Z racji zbliżającego się finału Prison Breaka postanowiłam napisać parę słów o tym, jak to się stało, że zaczęłam oglądać ten serial i co sprawiło, że wytrwałam przy nim aż do teraz.
Na wstępie od razu ostrzegam, że to będzie bardzo długi wpis.
Trudne początki
Kiedy Skazany na śmierć pojawił się w polskiej telewizji, nie miałam ochoty go oglądać. Zniechęcał mnie fakt, że jeden odcinek był kontynuacją drugiego, przez co trzeba było zobaczyć każdy epizod, żeby wiedzieć o co chodzi. Dodatkowo masa zajęć i zmartwień związanych z tym, że akurat byłam w klasie maturalnej sprawiały, że nie miałam ochoty zaczynać oglądać jakiegoś „głupiego serialu”.
Odstraszały mnie także reklamy na Polsacie. W telewizyjnej reklamówce pokazywano scenę, w której tatuaż Scofielda poruszał się i zmieniał kształt. Teraz już wiem, że była to tylko wizualizacja tego, co przedstawiał obrazek na skórze szalonego architekta, ale początkowo, nie znając kontekstu myślałam, że serial będzie z gatunku science-fiction… No cóż – w obecnej chwili momentami niewiele mu do science-ficton brakuje.
Ale wracając do tematu: na pierwszym semestrze studiów dostałam od kolegi kopię Prison Breaka. Kumpel zachęcił mnie do oglądania mówiąc, że serial jest bardzo ciekawy i warto go zobaczyć. Więc w końcu się przemogłam. I jak siadłam przed ekranem monitora – tak już od niego nie odeszłam.
Nałóg, którego się nie wstydzę
Z racji tego że, każdy odcinek był kontynuacją poprzedniego – siedziałam całymi wieczorami i oglądałam „jeszcze tylko jeden epizod”. Czasem z tego powodu seanse przeciągały się nawet do czwartej nad ranem. Ale nie żałuję tych wszystkich zarwanych nocy i czasu spędzonego na oglądaniu.
Co mnie urzekło w pierwszym sezonie? Na pewno tatuaż Scofielda i to, że każdy odcinek odkrywał jego kolejne tajemnice. Drugim atutem byli bohaterowie – nie istnieli „ci dobrzy” i „ci źli”. Każda postać miała w sobie zarówno pozytywne, jak i negatywne cechy. To sprawiało, że jeśli się chciało, można było polubić niemal każdego bohatera. Trzecim plusem była natomiast nieprzewidywalność fabuły, a zwłaszcza to, że twórcy nie bali się zabijać postaci. Dzięki temu do samego końca nie było wiadomo kto przeżyje i odzyska wolność.
Jeśli chodzi o bohaterów, to w pierwszym sezonie kibicowałam Nickowi Sarvinnowi (kto go teraz jeszcze pamięta?) i Johnowi Abruzziemu. Pod koniec polubiłam także T-Baga.
Wady pierwszego sezonu
Miałam jednak ze Skazanym na śmierć dwa dość poważne problemy. Przede wszystkim nie mogłam się przekonać do głównych bohaterów, choć naprawdę próbowałam ich polubić.
Drugi problem był natomiast taki, że nie potrafiłam znaleźć czegoś, co sprawiłoby, że serial zaczęłabym zaliczać do moich ulubionych. Prison Break był po prostu kolejnym tasiemcem, którego oglądałam z odcinka na odcinek, bo chciałam wiedzieć, co wydarzy się dalej. I nic poza tym.
Drugi, czyli lepszy
Dwudziesty pierwszy odcinek pierwszej serii zakończył się tak, że wszyscy, którzy mieli uciec z więzienia przeskoczyli przez mur. I gdyby tak miał skończyć się cały serial, byłby to idealny finał. Ale kiedy to oglądałam wiedziałam, że do końca serii został jeszcze jeden epizod, i że po nim nastąpi następny sezon. Pomyślałam więc wtedy: „cholera, pewnie złapią wszystkich uciekinierów w dwudziestym drugim odcinku i cały drugi sezon będzie o kopaniu nowej drogi ucieczki z więzienia”. Na szczęście moje obawy okazały się zupełnie niesłuszne, a drugi sezon spodobał mi się jeszcze bardziej od pierwszego.
Wiem jednak, że niektórzy uważają inaczej, że dla nich pierwsza odsłona serialu była najlepsza ze wszystkich. Bo było więzienie i cały klimat związany z tym miejscem. Ja jednak nie lubię zamkniętych przestrzeni, a sam motyw ucieczki zza krat zaczął mnie pod koniec pierwszego sezonu nudzić. Dlatego druga seria była dla mnie miłą odmianą: nie dość, że wszyscy byli na wolności, to jeszcze skończyło się irytujące i monotonne kopanie tuneli.
Na początku nowego sezonu wciąż kibicowałam starym bohaterom: Abruzziemu oraz T-Bagowi. O dziwo polubiłam też Kellermana. I tu należy się kilka słów na temat tej ostatniej postaci. W pierwszym sezonie facet też robił na mnie wrażenie, bo był niczym anioł śmierci. Gdy tylko pojawiał się na ekranie, przechodziły mnie ciarki, bo wiedziałam, że lada moment ktoś może zginąć. Ale w drugim sezonie rolę anioła śmierci przejął ktoś inny, a Kellerman został pokazany z bardziej ludzkiej strony. I za to kolesia polubiłam.
Ach, Mahone!
Napiszę prosto z mostu – najważniejsze i najwspanialsze w drugim sezonie Skazanego na śmierć było to, że pojawił się w nim ON – agent FBI, Alexander Mahone (w tej roli genialny William Fichtner). Przy czym skłamałabym, gdybym napisała, że polubiłam go od pierwszego wejrzenia.
Początkowo Mahone był mi obojętny, traktowałam go jak postać epizodyczną, która pojawi się w kilku odcinkach a potem zniknie. Podobnie jak wiele osób myślałam, że Alex będzie nową wersją Tommy Lee Jonesa ze Ściganego. Twórcy Prison Breaka nie poszli jednak na łatwiznę i uczynili agenta Mahone bohaterem dużo ciekawszym, niż ten, w którego wcielił się Jones.
Z czasem okazało się, że Alex częściowo przejął zadania Kellermana i stał się nowym aniołem śmierci. Tym razem gdy tylko Fichtner pojawiał się na ekranie zaczynałam się bać, że zaraz ktoś umrze. Ale w odróżnieniu od niektórych widzów, w żadnym wypadku nie czułam do Mahone’a nienawiści. Moim zdaniem twórcy serialu dali jasno do zrozumienia, że choć agent FBI potrafi zabić bez mrugnięcia okiem, to mordowanie ludzi nie sprawia mu przyjemności.
Jak już napisałam, Mahone był mi na początku obojętny i właściwie nie jestem w stanie dokładnie wskazać momentu, w którym zaczęłam bardziej przejmować się jego losem. Nie potrafię też powiedzieć, w którym momencie Alex stał się dla mnie najważniejszym bohaterem serialu. Ale wydaje mi się, że nastąpiło to mniej więcej w chwili, w której agent został postrzelony. Właśnie wtedy zrozumiałam, że nie chcę, żeby ta postać zniknęła ze Skazanego na śmierć.
Jedno wiem na pewno – pod koniec drugiego sezonu kibicowałam już tylko Mahonkowi. To on sprawił, że Prison Break w końcu znalazło się na liście moich ulubionych seriali. I tylko dzięki niemu oglądam tą produkcję do tej pory.
Co za dużo, to niezdrowo
Drugi sezon, podobnie jak pierwszy, skończył się o kilka minut za późno. Gdyby ostatni odcinek miał jakieś dziesięć minut mniej, otrzymalibyśmy wspaniały finał. Scofield, razem ze swoim bratem i dziewczyną odpłynęliby łódką w stronę zachodzącego słońca i żyli długo, i szczęśliwie, a cała reszta bohaterów z mniej lub bardziej słusznych powodów trafiłaby do panamskiego więzienia.
Niestety twórcy Prison Breaka błędnie założyli, że będą umieli pociągnąć całą historię dalej i postanowili nakręcić trzeci sezon. Przyznam się wam – jestem optymistką i byłam nią także w tym przypadku. Dlatego też po obejrzeniu każdego kiepskiego odcinka trzeciej serii tłumaczyłam sobie, że:
- nowy sezon mi się nie podoba, bo oglądam go na bieżąco, czyli jeden odcinek tygodniowo, a nie tak, jak wcześniej, kilka epizodów hurtem,
- twórcy serialu muszą się rozkręcić – w następnym odcinku na pewno zobaczę już takiego Prison Breaka, jakiego kocham.
Niestety z odcinka na odcinek moje nadzieje topniały niczym lód w panamskim słońcu. W trzeciej serii Prison Break złe było bowiem niemalże wszystko. Tatuaż Scofielda przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, a co za tym idzie, zniknął jeden z ciekawszych elementów serialu. Gretchen Morgan – nowy anioł śmierci – choć nie była postacią zupełnie nieudaną, nie sięgała do pięt swoim poprzednikom. Początkowo trzymałam kciuki za Jamesa Whistlera, bo ucieszyło mnie to, że w serialu pojawił się taki przystojniak, jak on. Ale szybko okazało się, że wygląd to nie wszystko, a Whistler był kolejną nudną i kiepsko napisaną postacią. I jakby tego było mało, do tej pory nie wiem, jak udało mu się zamurować w więziennych kanałach!
A mój ukochany Mahone? Oglądając ten sezon czułam się podobnie, jak on, czyli jakbym była na odwyku. Co z tego, że Fichtner dawał z siebie wszystko, skoro jego czas antenowy został skrócony do minimum. A gdy już facet miał możliwość się pokazać, to zazwyczaj pojawiał się gdzieś w tle, w cieniu „wspaniałego” Scofielda. I tak jak na początku sezonu bałam się, że Mahone zginie w jednym z pierwszych odcinków, tak pod koniec chciałam żeby jednak umarł, bo szkoda mi było patrzeć, jak Fichtner marnuje się w serialu.
Czasem nie może już być gorzej
Z racji tego, że trzeci sezon został gwałtownie zakończony przez strajk scenarzystów, powstał sezon czwarty. I znowu, trudno mi powiedzieć, czy ta seria była lepsza od poprzedniej, czy po prostu po trzeciej odsłonie serialu tak się znieczuliłam, że głupoty sezonu czwartego zupełnie nie robiły na mnie wrażenia. A może znowu było to spowodowane tym, że skończyło się kopanie tunelu pod więzieniem i zaczęło bieganie po otwartych przestrzeniach? Sama nie wiem.
W każdym razie – czwarty sezon oceniam nieco wyżej, niż poprzedni. Choć wciąż nie dorównuje on mojej ulubionej, drugiej serii, a absurd dalej goni absurd i tych absurdów jest chyba nawet więcej niż w trzecim sezonie.
Starzy i nowi bohaterowie
Tajemnicza postać Generała, która straszyła w drugim i trzecim sezonie, w czwartej serii została przedstawiona w całej swojej okazałości. Niestety scenarzyści spaprali sprawę i zniszczyli cały urok tego złowrogiego bohatera.
Self na początku mnie wkurzał. Potem się do niego przyzwyczaiłam. Jego postać zaczęła mnie nawet bawić, bo wydawało mi się, że facet jest karykaturalną wersją Alexa. Na końcu scenarzyści zrobili niespodziankę i przenieśli Selfa na ciemną stronę mocy. Co znów nie było dobrym rozwiązaniem, bo sprawiło, że facet zaczął mnie denerwować jeszcze bardziej, niż na początku.
Roland i Wyatt – kolejne nowe postaci, które się nie udały. Obydwaj zostali stworzeni chyba tylko po to, by po jakimś czasie zginąć. A ponieważ żadnego z nich nie polubiłam, kiedy zostali już wyeliminowani, jedynie odetchnęłam z ulgą.
O dziwo znacznie ciekawiej prezentowała się Gretchen. Ale twórcy Prison Break chyba nie mieli na nią pomysłu i też postanowili pozbyć się tej postaci.
Bezgłowa Sara okazała się być Prawie Bezgłową Sarą. I wróciła do serialu. Na ten temat napiszę krótko: męczę się oglądając Scofielda, męczę się oglądając Sarę. I męczę się podwójnie, gdy na ekranie Scofield i Sara pojawiają się jednocześnie. Teraz już wiecie, jak mnie torturować.
Bardziej pozytywnie na koniec
Jak pisałam wcześniej, czwarty sezon Prison Break jest lepszy od poprzedniego. Odrobinę, ale jednak. Pocieszające jest to, że Fichtner (który niestety wciąż przez większość czasu snuje się gdzieś z boku) miał do zagrania kilka naprawdę mocnych scen. I to w jakimś niewielkim stopniu rekompensowało mi to, że Alexa w serialu było stanowczo za mało.
Drugim plusem były popisy aktorskie Roberta Kneppera. Bo T-Bag w czwartym sezonie jest po prostu rewelacyjny (w trzecim był strasznie nudny). Przyznam, że polubiłam tego antybohatera jeszcze bardziej, niż wcześniej.
I wreszcie po trzecie: czwarta seria zbliża się ku końcowi (z piątku na sobotę wyemitują pierwszy z pięciu ostatnich odcinków) i będzie to koniec ostateczny – następnego sezonu nie będzie. A to jest bardzo dobra wiadomość!
Szczęście w nieszczęściu
Czy będzie mi brakowało Skazanego na śmierć? Raczej nie. Na pewno będę tęsknić za cotygodniowymi (nawet minimalnymi) „dawkami” Fichtnera w doskonałym wydaniu. Zwłaszcza, że postać Mahone'a od początku do końca była prowadzona w świetny sposób – nie tylko przez aktora, ale także przez scenarzystów.
Poza tym będę miała olbrzymi sentyment do samego Prison Breaka. Bo to dzięki niemu rozpoczęła się moja przygoda nie tylko z serialami, ale także z internetem.
Duży wpływ miał na mnie także William Fichtner i postać, w którą się wcielił. To właśnie dzięki Fichtnerowi zapisałam się na Williamowe Forum, na którym poznałam wielu wspaniałych ludzi i po raz pierwszy w życiu stałam się członkiem społeczności internetowej.
Skazany na śmierć do historii na pewno przejdzie jako dobry serial, który z czasem przerodził się w kiepski tasiemiec. Ale dla mnie to nie ma znaczenia, bo ja zapamiętam z niego głównie agenta FBI, Alexandra Mahone i grającego go Williama Fichtnera.
Nie bądź pirat!
Zobacz na Upflix, gdzie obejrzeć omawianą produckję legalnie!
Wpis pochodzi z poprzedniej wersji bloga. Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz przeczytać w serwisie LiveJournal.