głów­nie agen­ta FBI, Ale­xan­dra Maho­ne i gra­ją­ce­go go Wil­lia­ma Fichtnera.

Nie bądź pirat!

Zobacz na Upflix, gdzie obejrzeć omawianą produckję legalnie!

Wpis pocho­dzi z poprzed­niej wer­sji blo­ga. Został zre­da­go­wa­ny i nie­znacz­nie zmodyfikowany.

Ory­gi­nal­ny tekst możesz prze­czy­tać w ser­wi­sie Live­Jo­ur­nal.